Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 30-06-2015, 14:12   #101
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Odpoczynek świetnie mu zrobił. Prawie radośnie wchodził ponownie do lasu, wsparty na duchu kilkunastoma chłopami. Ha, teraz to myślał o nich jako o zwykłych chłopach. Kto by pomyślał, że jedna wygrana potyczka tyle zmieni. Pusty młodzieńczy łeb kierował się własną logiką i dobrze mu z tym było. Logika, instynkt przetrwania i zarobkowania z kolei w lesie zostały i nigdy z niego nie wyszły, bo się Marv zorientował, że to wszystko co zdobyli na zabitych to czysta gotowizna. Tylko tachać by trzeba, ale przecież wysoki jak tyka chłopak z tym akurat problemu nie miał. Przeklął sam siebie i postanowił zająć się sprawą później. W obozie rodzinnym też łupy być powinny. O znalezionych monetach nikomu nie powiedział. Skoro nie została poruszona sprawa dzielenia wszystkiego to nie.
I nawet sarenkę widział! Co prawda trochę niewyraźną, ale to musiała być sarenka, tak pomykała! Albo jelonek. Jeden pies. Zauważył go bo wpadł na Deithwena, który chyba konteplował ten przejaw piękna przyrody. Marvowi zaburczało w brzuchu.

Oprzytomniał dopiero jak dotarli, jakimś cudem niezauważeni, pod rodzinny obóz koboldów. No tak, czego się spodziewali? Trzech śpiący strażników i gromadkę samic? Głupie nadzieje, zburzone od razu. Pewnie to i dobrze. Nadmiar pychy lepiej, by wypalił się w takim momencie niż z koboldzią włócznią w brzuchu. Hund bacznie przyglądał się temu miejscu, szybko darowując sobie jedynie liczenie stworzeń. Bardziej gapił się na prowizoryczny tron. Ktoś tu dopiero miał potrzebę władzy! Pewnie nic większego i mądrzejszego od koboldów nie chciało go słuchać. Chłopak cofnął się do pozostałych i wysłuchał Evana.
I chociaż postępował zgodnie z wcześniejszą obietnicą, którą to sam sobie złożył, i dowódcy słuchał, to zaproponował nieco bardziej rozwinięte rozwiązanie.

- Gdyby Gergo się zgodził, z jego pomocą moglibyśmy odciągnąć jeden z patroli dalej od wioski. Mógłby krzyczeć o pomoc z jakiegoś powodu. W tym świetle chyba mają problemy z dokładnym widzeniem, to mogliby go z dala nie rozpoznać jako obcego. Wtedy my hyc, okrążymy i łup! Ale! - Marv chyba lubił planować, bo trochę się podekscytował. - Jednego dobrze byłoby mieć żywcem. Tak daleko wyciągnąć, by nikt nawet wrzasków nie usłyszał i go przesłuchać. Odnośnie wodza. Jakie ma zwyczaje, gdzie siedzi, kto go broni. Bo jakby go zabić, to reszta mogłaby uciec sama z sie. Bo ich dużo by tak bić - wzruszył ramionami rudowłosy. - I dzieciaki... no małe to takie. Głupio zabijać. Można atak zai..zaim... no udać z jednej strony, tej najdalszej od wodza, a jak tam wszyscy wojownicy pobiegną to w samego wodza uderzyć i szybko uciec. Bo poprzednio jak małych więcej było to jakby nie te psy... - nie musiał kończyć. I tak by szybciej było niż każdy patrol po kolei, zwłaszcza, że przecież po zaginięciu jednego czy dwóch mogą zacząć się w wiosce trzymać. Pewnie mają więcej jedzenia niż my - Marvowi znowu zaburczało. Do tego, że głęboko w plecaku miał jedną rację na trudne czasy też się nikomu nie przyznał.
 

Ostatnio edytowane przez Sekal : 30-06-2015 o 14:15.
Sekal jest offline  
Stary 30-06-2015, 20:03   #102
 
Drahini's Avatar
 
Reputacja: 1 Drahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumny
Koboldzi las (nieznana lokacja)
17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Shavri niemal z czułością pogłaskał chropowatą korę lipy, za którą się schował. Na znak kapitana ugiętych nogach wycofał się w krzaki, twarzą zwróconą do ginącego w zieleni obozu koboldów.
Słuchał Marva, ale wciąż nie mógł w sobie znaleźć przekonania. Wiedział, że trzeba je wyrżnąć. Wiedział, że to w najlepszym wypadku zawsze szkodniki, w najgorszym ludożercy, ale tak bardzo chciał się dowiedzieć, czy za atakami na wioski, do jakich się dopuszczały, stało coś innego niż tylko ich natura. Tak bardzo chciał z nimi porozmawiać. Koboldy, które tu żyją to w większości kobiety, dzieci i starcy. Ale nawet osobnik niezdolny do walki, w desperackiej chwili próby znajduje w sobie dość siły, żeby podnieść rękę na swojego oprawcę. Shavri coś na ten temat wiedział. Wiedział też, jak boli utrata domu i pomimo że sytuacja zdawała się zupełnie inna, nie mógł się pozbyć z głowy myśli, że właśnie jest zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy to jego dom ktoś zrównał z ziemią w odwecie.



