Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-06-2015, 20:23   #15
no_to_ten
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
- Dobra - Johnny założył plecak i wolnym krokiem odszedł od reszty. Obrócił się tylko przez ramię i uniósł rękę w geście pożegnania – To widzimy się w byku.

Rosewell Walkabout

Grupa grupą, ale cały czas miał w głowie cel, który stara się osiągnąć od ponad dziesięciu lat. Żeby to się udało, trzeba pytać. Pytać od razu, bez zbędnej zwłoki. Pytać każdego, gdzie popadnie, jakkolwiek niepozornie by ten ktoś nie wyglądał. Albo jak bardzo groźnie. A nuż tym razem złapie coś konkretnego, może ktoś powie mu “Rose? Tak, jest tu taka”. Przygotować się na najgorsze, ale jednak liczyć na najlepsze.
- Znasz tę mieścinę. Gdzie najpierw?

- Znam - pokiwał głową Roger – Najpierw klinika przepięknej Bonnie, później komisariat szeryfa Jonah Williamsona, następnie stoisko mojego kumpla Aidena Meyersa, a na koniec do “Narowistego byka”. Jak Rose nie widzieli Boonie, pastor Lawrence, dziennikarz Brockman, szeryf Jonah, jego zastępcy, Aiden ani barman Bobby to znaczy, że jej tu nie było. Do rusznikarza ani warsztatu samochodowego nie idziemy, bo zakładamy, że tam by nie trafiła. U pierwszego to zrozumiałe, a u mechaników… Jak chcesz tam iść, to daj znać, a się wybierzemy. - Roderick się chwilę zastanowił – Jak była bardzo religijna możemy odwiedzić też Kościół Jedności, o którym mówiłem wam po drodze.

- Do mechaników też się wybierzemy. I rusznikarza też, jeśli nie chcesz, mogę sam. Nie chcę przepuścić choćby najmniejszej nory w tym mieście, w której ktoś przypadkiem mógłby coś wiedzieć. A jedyne w co wierzyła, to w ludzi, i w to, że trzeba im pomagać. Ogólne pojęcie "dobra" było jej bogiem. A przynajmniej nic mi nigdy nie wspominała o modleniu się do jakiegoś nierealnego dziwadła. - szedł przez chwilę z otwartymi ustami, jakby miał mówić dalej, ale jakaś myśl przerwała mu słowotok. Spojrzał na towarzysza – Nie wiem jak Ty się zapatrujesz na takie rzeczy. Sam po prostu nie bardzo w nie wierzę. Bądź co bądź… - roześmiał się w połowie wypowiedzi. Znowu coś sobie uświadomił – ...w ciągu dziesięciu minut usłyszałem najpierw o Nancy, a teraz o Bonnie. I tak się teraz zastanawiam czy przypadkiem nie biegają gdzieś tutaj radośnie małe Rogery.

- Nie przesadzaj - powiedział Roger patrząc nad wyraz poważnie na towarzysza – Jako osoba inna od reszty muszę się ograniczyć do dziennych kontaktów z kobietami, a to mocno ogranicza moje pole manewru. - powiedział na tyle cicho, żeby jedynie Johnny mógł usłyszeć. – Ja do mechaników mogę z Tobą iść, a skoro chcesz odwiedzać każdą dziurę to kościółek i rusznikarza też wypada odwiedzić. U tego ostatniego zapytam o pistolet maszynowy Jati-Matic. Od dłuższego czasu na niego poluję. - w tym miejscu Roger zaczął opowiadać jak wiele przeszedł dzierżąc ten PM – Niestety na koniec naszej znajomości zaprzedałem to cacko za żarcie, nocleg i kąpiel z jedną taką. Było warto, ale z chęcią bym wrócił do tej klamki. Poręczna i w ogóle nietuzinkowa była. Co do Boga, to sam raczej średnio w niego wierzę. W końcu jaki Bóg pozwoliłby na to co się wyrabia chociażby w okolicach Rosewell?

