Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-06-2015, 20:03   #102
Drahini
 
Drahini's Avatar
 
Reputacja: 1 Drahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumny
Koboldzi las (nieznana lokacja)
17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Shavri niemal z czułością pogłaskał chropowatą korę lipy, za którą się schował. Na znak kapitana ugiętych nogach wycofał się w krzaki, twarzą zwróconą do ginącego w zieleni obozu koboldów.
Słuchał Marva, ale wciąż nie mógł w sobie znaleźć przekonania. Wiedział, że trzeba je wyrżnąć. Wiedział, że to w najlepszym wypadku zawsze szkodniki, w najgorszym ludożercy, ale tak bardzo chciał się dowiedzieć, czy za atakami na wioski, do jakich się dopuszczały, stało coś innego niż tylko ich natura. Tak bardzo chciał z nimi porozmawiać. Koboldy, które tu żyją to w większości kobiety, dzieci i starcy. Ale nawet osobnik niezdolny do walki, w desperackiej chwili próby znajduje w sobie dość siły, żeby podnieść rękę na swojego oprawcę. Shavri coś na ten temat wiedział. Wiedział też, jak boli utrata domu i pomimo że sytuacja zdawała się zupełnie inna, nie mógł się pozbyć z głowy myśli, że właśnie jest zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy to jego dom ktoś zrównał z ziemią w odwecie.



- Szybciej! – ryknął senior rodu Traffo, pomagając wnukom i parobkom załadować wóz resztkami zapasów i domowych sprzętów. Dookoła nich w całej osadzie panował trudny do opisania chaos podyktowany przerażeniem. Ludzie ładowali na wozy swój majątek, a ci, którzy zbyt się bali, żeby tracić na to czas, wskakiwali na konie lub biegli pieszo w las w tym, co mieli na sobie. Stary Traffo kazał wygonić ze stajni wszystkie konie i podpalić budynek, żeby było coś widać. Jego rodzina liczyła się z ewentualnością ucieczki już od kilku dni – wieści o porażkach królewskiej armii docierały do nich coraz mniejszych odległości. Wystarczyło rzucić okiem na mapę, żeby połączyć miejsca toczonych bitew w długi sznur krwawych pereł, którego Biała Gruda miała być kolejnym koralikiem. Dlatego jej mieszkańcy, a w tym ostatni członkowie znamienitego przed dziesięcioleciami rodu Traffo, bardzo sprawnie zebrali to, co najważniejsze ze swojego dobytku. Zabierając narzędzia i pieniądze w juki, a ku rozpaczy młodziutkiego Shavriego - zostawiając żywiec za sobą. Teraz cała rodzina gramoliła się na konie. Traffo z błogosławieństwem odprawił ostatnich pomocników z kuźni, dając im na pożegnanie poza dobrym słowem konia, garść złota i jedzenie w juki. Młodzi uparli się jednak, żeby pomóc dobrodziejowi w wyprawieniu jego rodziny z osady.

Jedenastoletni Shavri siedział w siodle przed swoją mamą, tuląc się do jej ręki i patrząc z przestrachem na krzątaninę ludzi i płonącą stajnie. Koniczynce – kasztance jego matki – najwyraźniej też udzielił się strach, bo drobniła w miejscu kopytem i podrzucała łbem zupełnie tak, jakby sama chciała krzyknąć: „Zbierajmy się stąd już!” Ignis Traffo jedną ręką trzymała lejce, a drugą gładziła syna po głowie. Nerwowo rzucała pełne napięcia spojrzenia to na załadunek wozu, to w poszukiwaniu swojego męża.