- Szybciej! – ryknął senior rodu Traffo, pomagając wnukom i parobkom załadować wóz resztkami zapasów i domowych sprzętów. Dookoła nich w całej osadzie panował trudny do opisania chaos podyktowany przerażeniem. Ludzie ładowali na wozy swój majątek, a ci, którzy zbyt się bali, żeby tracić na to czas, wskakiwali na konie lub biegli pieszo w las w tym, co mieli na sobie. Stary Traffo kazał wygonić ze stajni wszystkie konie i podpalić budynek, żeby było coś widać. Jego rodzina liczyła się z ewentualnością ucieczki już od kilku dni – wieści o porażkach królewskiej armii docierały do nich coraz mniejszych odległości. Wystarczyło rzucić okiem na mapę, żeby połączyć miejsca toczonych bitew w długi sznur krwawych pereł, którego Biała Gruda miała być kolejnym koralikiem. Dlatego jej mieszkańcy, a w tym ostatni członkowie znamienitego przed dziesięcioleciami rodu Traffo, bardzo sprawnie zebrali to, co najważniejsze ze swojego dobytku. Zabierając narzędzia i pieniądze w juki, a ku rozpaczy młodziutkiego Shavriego - zostawiając żywiec za sobą. Teraz cała rodzina gramoliła się na konie. Traffo z błogosławieństwem odprawił ostatnich pomocników z kuźni, dając im na pożegnanie poza dobrym słowem konia, garść złota i jedzenie w juki. Młodzi uparli się jednak, żeby pomóc dobrodziejowi w wyprawieniu jego rodziny z osady.

Jedenastoletni Shavri siedział w siodle przed swoją mamą, tuląc się do jej ręki i patrząc z przestrachem na krzątaninę ludzi i płonącą stajnie. Koniczynce – kasztance jego matki – najwyraźniej też udzielił się strach, bo drobniła w miejscu kopytem i podrzucała łbem zupełnie tak, jakby sama chciała krzyknąć: „Zbierajmy się stąd już!” Ignis Traffo jedną ręką trzymała lejce, a drugą gładziła syna po głowie. Nerwowo rzucała pełne napięcia spojrzenia to na załadunek wozu, to w poszukiwaniu swojego męża.

Olf Traffo wypadł właśnie zza płotu, zmuszając Kruka do skoku przez niewysoką przeszkodę. Mężczyzna miał ogień w oczach. A maleńka Norva, która siedziała przed nim na grzbiecie karuska po prostu płakała ze strachu.
- IDĄ! – ryknął Olf, machając młotem w kierunku sadów z którego uciekał. – UCIEKAJCIE! Ludzie uciekajcie!
Nie do końca wiadomo było, czy pandemonium, które nastąpiło w sekundę później, wynikło z jego niemal zwierzęcego krzyku, czy z deszczu płonących strzał, jakie zaczęły się sypać na wioskę.
- Ładujcie się! – zawołał stary Traffo, próbując opanować swojego siwka. Sam sięgnął za plecy po swój własny młot. Jego dwaj wnukowie Gram i Piotr zwinnie wskoczyli na swoje konie. A na wóz wdrapał się jeden z parobków, który strzelił wałachom batem nad głową, gdy tylko złapał w ręce lejce. Trzej inni natychmiast skierowali swoje konie na tył wozu, gotowi do walki o dorobek wieloletniego dobrodzieja, pod którego dachem się wychowali i zdobyli swoje ostrogi. Stary Traffo ruszył między nich, zamykając kawalkadę, którą otwierała Ignis.
- Starajcie się jechać razem, ale jak się nie uda, to spotkamy się na łące za rzeką! – krzyknął Olf, zmuszając Kruka do nieco karkołomnego cwału jeszcze na terenie osady.
Shavri poczuł, że ma łzy na policzku, kiedy ze zgrozą zobaczył ludzi na przeciwległym końcu osady, padających od strzał i mrowie wysokich kształtów, wychodzące spomiędzy sadów.
- Nie oglądaj się, maleńki – wysapała Ignis, podrywając klacz do galopu w najczarniejszej godzinie nocy.