- Taki, który istnieje jedynie w głowach, w których zrobił się totalny pierdolnik od "świętych grzybów" popijanych "świętym winem", które zazwyczaj dziwnie śmierdzi tanimi prochami i jeszcze tańszym alkoholem. - na twarzy łowcy rysowała się coraz bardziej widoczna niechęć, niesmak, a momentami nawet wstręt – Jednak w gruncie rzeczy to toleruję. Nie każdy potrafi sobie poradzić na trzeźwo ze wszystkim naokoło. Trudno winić człowieka. A co do tego, co Cię wyróżnia; myślisz logicznie i samozachowawczo - wzruszył ramionami – Ale przecież to nie jest tak, że masz trzecią rękę.
Z zaciekawieniem rozglądał się naokoło. Nowe miejsce, nowi ludzie. Trochę niepewności i braku wiary.
Nie jestem pewien, który z nas ma mniejszą szansę na znalezienie tutaj tego, czego szuka...no ale popytamy i o Twój Jati.

***
Budynek był duży i faktycznie przypominał swego rodzaju przychodnię z czasów sprzed wojny.
Z prawej strony była zagroda dla koni. Kilka stworzeń było przywiązanych do prowizorycznej barykadki żeby nie uciekły. Przed drzwiami był ochroniarz przypominający bardziej jakiegoś farmera albo ranczera niż typa który może w każdej chwili wpieprzyć niemile widzianym gościom. Niewzruszenie siedział na taborecie ze spuszczoną głową, na kolanach trzymał dwururkę. Nawet nie zareagował na przybycie Johnny'ego i Rogera, pochrapywał tylko głośno. Dość jasnym był fakt, że szpital był miejscem, gdzie rzadko zdarzały się jakieś burdy. Bo i po co? Mieć dobrego lekarza w mieścinie to spory przywilej. Tym bardziej, że widoczne wszędzie napisy po hiszpańsku, wskazywały na to, że meksykańcy często odwiedzają to miejsce.

Wewnątrz było zadbanie i czysto. Przy biurku siedział recepcjonista. Młody chłopak - wręcz dzieciak - wyglądał na co najwyżej szesnaście lat. Na ławkach robiących za poczekalnie było pusto. Dalej były sale dla pacjentów, w których znajdował się również wszelki sprzęt potrzebny przy pracy lekarza.

- Panowie w jakiej sprawie? – młody chłopak od razu poznał, że nowoprzybyli są z okolic. Ledwie widocznie zadrżały mu ramiona, a oczy w nieco nerwowy sposób oceniały potencjalne zagrożenie.

- Jestem Black, a to Roderick - łowca skinął głową w jego stronę – Chcielibyśmy zająć dwie-trzy minuty osobie, która kieruje tym szpitalem. Szukam jednej medyczki, a jeśli przechodziła przez to piękne miasto, to na pewno by tutaj przyszła. Jasna karnacja, może nawet przechodząca w bladą. Niższa ode mnie o głowę, szczupła. Długie, czarne i kręcone włosy, duże niebieskie oczy. Na szyi miała wisiorek z sercem i skrzydłem, a na dłoni - uniósł rękę – obrączkę. Sprawiałaby wrażenie osoby, która jest ciągle w podróży. Ma na imię Rose. Świetnie zna się na leczeniu chorób i właśnie tak chciałaby tutaj pomagać. Coś to Panu mówi?

Roderick trzymał się bardziej z tyłu. Było widać, że rewolwerowiec jest rozluźniony, uśmiechnięty i w dobrym humorze. Nikt nie uwierzyłby, że rozpromieniony chłopak był w stanie w ułamku sekundy odstrzelić każdego, kto stanąłby na ich drodze.

Chłopak spojrzał tylko zdezorientowany, patrząc to na jednego, to na drugiego.
- Nie widziałem nikogo takiego… ale to nie moja sprawa, jeśli panowie chcą to zapraszam do pani doktor. - wskazał palcem na jedną z sal – Pytajcie o Bonnie Williamson…


***

Weszli do sali akurat gdy ta kończyła zszywać pacjenta.
- Proszę bardzo! Skończone, zapłaci Pan przy recepcji. Ah, i proszę przez najbliższy tydzień nie polować Panie Malone.