Olf Traffo wypadł właśnie zza płotu, zmuszając Kruka do skoku przez niewysoką przeszkodę. Mężczyzna miał ogień w oczach. A maleńka Norva, która siedziała przed nim na grzbiecie karuska po prostu płakała ze strachu.
- IDĄ! – ryknął Olf, machając młotem w kierunku sadów z którego uciekał. – UCIEKAJCIE! Ludzie uciekajcie!
Nie do końca wiadomo było, czy pandemonium, które nastąpiło w sekundę później, wynikło z jego niemal zwierzęcego krzyku, czy z deszczu płonących strzał, jakie zaczęły się sypać na wioskę.
- Ładujcie się! – zawołał stary Traffo, próbując opanować swojego siwka. Sam sięgnął za plecy po swój własny młot. Jego dwaj wnukowie Gram i Piotr zwinnie wskoczyli na swoje konie. A na wóz wdrapał się jeden z parobków, który strzelił wałachom batem nad głową, gdy tylko złapał w ręce lejce. Trzej inni natychmiast skierowali swoje konie na tył wozu, gotowi do walki o dorobek wieloletniego dobrodzieja, pod którego dachem się wychowali i zdobyli swoje ostrogi. Stary Traffo ruszył między nich, zamykając kawalkadę, którą otwierała Ignis.
- Starajcie się jechać razem, ale jak się nie uda, to spotkamy się na łące za rzeką! – krzyknął Olf, zmuszając Kruka do nieco karkołomnego cwału jeszcze na terenie osady.
Shavri poczuł, że ma łzy na policzku, kiedy ze zgrozą zobaczył ludzi na przeciwległym końcu osady, padających od strzał i mrowie wysokich kształtów, wychodzące spomiędzy sadów.
- Nie oglądaj się, maleńki – wysapała Ignis, podrywając klacz do galopu w najczarniejszej godzinie nocy.

A dzień zapowiadał się wcale nieźle. Oddział wojsk, który jeszcze ze świtaniem przechodził tędy, żeby rozprawić się z dużą grupą orków, został jednak wybity niemal do szczętu. Niedobitki zbrojnych dopadały do wioski niemal już na kolanach, ostrzegając przed orkami, którym mało było zwycięstwa, szukały za nie nagrody, idąc w te stronę.

Koniczyna szła pewnie, klucząc między ostatnimi zabudowaniami. Niedaleko przed nią majaczyła ściana potężnych, milczących strażników, którzy szumieli teraz niespokojnie swoimi zielonymi koronami, jakby wzburzeni tym, co się dzieło z ludzką osadą. Shavri tak jak i jego mama gorączkowo rozglądała się na boki, żeby zobaczyć, czy wszyscy bliscy są w zasięgu wzroku i uciekają. Razem z nimi w las biegło lub galopowało wielu innych sąsiadów i chłopczykowi kroiło się serce, że nie mogą wsadzić na grzbiet Koniczynki jeszcze kogoś. Zamykał oczy, gdy mijali matki z niemowlakami, którym jego mama nie chciała pomóc, mimo że prosił ją o to bardzo. Wóz z ich rzeczami terkotał na trakcie. Shavri raz tylko widział, żeby ten wóz jechał tak szybko, ale później dziadek wymierzył woźnicy kilka razów nahajką za pijaństwo i głupotę, które sprawiły, że jechał jak szaleniec. Teraz taka prędkość, choć duża, nie była wystarczająca. I było widać, że woźnica nie jest w stanie zmusić dwóch koni do tego, aby ciągnęły szybciej. Dziadek i trzech innych konnych, którzy zostali by pilnować wozu, odstawali coraz bardziej.
- Ignis idę im pomóc! – zawołał Olf z nad grzbietu Kruka.
- Oszalłeś! – ryknęła jego żona i Shavri zląkł się jeszcze bardziej. Matka potrafiła człowieka rozumu nauczyć samym głosem. – Durniu Ty, ani mi się waż! Masz Norvę na łęku.

Nim mąż zdołał jej odpowiedzieć, wpadli pomiędzy pierwsze drzewa, spomiędzy których rozlegały się straszliwe, alarmujące krzyki. Okazało się, że ciemność dzisiaj w nocy była im wrogiem, a nie schronieniem, bo na trakcie na uciekinierów czaiła się inna grupa orków, na którą konni niemal wpadli. Jedynie poblaski z płonącej wioski, które odbijały się w ślepiach potworów i na ich pancerzach zaalarmowały jeźdźców, ale ludzie, którzy uciekali wcześniej nie mieli tyle szczęścia, co na własne oczy zobaczył Shavri oniemiały ze strachu.
Wychował się przy zagrodzie. Widział i zarzynane prosiaki i kurczaki. Był przy tym, gdy umarł ich sąsiad kopnięty przez złośliwego konia oraz przy paru porodach, to ludzkich to owczych. Był oswojony z widokiem śmierci i krwi. Ale nie takim… Za późno uświadomił sobie co widzi, a przez to zbyt późno zacisnął powieki. Wobec czego Ignis poczuła w siodle gorącą wilgoć świadczącą o tym, jak bardzo przerażony był jej syn. Ale nawet nie zwróciła na to uwagi, sama w panice prowadząc między drzewa konia, który oszalał od smrodu ludzkiej krwi.