A dzień zapowiadał się wcale nieźle. Oddział wojsk, który jeszcze ze świtaniem przechodził tędy, żeby rozprawić się z dużą grupą orków, został jednak wybity niemal do szczętu. Niedobitki zbrojnych dopadały do wioski niemal już na kolanach, ostrzegając przed orkami, którym mało było zwycięstwa, szukały za nie nagrody, idąc w te stronę.

Koniczyna szła pewnie, klucząc między ostatnimi zabudowaniami. Niedaleko przed nią majaczyła ściana potężnych, milczących strażników, którzy szumieli teraz niespokojnie swoimi zielonymi koronami, jakby wzburzeni tym, co się dzieło z ludzką osadą. Shavri tak jak i jego mama gorączkowo rozglądała się na boki, żeby zobaczyć, czy wszyscy bliscy są w zasięgu wzroku i uciekają. Razem z nimi w las biegło lub galopowało wielu innych sąsiadów i chłopczykowi kroiło się serce, że nie mogą wsadzić na grzbiet Koniczynki jeszcze kogoś. Zamykał oczy, gdy mijali matki z niemowlakami, którym jego mama nie chciała pomóc, mimo że prosił ją o to bardzo. Wóz z ich rzeczami terkotał na trakcie. Shavri raz tylko widział, żeby ten wóz jechał tak szybko, ale później dziadek wymierzył woźnicy kilka razów nahajką za pijaństwo i głupotę, które sprawiły, że jechał jak szaleniec. Teraz taka prędkość, choć duża, nie była wystarczająca. I było widać, że woźnica nie jest w stanie zmusić dwóch koni do tego, aby ciągnęły szybciej. Dziadek i trzech innych konnych, którzy zostali by pilnować wozu, odstawali coraz bardziej.
- Ignis idę im pomóc! – zawołał Olf z nad grzbietu Kruka.
- Oszalłeś! – ryknęła jego żona i Shavri zląkł się jeszcze bardziej. Matka potrafiła człowieka rozumu nauczyć samym głosem. – Durniu Ty, ani mi się waż! Masz Norvę na łęku.

Nim mąż zdołał jej odpowiedzieć, wpadli pomiędzy pierwsze drzewa, spomiędzy których rozlegały się straszliwe, alarmujące krzyki. Okazało się, że ciemność dzisiaj w nocy była im wrogiem, a nie schronieniem, bo na trakcie na uciekinierów czaiła się inna grupa orków, na którą konni niemal wpadli. Jedynie poblaski z płonącej wioski, które odbijały się w ślepiach potworów i na ich pancerzach zaalarmowały jeźdźców, ale ludzie, którzy uciekali wcześniej nie mieli tyle szczęścia, co na własne oczy zobaczył Shavri oniemiały ze strachu.
Wychował się przy zagrodzie. Widział i zarzynane prosiaki i kurczaki. Był przy tym, gdy umarł ich sąsiad kopnięty przez złośliwego konia oraz przy paru porodach, to ludzkich to owczych. Był oswojony z widokiem śmierci i krwi. Ale nie takim… Za późno uświadomił sobie co widzi, a przez to zbyt późno zacisnął powieki. Wobec czego Ignis poczuła w siodle gorącą wilgoć świadczącą o tym, jak bardzo przerażony był jej syn. Ale nawet nie zwróciła na to uwagi, sama w panice prowadząc między drzewa konia, który oszalał od smrodu ludzkiej krwi.

O włos minęli zgarbioną postać, która jako jedyna nieruchoma w tym szaleństwie, siedziała na czymś koniopodobnym obok uwijających się, ucztujących orków. Nie było mowy, żeby którykolwiek człowiek w panice to zauważył, ale spod płaszcza, na ziemię wolno kapała krew.

- W las! – zawołał Olf i niestety tak nieszczęśliwie się złożyło, że część konnych skręciła w drzewa w lewą stronę, a część, w tym Ignis z Shavrim, w prawą. Nieszczęścia było więcej, bo nieruchomy dotąd konny wodził przez chwile oczami schowanymi pod kapturem za Ignis, a potem gestem zmusił swojego wierzchowca do galopu właśnie za nią.

