Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-06-2015, 21:05   #192
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WARD, JORDAN

Zaplecze śmierdziało zgnilizną i czymś, co kojarzyło się z przyprawą korzenną, lub spleśniałym piernikiem. Wnętrze było czarne, gęste, przerażające, ale przyświecając sobie telefonami ruszyli przed siebie w poszukiwaniu jakiegoś światła lub czegoś, co pomogłoby im przetrwać.

W półmroku ujrzeli stare lady chłodnicze, z szybami porośniętymi brudem. Zarysy starych lodówek o archaicznych kształtach. I półki, na których stały zapajęczone butelki, puszki i worki.

Coś poruszyło się na jednym z nich i zobaczyli przemykający jakiś niewyraźny, szybki kształt.

Szczur. To musiał być szczur. W takich opuszczonych miejscach gryzonie musiały mieć prawdziwy raj.

Z obrzydzeniem zaczęli rozglądać się wokół zastanawiając się co dalej zrobić gdy nagle usłyszeli trzask pękającego szkła dochodzący gdzieś, zza ledwie widocznych drzwi majaczących na przeciwległej ścianie zaplecza. Jakby ktoś po drugiej stronie uderzył w coś łatwo tłukącego się.

Na zewnątrz dym-mgła zdawał się napierać coraz bardziej na szyby opuszczonego baru. Nie byli pewni, ale wydawało im się, że opar przesącza się z wolna do środka.


PETROVSKI

Dubeltówka była piękna. Ładnie naoliwiona, ciężka, misternie zdobiona. Funkcjonalna. Miała tylko jeden mały mankament. Nie była naładowana.

Chociaż Petrovski nie poddawał się tak łatwo i liczył na to, że znajdzie amunicję podczas przeszukiwania szafek i przeglądania pomieszczenia.
Książki okazały się być pozycjami stricte medycznymi – z dziedziny chirurgii, psychiatrii i psychologii, na ile potrafił to ocenić chłopak. Poza tym znalazł też tytuły, które bardziej kojarzyły się z tandetnymi horrorami lub biblioteczką satanisty – jakieś dzieła z pogranicza ezoterykii, demonologii i innych trudnych do wymówienia dziedzin okultystycznych. Pełne pentagramów, dziwacznych symboli i rycin rogatych potworności. Aż ciarki przechodziły od samego oglądania.

Katalogi zawierały chyba dokumentację medyczną jakiś pacjentów – były pozamykane w teczkach, miały nawet zdjęcia. Niektóre twarze same z siebie wyglądały na nieźle obłąkane.

I nagle, pośród teczek na P, Viktor zobaczył swoje nazwisko!
Zajrzał z ciekawości i o mało nie zaśmiał się szaleńczo widząc dołączone do dokumentacji zdjęcie.

Nie miał jednak czasu, by zastanowić się nad sensem tego odkrycia, bo niespodziewanie usłyszał, że ktoś po drugiej stronie drzwi naciska klamkę. Za chwilę miał wejść do środka.

COLLINS, FOX

Światło telefonu pozwoliło im zobaczyć, że znajdują się w eleganckim, chociaż krótkim korytarzu, który wyglądał jak korytarz w pensjonacie. Wzorzysta tapeta, miękki dywan w obowiązkowym kolorze czerwieni, ozdobne kinkiety włączane zabytkowym przełącznikiem – słowem, retro wyjęte żywcem z epoki gangsterów i prohibicji.

Gdyby nie jeden przerażający szczegół.

Twarze po drugiej strony, jakby próbujące się przedrzeć przez tapetę, napinającą się niczym wzorzysta membrana.

Sporo twarzy. Co najmniej kilkanaście.

Nie słyszeli krzyków, ani jęków, ale łatwo mogli wyobrazić sobie, że te pokrzywione oblicza wydzierają się przeraźliwie w agonalnej męce.
Korytarz nie był długi. Zaledwie cztery, może pięć kroków i kończył się drzwiami.


VILL, PONTI, ORTIS

Przemowa Pontiego najwyraźniej nie poskutkowała, ale i Willians nie wkroczył na teren przed kościołem. Może obawiał się ognia? A może coś trzymało go poza obrębem cmentarnych murów? Nie mieli pojęcia.

Ortis ruszyła przez cmentarz, pochylona, starając się zniknąć z oczu poczwary, jaką stał się dawny kolega, ukryć przed tą potwornością.

Za nią podążyli Vill i Ponti, ten drugi bardziej popychany przez Terę, niemniej jednak podążał we właściwym kierunku i to się liczyło.

Pomiędzy starymi grobowcami i zwykłymi nagrobkami panowała ponura cisza. Przemykali ostrożnie pomiędzy grobami oświetleni przez płomienie buchające z okien kościoła. Ogień rzucał na cmentarz niespokojne cienie, grał nimi, zwodził zmysły, oszukiwał wzrok.

Ale to nie wzrok ostrzegł ich przed nowym zagrożeniem, lecz słuch.
Najpierw usłyszeli klekot metalu, ogniw uderzających o ogniwa, ocierających się o kamień i marmur. A potem dopiero to ujrzeli.

Pomiędzy nagrobkami w ich stronę, niczym horda węży, przemieszczały się łańcuchy. Zwijając i pełzają, jak gady pokonywały dzielący ich dystans przerażająco szybko.

Polowały! A to oni byli zwierzyną.

Do wysokiego na około dwa metry muru okalającego teren cmentarza mieli jeszcze kilkanaście metrów. Szybkość klekoczących łańcuchów pozwalała powątpiewać w to, czy mniej sprawnym osobom uda się dobiec do muru i wspiąć na niego, nim zostaną pochwycone przez te piekielne ogniwa!

Alternatywą przed ucieczką do muru, była ucieczka dalej przez cmentarz, obiegnięcie kościoła i poszukanie innego wyjścia z cmentarza po drugiej stronie – jakiejś furtki dla ogrodnika Lu czegoś podobnego o ile, rzecz jasna, coś takiego w ogóle istniało.
 
Armiel jest offline