O włos minęli zgarbioną postać, która jako jedyna nieruchoma w tym szaleństwie, siedziała na czymś koniopodobnym obok uwijających się, ucztujących orków. Nie było mowy, żeby którykolwiek człowiek w panice to zauważył, ale spod płaszcza, na ziemię wolno kapała krew.

- W las! – zawołał Olf i niestety tak nieszczęśliwie się złożyło, że część konnych skręciła w drzewa w lewą stronę, a część, w tym Ignis z Shavrim, w prawą. Nieszczęścia było więcej, bo nieruchomy dotąd konny wodził przez chwile oczami schowanymi pod kapturem za Ignis, a potem gestem zmusił swojego wierzchowca do galopu właśnie za nią.

Las tętnił dudnieniem końskich kopyt, krzykiem pożeranych żywcem ludzi i orczym nawoływaniem. Koniczyna kwiczała w galopie jakby ją samą zarzynali. Mijali w ucieczce innych ludzi na koniach i pieszo, ale nigdzie nie było widać ani ojca, ani dziada, ani braci. Co stało się z wozem i broniącymi go?
Życie skurczyło się do oddychania i strachu, migających drzew i dyszenia konia i kobiety. Wkrótce pozostawili w tyle zarówno orkowe pandemonium jak i innych uciekinierów. Koniczyna szła, gubiąc z pyska płaty piany. Jej boki parowały w zimnym, nocnym powietrzu. Para ciągnęła się za nią niby całun dymu za zjawą. Ignis po chwili uspokoiła się na tyle, aby zacząć kierować koniem w kierunku wstęgi strumienia i wtedy usłyszała z boku za sobą inne dwie pary kopyt przemierzających las. Odwróciła się tylko po to, żeby włosy zjeżyły się jej na karku. Za nimi przez niemy, wyścielony mgłą bór pędziła konno ciemność w kapturze ze świecącymi żółto ślepiami. I patrzyła się jej prosto w oczy.
Ignis jęknęła, czując jak jej ciało wiotczeje, pod wpływem tego spojrzenia, ale wtedy właśnie Koniczynka potknęła się i nagłe szarpnięcie wydarło ją z stuporu. Ścisnęła jeszcze mocniej mokre i gorące boki lojalnej klaczy, której charczący oddech nie pozwalał nawet na kwiknięcie w proteście.

Nie mając dokąd uciec, znikąd nie widząc pomocy, Ignis gnała konia w kierunku zbiórki, o jakim w ferworze ucieczki krzyczał jej mąż. Przez całe swoje życie nie była tak przerażona. Przez całe swoje życie nie czuła się tak samotna i bezbronna. Nawet wtedy, kiedy jako berbeć wpadła do płytkiej studni. Koniczyna potykała się coraz częściej. Jej oddech był bolesny dla uszu. Tymczasem monstrum za nimi było coraz bliżej. Shavri patrzył na nie szeroko otwartymi oczami, ale obcy nie interesował się nim. Całą swoją uwagę skupiał na Ignis, a w zasadzie na jej wzdętym brzuchu. Chłopiec widział, jak bestia unosi pazurzastą dłoń w kierunku jego matki, która krzyknęła nagle z bólu. Przestraszona jej krzykiem kasztanka, zmusiła się do jeszcze większego wysiłku i w pełnym pędzie wbiegła w szeroki na kilka metrów strumień, rozbryzgując wokół siebie cudownie zimną wodą. Otrzeźwiło to nieco klacz, tak, że zdwoiła wysiłki, ale obcy był tuż. Shavri widział głód w jego oczach, gdy patrzył na brzuch jego matki. Ork krzyknął. Słowa brzmiały dziwnie obco, nieprzyjaźnie i wstrętnie. Jak groźba, albo plugawa obietnica. Na samo brzmienie tych słów Sharvi w końcu dał upust swemu strachowi i ryknął płaczem, a Ignis zaczęła głośno się modlić. Raz po raz wzywając imienia Sune. Miała nadzieję, choć coraz mniejszą, że nienadaremno.
Kobieta czuła na plecach wzrok ciemiężyciela. Rżenie jego konia słyszała już tuż obok siebie. Próbowała skręcić, ale ork jej nie odstępował. Jego wierzchowiec szedł za nimi krok w krok.
- Mamo! – zawołał rozpaczliwie Shavri, odwracając głowę od obcego i wtulając się w brzuch matki. Ignis poczuła, że to koniec. Że dobiegła do kresu. Że już nic nie da rady zrobić. Nie ucieknie. W przypływie rozpaczy zamknęła pełne łez oczy i czekając na szarpnięcie, gdy zły chwyci ją za płaszcz, krzyknęła w końską grzywę:
- OLLLLLLF!