Las tętnił dudnieniem końskich kopyt, krzykiem pożeranych żywcem ludzi i orczym nawoływaniem. Koniczyna kwiczała w galopie jakby ją samą zarzynali. Mijali w ucieczce innych ludzi na koniach i pieszo, ale nigdzie nie było widać ani ojca, ani dziada, ani braci. Co stało się z wozem i broniącymi go?
Życie skurczyło się do oddychania i strachu, migających drzew i dyszenia konia i kobiety. Wkrótce pozostawili w tyle zarówno orkowe pandemonium jak i innych uciekinierów. Koniczyna szła, gubiąc z pyska płaty piany. Jej boki parowały w zimnym, nocnym powietrzu. Para ciągnęła się za nią niby całun dymu za zjawą. Ignis po chwili uspokoiła się na tyle, aby zacząć kierować koniem w kierunku wstęgi strumienia i wtedy usłyszała z boku za sobą inne dwie pary kopyt przemierzających las. Odwróciła się tylko po to, żeby włosy zjeżyły się jej na karku. Za nimi przez niemy, wyścielony mgłą bór pędziła konno ciemność w kapturze ze świecącymi żółto ślepiami. I patrzyła się jej prosto w oczy.
Ignis jęknęła, czując jak jej ciało wiotczeje, pod wpływem tego spojrzenia, ale wtedy właśnie Koniczynka potknęła się i nagłe szarpnięcie wydarło ją z stuporu. Ścisnęła jeszcze mocniej mokre i gorące boki lojalnej klaczy, której charczący oddech nie pozwalał nawet na kwiknięcie w proteście.

Nie mając dokąd uciec, znikąd nie widząc pomocy, Ignis gnała konia w kierunku zbiórki, o jakim w ferworze ucieczki krzyczał jej mąż. Przez całe swoje życie nie była tak przerażona. Przez całe swoje życie nie czuła się tak samotna i bezbronna. Nawet wtedy, kiedy jako berbeć wpadła do płytkiej studni. Koniczyna potykała się coraz częściej. Jej oddech był bolesny dla uszu. Tymczasem monstrum za nimi było coraz bliżej. Shavri patrzył na nie szeroko otwartymi oczami, ale obcy nie interesował się nim. Całą swoją uwagę skupiał na Ignis, a w zasadzie na jej wzdętym brzuchu. Chłopiec widział, jak bestia unosi pazurzastą dłoń w kierunku jego matki, która krzyknęła nagle z bólu. Przestraszona jej krzykiem kasztanka, zmusiła się do jeszcze większego wysiłku i w pełnym pędzie wbiegła w szeroki na kilka metrów strumień, rozbryzgując wokół siebie cudownie zimną wodą. Otrzeźwiło to nieco klacz, tak, że zdwoiła wysiłki, ale obcy był tuż. Shavri widział głód w jego oczach, gdy patrzył na brzuch jego matki. Ork krzyknął. Słowa brzmiały dziwnie obco, nieprzyjaźnie i wstrętnie. Jak groźba, albo plugawa obietnica. Na samo brzmienie tych słów Sharvi w końcu dał upust swemu strachowi i ryknął płaczem, a Ignis zaczęła głośno się modlić. Raz po raz wzywając imienia Sune. Miała nadzieję, choć coraz mniejszą, że nienadaremno.
Kobieta czuła na plecach wzrok ciemiężyciela. Rżenie jego konia słyszała już tuż obok siebie. Próbowała skręcić, ale ork jej nie odstępował. Jego wierzchowiec szedł za nimi krok w krok.
- Mamo! – zawołał rozpaczliwie Shavri, odwracając głowę od obcego i wtulając się w brzuch matki. Ignis poczuła, że to koniec. Że dobiegła do kresu. Że już nic nie da rady zrobić. Nie ucieknie. W przypływie rozpaczy zamknęła pełne łez oczy i czekając na szarpnięcie, gdy zły chwyci ją za płaszcz, krzyknęła w końską grzywę:
- OLLLLLLF!

Krzyk napędzany grozą przeciął noc. Czas zwolnił gwałtownie, gdy Shavri usłyszał galop trzeciego konia, napływający z naprzeciwka, a wyłaniający się z niknącego echa krzyku jego matki. Nowego konia usłyszał też obcy, bo przeniósł spojrzenie z Ignis na nadjeżdżającego w sam raz, żeby zobaczyć ostatnią rzecz w swoim życiu. Był nią bijak młota bojowego Olfa Traffo, który uderzył w niego z całą siłą, jaką mężczyzna z twarzą wykrzywioną w grymasie furii miał w ramionach pobłogosławionych pracą w kuźni. Oburęczny cios był tak potężny, że wyrzucił martwego orka z siodła. Jego koń, spłoszony nagłą śmiercią właściciela, wierzgając, odbił w bok, drąc kopytami ściółkę, pognał gdzieś w las. W tym czasie Olf również zawrócił i dogonił zwalniającą Koniczynkę.
- Olf! – jęknęła Ignis, płacząc z nerwów na widok męża i siedzącej przed nim zasmarkanej Norvy, białej ze strachu, której ojciec kazał trzymać lejce. Kruk był tak samo zziajany jak Koniczynka, ale oba wierzchowce uspokoiły się nieco, zwolniły i złapały oddech, nie przerywając jednak ucieczki.
- Nic ci nie jest? – zapytał mężczyzna, oglądając uważnie ją i swojego syna. Przejął lejce od córki, na której twarz powoli wracał kolor.
- Nic-c… Bogom niech będą dzięki – Ignis płakała jak mała dziewczynka, co natychmiast udzieliło się jej dzieciom. Jechali przez las wciąż na północ. – Co z resztą?
- Nie wiem… Dziadek, żył kiedy się rozłączaliśmy. Chłopaki tak samo, ale nie wiem teraz sam…

