Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-06-2015, 19:55   #17
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za dialogi! Szczególnie MG, Michałowi i Buce!


Komisariat był zdecydowanie jednym z bardziej rzucających się w oczy budynków w Rosewell. Nie był może tak wysoki jak osławiony Kościół Jedności, tak obszerny jak klinika córki szeryfa, tak głośny i przepełniony jak parking centralny, ale… miał w sobie to coś! Piętrowa, drewniana konstrukcja, ze spadzistym dachem i gwiazdą szeryfa na drzwiach. W środku było widać długie korytarze, liczne biura i kilka cel. W jednym z biur wisiało kilka wypchanych zwierzaków, stało wielkie, dębowe biurko i stojak na broń. W nim było widać kilka sztuk broni myśliwskiej. Na biurku, nieopodal stosu papierków i kapelusza kowbojskiego, stało kilka pudełek z amunicją.

Za biurkiem siedział postawny teksaniec, kowboj z krwi i kości. Gwiazda na prawej piersi, cygaro w gębie, zacięty wyraz twarzy twardego sukinkota. Tak, to był cały szeryf Jonah Williamson. Siedział na swoim fotelu odchylony z nogami założonymi na biurko czytając jakąś książkę. Wokół panowała cisza i spokój. Wszyscy oprócz sekretarki piszącej coś na starej maszynie do pisania daleko w głębi pokoju gdzieś wybyli. Słychać było stukot szybkiego uderzania w klawisze. Po chwili Roger i Johnny weszli. Wzrok szeryfa spoczął na nich, a gruby, donośny głos rzucił:

- Obcy? Czego tu szukacie?


- Roger Roderick. - przedstawił się kowboj. - Mieliśmy już okazję się poznać Panie Williamson. Szukamy drugiej połówki mojego przyjaciela. - powiedział rewolwerowiec spokojnie.

Johnny westchnął ciężko w myślach. Ktoś, kto wita nieznanych mu jeszcze ludzi bucowatym tonem osoby, która jedyne co zna, to ta dziura zwana Rosewell, raczej nie zapamiętałby Rose nawet gdyby była trzymetrowym mutantem z granatnikiem na ramieniu. No ale nic, trzeba próbować.

- Black. - skinął tylko głową. - Panie Williamson, szukam jednej kobiety, która może tędy przechodziła. Jasna karnacja, może nawet przechodząca w bladą. Niższa ode mnie o głowę, szczupła. Długie, czarne i kręcone włosy, duże niebieskie oczy. Na szyi miała wisiorek z sercem i skrzydłem, a na dłoni... - uniósł rękę - obrączkę. Sprawiałaby wrażenie osoby, która jest ciągle w podróży. Ma na imię Rose. Świetnie zna się na leczeniu chorób i właśnie tak chciałaby tutaj pomagać.

Szeryf podniósł się spokojnie ze swojego fotela. Książkę odłożył stronami do dołu by móc zacząć wznowić ją jak wyjdą jego niezapowiedziani goście. Chwycił swoją szklankę i dopił resztki burbonu.

- Nie, nikt taki tu nie przechodził. Z lekarzy chcący zmieniać świat w zupełności starczy mi moja córka… więcej z tym problemów niż to warte… - po chwili wreszcie zwrócił głowę ku Roger’owi. - Chłopcze… nie poznałem się… zmężniałeś dzieciaku… dobrze cię widzieć. Do dziś wracam nieraz myślami do tamtego dnia i wiesz co myślę? Dwie rzeczy… pierwsza, że do dziś ci którzy pouciekali aż szczają ze strachu przed naszymi lufami, a druga… że są jeszcze na tym świecie poczciwi ludzie. - podszedł i uścisnął dłoń Roderick’owi. - Jeśli sprowadza was tutaj ponownie tylko szukanie tej kobiety to radzę czym prędzej ją znaleźć i stąd zabrać… Rosewell nie jest obecnie najbezpieczniejszym miejscem… Ale w sumie… czy kiedykolwiek było z tymi brudasami po drugiej stronie?

- Mieliśmy przyjemność spotkać Pana córkę. Cieszę się, że szeryf mnie nadal pamięta. - powiedział Roderick. - Skoro już tu jesteśmy może mógłbym szeryfie w czymś pomóc? Jestem najemnikiem, ale również człowiekiem, który nie może znieść uciskania niewinnych. - dodał szczerze kowboj.

Podczas tego radosnego spotkania po latach Johnny stał tylko z boku i rozglądał się po pokoju. Smak goryczy, który poczuł już w trakcie wypowiedzi szeryfa, nie chciał zniknąć. Do tego jeszcze Roger i jego oferta pomocy. Po co, Roderick, po co? Właśnie po to jest tutaj ten cały Williamson, żeby niewinni nie musieli czekać na ludzi pokroju Black Sands. "Rosewell nie jest obecnie najbezpieczniejszym miejscem"... Oczywiście, kurwa, że nie jest. Na tym świecie najbezpieczniejsze miejsce jest sześć stóp pod ziemią, tam nikt nie zawadza sobie nawzajem. Pieprzyć niewinnych, pieprzyć szeryfa i pieprzyć całe to Rosewell. Jak dla Blacka, cała ta zasrana dziura mogłaby zostać zbombardowana przez Molocha, a Ci, którzy jakimś cudem by przeżyli, powinni zostać zerżnięci przez mutantów. Pierdolone wieśniaki.

Oczywiście na co dzień Black tak nie myślał - jedynie przez te dwie czy trzy sekundy po tym, gdy znowu usłyszy to samo. Potem już z powrotem stawał się sobą. Stał tak z dłońmi splecionymi na karku, z kamienną twarzą trawił gorzką nienawiść, wypowiadał w myślach życzenia powolnej i bolesnej śmierci, aż w końcu się uspokoił. Cały proces przebiegł schowany za kamienną twarzą i był wspomagany całkowitym wyłączeniem z toczącej się rozmowy.

- Tak pamiętam Roger… - szeryf skinął głową. - Zawsze chętny do pomocy i odstrzelenia kilku głów… na razie nie mogę rozmawiać, mam kilka spraw do załatwienia w kwestii najbliższej dostawy. Możliwe, że faktycznie będę potrzebował kilku ludzi, którzy nie boją się ubrudzić rąk za dobrą cenę. Spotkajmy się później u barmana… i tak miałem go dziś odwiedzić. Usiądziemy, porozmawiamy na spokojnie. Na razie muszę was pożegnać. - wskazał gestem drzwi i uśmiechnął się serdecznie. - Żegnam Panów.

- Zatem do zobaczenia u Bobby’ego. - rzucił Roger.
 
Lechu jest offline