Krzyk napędzany grozą przeciął noc. Czas zwolnił gwałtownie, gdy Shavri usłyszał galop trzeciego konia, napływający z naprzeciwka, a wyłaniający się z niknącego echa krzyku jego matki. Nowego konia usłyszał też obcy, bo przeniósł spojrzenie z Ignis na nadjeżdżającego w sam raz, żeby zobaczyć ostatnią rzecz w swoim życiu. Był nią bijak młota bojowego Olfa Traffo, który uderzył w niego z całą siłą, jaką mężczyzna z twarzą wykrzywioną w grymasie furii miał w ramionach pobłogosławionych pracą w kuźni. Oburęczny cios był tak potężny, że wyrzucił martwego orka z siodła. Jego koń, spłoszony nagłą śmiercią właściciela, wierzgając, odbił w bok, drąc kopytami ściółkę, pognał gdzieś w las. W tym czasie Olf również zawrócił i dogonił zwalniającą Koniczynkę.
- Olf! – jęknęła Ignis, płacząc z nerwów na widok męża i siedzącej przed nim zasmarkanej Norvy, białej ze strachu, której ojciec kazał trzymać lejce. Kruk był tak samo zziajany jak Koniczynka, ale oba wierzchowce uspokoiły się nieco, zwolniły i złapały oddech, nie przerywając jednak ucieczki.
- Nic ci nie jest? – zapytał mężczyzna, oglądając uważnie ją i swojego syna. Przejął lejce od córki, na której twarz powoli wracał kolor.
- Nic-c… Bogom niech będą dzięki – Ignis płakała jak mała dziewczynka, co natychmiast udzieliło się jej dzieciom. Jechali przez las wciąż na północ. – Co z resztą?
- Nie wiem… Dziadek, żył kiedy się rozłączaliśmy. Chłopaki tak samo, ale nie wiem teraz sam…

Jego słowo w pół przerwał błogosławiony dźwięk rogu. Tak bardzo znajomy, jak znajome są zapachy z kuchni rodzinnego domu albo sposób w jaki lipcowe słońce załamuje się przy zachodzeniu i wpada w okno w izbie sypialnej.
- Dziadek! – zawołała Norva głosem tak radosnym i pełnym szczęścia, jakby samo brzmienie rogu niszczyło wszystkie ich problemy i strachy.
Szli za głosem tego wezwania ledwie kilka chwil. A kiedy wypadli na polanę, na której czekało na nich kilka innych osób, które poderwały konie do galopu na ich widok, Shavri zobaczył zarówno dziadka, obu swoich braci, jak i - niestety - tylko jednego z parobków. Wóz z ich rzeczami gdzieś zniknął, a zarówno Gram jak i dziadek wyglądali na rannych. Gram oberwał zdaje się dość mocno, ale nie na tyle, żeby nie mógł się utrzymać w siodle, co było dobrym znakiem. Prowadził swojego konia z typową dla siebie werwą. Piotr, który asekurował go jadąc zaraz obok niego, pomachał im ręką. Dziadek tylko kiwnął głową i bez słowa pokazał im młotem kierunek jazdy.

Po chwili na polanie nie było już żywego ducha. Zryta trawa była jedynym śladem bytności tutaj ludzi, ale dla orków, którzy się tu wkrótce pojawili, zwabieni rogiem Traffo, uciekinierzy byli już poza zasięgiem.Bestie patrzyły nienawistnie na ścianę boru, w której ludzie zniknęli jakiś czas wcześniej. Zmęczony, stary Traffo na swoim siwku prowadził swoją rodzinę galopem przez bezdroża w bezpieczne miejsce. Bezpieczne przynajmniej chwilowo. Do następnej ucieczki. Czy wtedy też im się uda?
Pędzili niezmordowanie do świtu, który wychodził im na spotkanie ze wschodu, obiecując nowy dzień.


Shavri wrócił do tego wspomnienia, bo nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu być po tej drugiej stronie miecza. Słuchał Marva dalej, gładząc dla uspokojenia Bijak po czarnym futerku.
 

Ostatnio edytowane przez Drahini : 03-07-2015 o 21:22.
Drahini jest offline