Jego słowo w pół przerwał błogosławiony dźwięk rogu. Tak bardzo znajomy, jak znajome są zapachy z kuchni rodzinnego domu albo sposób w jaki lipcowe słońce załamuje się przy zachodzeniu i wpada w okno w izbie sypialnej.
- Dziadek! – zawołała Norva głosem tak radosnym i pełnym szczęścia, jakby samo brzmienie rogu niszczyło wszystkie ich problemy i strachy.
Szli za głosem tego wezwania ledwie kilka chwil. A kiedy wypadli na polanę, na której czekało na nich kilka innych osób, które poderwały konie do galopu na ich widok, Shavri zobaczył zarówno dziadka, obu swoich braci, jak i - niestety - tylko jednego z parobków. Wóz z ich rzeczami gdzieś zniknął, a zarówno Gram jak i dziadek wyglądali na rannych. Gram oberwał zdaje się dość mocno, ale nie na tyle, żeby nie mógł się utrzymać w siodle, co było dobrym znakiem. Prowadził swojego konia z typową dla siebie werwą. Piotr, który asekurował go jadąc zaraz obok niego, pomachał im ręką. Dziadek tylko kiwnął głową i bez słowa pokazał im młotem kierunek jazdy.

Po chwili na polanie nie było już żywego ducha. Zryta trawa była jedynym śladem bytności tutaj ludzi, ale dla orków, którzy się tu wkrótce pojawili, zwabieni rogiem Traffo, uciekinierzy byli już poza zasięgiem.Bestie patrzyły nienawistnie na ścianę boru, w której ludzie zniknęli jakiś czas wcześniej. Zmęczony, stary Traffo na swoim siwku prowadził swoją rodzinę galopem przez bezdroża w bezpieczne miejsce. Bezpieczne przynajmniej chwilowo. Do następnej ucieczki. Czy wtedy też im się uda?
Pędzili niezmordowanie do świtu, który wychodził im na spotkanie ze wschodu, obiecując nowy dzień.


Shavri wrócił do tego wspomnienia, bo nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu być po tej drugiej stronie miecza. Słuchał Marva dalej, gładząc dla uspokojenia Bijak po czarnym futerku.
 

Ostatnio edytowane przez Drahini : 03-07-2015 o 21:22.
Drahini jest offline  
Stary 01-07-2015, 09:56   #103
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Szósta doba misji

Koboldzi las
(nieznana lokacja)
południe, 17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny

Drużyna wycofała się w stronę portalu, dogadując plan - prosty, ale dzięki temu była mała szansa, że pójdzie coś źle. Niedługo potem najmici przyczaili się w półkolu; udający rannego Gergo pokuśtykał w stronę koboldziego patrolu, który akurat robił rundkę w pobliżu, wołając cicho pomocy. Dalej potoczyło się łatwo: oddział pobiegł w stronę zaklinacza, łucznikom udało się zabić lub ranić większość, a reszty dopełniły miecze wojowników, oszczędzając jednego gada. Najemnicy odwlekli trupy od osady i przyczaili się w oddali, by przesłuchać schwytanego kobolda.

Tym razem przesłuchanie szło oporniej. Jeniec nie był niedobitkiem ze zmasakrowanego obozu; należał najwyraźniej do grupy, która odbierała porwanych ludzi i przekazywała dalej, toteż bardziej bał się wodza niż najmitów. Jednak tym razem w grupie nie było Zoji, więc Gergo nie miał oporów przed stosowaniem odpowiednich środków perswazji; po świecy czy dwóch drużyna miała więc ramowy obraz tego, co się w “ciemnym lesie” działo.

Według jeńca Wielki Kaaz przyprowadził plemię do tego lasu księżyc czy dwa temu. Zabił poprzedniego kaaza, rozdzielił plemię na dwie wsie, sprowadził żywy inwentarz i zrobił dziurę między drzewami, by koboldy mogły polować na ludzi oraz powiedział im jak. Co prawda większość brał dla siebie, ale i tak sporo zostawało.