- Radzę posłuchać Pani Williamson. - powiedział do starszego gościa kowboj. – Ja ostatnio tańcowałem wbrew ostrzeżeniom i nie skończyło się to dobrze. - serdeczny uśmiech rewolwerowca był wręcz nierealny patrząc na czasy w jakich żyli – Cóż… Błędy młodości. - ukłonił się i zwrócił w kierunku lekarki.
Bonnie odwróciła się i zerknęła pytająco. Była piękna.
- Słucham?

- Pani Williamson. - Johnny wyciągnął dłoń – Nazywam się Black, mój przyjaciel to Roderick. Szukam medyczki, która być może przechodziła przez Rosewell, a jeśli tak, to na pewno przyszłaby właśnie do pani.

Spojrzał na nią z nadzieją. W jego głowie już uruchomił się proces odpowiedzialny za zwerbalizowanie formułki, którą powtarza od lat.
- Jasna karnacja, może nawet przechodząca w bladą. Niższa ode mnie o głowę, szczupła. Długie, czarne i kręcone włosy, duże niebieskie oczy. Na szyi miała wisiorek z sercem i skrzydłem, a na dłoni - uniósł rękę – obrączkę. Sprawiałaby wrażenie osoby, która jest ciągle w podróży. Ma na imię Rose. Świetnie zna się na leczeniu chorób i właśnie tak chciałaby tutaj pomagać.

Bonnie nie podała ręki. Uniosła jedynie, żeby podkreślić powód, dla którego tego nie zrobiła - były całe we krwi.
- Przepraszam, ale mamy tutaj ogromny kocioł, co chwilę jakieś wypadki, postrzały… zaraz muszę jechać na jedną z pobliskich farm. Staremu Remingtonowi wysadziło agregat, straszny bajzel. - zastopowała na chwilę i zastanowiła się, po czym po głębszym oddechu kontynuowała – Niestety nie mogę panu pomóc, nikt taki nie przechodził przez nasze Rosewell… ale ja jestem zbyt zajęta żeby zwracać uwagę na każdego przyjezdnego, możecie zapytać mojego papę, szeryfa. Może on wam pomoże. Coś jeszcze? - ściągnęła upaskudzone posoką rękawiczki – Muszę zacząć się pakować, ale słucham jak macie jeszcze jakiś interes. - jak powiedziała tak zrobiła, zaczęła pakować do torby lekarskiej odpowiednie rzeczy.

- Widzę że u pani wszystko po staremu… - powiedział po przywitaniu się skinieniem Roger. – Pracoholiczka wierząca w misję swoją, pastora Lawrenca i pana Brockmana. - dodał z niewątpliwym uznaniem – Gdyby pani mogła, proszę zapytać o Rose swoich współpracowników. Może któremuś z nich rzuciła się ona w oczy. Jeżeli pani pozwoli wrócę jutro, aby upewnić się, że żaden z pracowników kliniki jej nie widział. - ostatnie zdanie Rodericka zabrzmiało jak prośba, a jego przenikliwe spojrzenie spoczęło na pięknej brunetce.

Bonnie spojrzała na Rogera czujnie i po chwili sobie przypomniała:
- Tak… dalej pełne ręce roboty, przepraszam że pana nie poznałam, znowu w Rosewell? Mam tylko nadzieję, że nie ciągną się za wami kłopoty jak ostatnim razem? Koniecznie odwiedźcie papę, na pewno chętnie z wami spędzi kilka minut! A jeśli chodzi o tę tajemniczą kobietę, popytam ale raczej szczęścia nie będziecie mieli w poszukiwaniach…

- Ciężko nie wrócić w tak urokliwe miejsce, pełne niezwykle pięknych kobiet. - uśmiechnął się Roderick. – Koniecznie odwiedzimy pana szeryfa. Może będziemy mogli mu w czymś pomóc. Wrócę wieczorem i mam nadzieję, że ktoś z pani współpracowników widział Rose. - kowboj uśmiechnął się serdecznie i skinął głową. – Proszę na siebie uważać.
 
no_to_ten jest offline