Gergo dziabnął jeńca raz jeszcze w ogon, by ten wskazał chatę wodza. Nie dostrzegł żadnej wystarczająco okazałej. A może mieszkał pod ziemią? Wódz zawsze zajmował najlepsze miejsce; plątanina korytarzy byłaby dla niego idealna. W końcu koboldy uwielbiały kopanie tak samo jak i krasnoludy. Okazało się, że wódz… nie przebywa z plemieniem. Pojawia się co kilka nocy by zabrać jeńców w nieznane miejsce w lesie, a oni idą za nim jak zaczarowani. Nawet szaman nie wiedział jak to się dzieje. Cóż, wysocy na pewno mieli swoje sposoby by rozprawiać się z innymi wysokimi…


 
Sayane jest offline  
Stary 05-07-2015, 16:02   #104
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Lisowo, gdzieś w Królestwie
15 Tarsakh, Rok Orczej Wiosny
Popołudnie



Na rozkaz Tillit magiczny wierzchowiec ruszył z kopyta; Zoja zdążyła tylko pisnąć kurczowo wtulona w końską grzywę, gdy ziemia przesuwała się pod widmowymi kopytami w zastraszającym tempie, a gałęzie chlastały dziewczynę po nogach, plecach i bokach. Uzdrowicielka mocno zacisnęła oczy; otworzyła je dopiero gdy poczuła, że wyjechali z lasu.

Koń pędził teraz po otwartej przestrzeni, wzdłuż drzew. W oddali Zoja widziała zarośnięte trawą, skrzypem i tatarakiem podmokłe łąki; potem zaorane pole. Wierzchowiec przecwałował przez niewielką wieś; ludzie z krzykiem uskakiwali mu z drogi. Dziewczyna zauważyła, że jadą teraz po polnej drodze rozjeżdżonej kołami wozów. Zza chmur wreszcie wyszło słońce, ale zimny wiatr sprawiał, że Zoja szczękała zębami w przemoczonym na wskroś ubraniu. Potargane włosy, pełne liści i drobnych patyków spadały jej na twarz; gdy zobaczyła, że zbliżają się do kolejnej wsi pomyślała, że wygląda jak - nie przymierzając - topielica, albo przynajmniej wiedźma z lasu. Koń zaczął zwalniać; do uszu Zoji dotarły podniecone okrzyki mieszkańców, którzy zobaczyli już dziwne zwierzę i jeźdźca. Oby nie pogonili jej widłami…



Widmowy rumak zatrzymał się na skraju wsi, cierpliwie czekając aż jeździec raczy zsiąść. Zoja z trudem rozprostowała zesztywniałe plecy i zgrabiałe palce, którymi kurczowo ściskała łęk siodła. W jej stronę zdążało kilka osób, kolejne zbliżały się do granicy domów, z niepokojem ale i oczekiwaniem wpatrując się w nowoprzybyłą.

- Grzeczny konik. - uzdrowicielka poklepała wierzchowca po boku, z ulgą, ze to już koniec jazdy i obawą, że niestety chyba też przyjdzie jej na nim wracać. Kiedy już świat przestał trząść się w górę i w dół i udało jej się ustalić, że - mimo obaw - nadal ma wszystkie posiadane wcześniej zęby, otrzepała się z kurzu i jak mogła poprawiła ubranie.
- Dzień dobry...? - powiedziała niepewnie, widząc biegnących ku niej ludzi. Uniosła lekko ręce, tak było widoczne, że nie ma w nich schowanej broni czy innych niemiłych rzeczy (a także, by było widać jej czerwone nici, oplecione na przedramionach) i dodała już głośniej:
- Przepraszam, nie chciałam nikogo nastraszyć. Przyjechałam do rannego. Jestem uzdrowicielką…
- Pani… - mężczyzna, który dobiegł pierwszy ukłonił się nisko i wyciągnął ręce by pomóc jej zsiąść z konia. Najwyraźniej brak kopyt widmowego rumaka nie niepokoił go w żadnym stopniu.
- Powiadomcie Fabię, że Lady przysłała pomoc dla Svena! - krzyknął ktoś z tyłu.
- Tędy, pani, prosimy, szybko - żylasta kobieta stanęła przed wierzchowcem, niecierpliwie wyłamując sobie palce.

Lady? A więc wieśniacy znali Tillit, choć pod innym mianem. Zoja doprawdy nie wiedziała, czy to lepiej, czy gorzej; niemniej to, że ich zleceniodawczyni była kimś szanowanym w zwyczajnej wiosce ujmował jej wiele demoniczności. Zoję swędział okrutnie język, żeby wypytać ludzi o Tillit, portal, konia, wilki, koboldy... i o to, gdzie właściwie się znalazła, ale powściągnęła się w porę. Tam gdzieś był ranny, może umierający człowiek; obowiązki najpierw, ciekawość potem!
- Prowadźcie... - pokiwała głową i podciągnęła sukienkę, żeby w razie czego móc iść szybciej.

Mieszkańcy, którzy przywitali ją najpierw - Hugon i Aldona - poprowadzili Zoję w stronę centrum Lisowa. Uzdrowicielka chciała jeszcze poprosić, by ktoś zajął się koniem, ale gdy się odwróciła, zobaczyła tylko znikający na horyzoncie zad wierzchowca.

Dom kowala Svena znajdował się niemal pośrodku wsi, przy niewielkim placyku z wykopaną na środku studnią. Aldona wprowadziła Zoję do środka; Hugon został na zewnątrz, podobnie jak tłum gapiów. Wieść o przysłanej przez Lady uzdrowicielce rozprzestrzeniła się po Lisowie jak pożar.
Chata kowala była dość duża, urządzona prosto i schludnie. We wspólnej izbie Zoja zastała kobietę, którą Aldona przedstawiła jako Fabię, drugą żonę Svena, dwójkę starców (rodziców kowala) i gromadę dzieci różnej płci i wieku, zbitych w gromadę przy kuchennym piecu.

Chory leżał na posłaniu oddzielonym od głównej izby solidnym przepierzeniem. Był blady, nieprzytomny i miał trudności z oddychaniem. Zoja nie musiała widzieć olbrzymich siniaków po kopytach na jego klatce piersiowej by wiedzieć, że połamane żebra utrudniają mu złapanie tchu. Jakby tego było mało, upadając mężczyzna uderzył głową w kowalski młot i od kilku godzin nie odzyskiwał przytomności. Fabia na widok Zoji rzuciła się jej do nóg, z płaczem błagając ją o pomoc i zmiłowanie.

Nie wyglądało to dobrze. Zoja napatrzyła się wiele podobnych przypadków - do obu świątyń, w których terminowała, znoszono ludzi, którzy ulegli ciężkim wypadkom przy pracy, a rolniczy fach do bezpiecznych nie należał - ale zawsze asystowała bardziej doświadczonym kapłanom czy lekarzom. Co innego było przyspieszać naturalną regenerację “czystych” cięć mieczem (czy zębami pułapki), a co innego zmagać się z rozległymi obrażeniami wewnętrznymi, które nie wiadomo jak daleko i głęboko sięgały.

Ale spróbować musiała. Nie dla Tillit i nie dla siebie, ale dla tych wszystkich ludzi, którzy wpatrywali się w nią z napięciem i niemą prośbą. To właśnie po to istniał zakon kapłanów Ilmatera - by nieść pomoc i rozpalać nadzieję wszędzie tam, gdzie niezawinione cierpienie podnosiło swój szkaradny łeb.

- To nie będzie przyjemne... - stwierdziła dziewczyna z troską, przygryzając wargę, kiedy już dokonała wstępnych oględzin, a w jej głowie urodził się pomysł na to, jak ulżyć rannemu.
- Będę potrzebowała kilka rzeczy. Przygotujcie je, a ja... ja się pomodlę. - wymieniła proste przedmioty, jakie uznała za potrzebne przy zabiegu i nie przejmując się tłumkiem, klęknęła przy łóżku kowala, składając ręce. Szeptane pod nosem słowa nie były nie tylko prośbą o przewodnictwo Ilmatera, ale przede wszystkim mantrą przeciw strachowi i sposobem na uspokojenie myśli dziewczyny. Kiedy Zoja wstała, choć nadal nie była siebie pewna, w jej oczach i ruchach dało się wyczuć zdecydowanie i zawziętą determinację.

Kiedy wszystko było już przygotowane, odkaziła nóż, sprawdziła kciukiem ostrość narzędzia i wziąwszy ostatni, głęboki oddech, przystąpiła do dzieła.



Wszystko było we krwi: prześcieradło, ręce Zoi, fartuch, który założyła i poniewierające się po podłodze nasiąknięte zwitki bandaży. W złej, czarnej, wymieszanej z ropą i limfą krwi, która przesiąkła z przebitych odłamkami kości trzewi mężczyzny do wnętrza jego ciała, zalewając płuca i utrudniając oddychanie. Zoja nieco tępym wzrokiem wpatrywała się w zrastającą się pod wpływem leczniczej mocy podłużną ranę od noża, przez którą odsączyła część zalegającą w piersi mężczyzny cieczy. Opuchlizna prawie zeszła; kości powinny zrosnąć się w przeciągu krótkiego czasu, a przynajmniej wzmocnić na tyle, by stan rannego mógł zacząć się polepszać.

Czekało ją jeszcze umycie mężczyzny, zabezpieczenie świeżo zagojonych obrażeń i podanie mu czegoś na wzmocnienie. Zoja była raczej pewna, że zabieg się powiódł - boska łaska niemal nigdy nie zawodziła - ale nie mogłaby zostawić kowala bez nadzoru. I bez jasności, jaki jest wynik leczenia.

- Będę przy nim czuwać, póki nie odzyska przytomności. - zadeklarowała, podnosząc się ze stołka i powoli zabierając się za opatrunki - Ktoś jeszcze potrzebuje pomocy...? - spytała. Trochę padała z nóg, a trochę była ciekawa odpowiedzi na inne pytania, związane z Tillit, ale na skoro już pomogła kowalowi nie byłoby właściwe, by łaski Ilmatera odmawiać innym potrzebującym.

To jednak okazało się trudniejsze do zrobienia, niż początkowo mogłoby się wydawać - mieszkańcy tak bardzo chcieli podziękować dziewczynie za to, co uczyniła dla kowala, że niemal siłą posadzili za stołem i kazali jeść. Zoja w końcu ustąpiła, czując zresztą, jak opada na nią kilkudniowe zmęczenie; od dotarcia do Zamieci przecież nie miała okazji porządnie się wyspać i najeść, a teraz - choć z początkowymi oporami - skorzystała z okazji. Najedzona, do wieczora spędziła czas na doglądaniu kowala i pomocy innym potrzebującym; skupienie na pracy i radość z tego, że dzięki jej darowi przywraca zdrowie cierpiącym i uśmiech na twarzach ich bliskich, zupełnie wyparły z jej głowy troskę o resztę drużyny i wszystkie ważne pytania, jakie miała zadać gospodarzom.

Poszła spać dopiero pod wieczór, zmęczona, ale zadowolona. A na dodatek syta, ogrzana i czysta (pozwoliła sobie na taką śmiałość, że poprosiła Fabię o jakieś czyste ubrania, a swoje lekko już zaśmierdłe ubranie uprała) - co w porównaniu z warunkami, w jakich przyszło jej spędzać ostatnie noce zalatywało niemal dekadenckim luksusem. A wszystkie tajemnice wyjaśni z mieszkańcami jutro... bo przecież do jutra nic się nie stanie, prawda?

I z tą myślą zasnęła, głęboko zakopana w pościel.


Lisowo, gdzieś w Królestwie
16 Tarsakh, Rok Orczej Wiosny
Poranek


Zoja obudziła się przed świtem; wyćwiczony organizm reagował na mentalny budzik nawet wtedy, gdy miał okazję i potrzebę by jeszcze pospać. Wieś także budziła się do życia. Rodzice pokrzykiwali na dzieci, dzieci na zwierzęta; szczękały garnki, trzaskały drzwi i piały koguty. Za oknem szemrał deszcz. Nic nie wskazywało na to, by we wsi źle się działo.

Gdy gospodarze zorientowali się, że Zoja już wstała usadzili ją przy stole, goszcząc “czym chata bogata” (jak zorientowała się uzdrowicielka widząc łakome spojrzenia dzieciarni). Kowal Sven był już na nogach - słaby, ale zdrowy. Przypadł jej do nóg, dziękując za ocalenie życia, a przez to i dobrostanu jego rodziny. Doglądane przez Zoję osoby również czuły się świetnie - zarówno dziewczynka ze złamaną ręką, pogryziony przez rosomaka myśliwy, jak i weteran wojny z orkami, któremu źle opatrzony kikut odciętej nogi za nic nie chciał się goić.

Po posiłku gospodarze uprzejmie zapytali, czy Zoja zostaje w Lisowie - co byłoby wielkim zaszczytem zarówno dla całej wsi, jak i dla rodziny kowala; czy też będzie odwiedzać kolejno wszystkie okoliczne wsie.

Pałaszująca gorącą kaszę ze skwarkami, gotowaną marchwią, cebula i innymi pysznościami, uzdrowicielka energicznie pokiwała głową na “tak”, dopiero po chwili orientując się, że może zostać dwuznacznie zrozumiana. A że Ethel nie raz sztorcowała akolitów, że mówić z pełną buzią nie wypada, Zoja dokończyła posiłek i dopiero wtedy wzięła się za tłumaczenie, że i owszem, jeśli można, to u kowala zostanie, tak długo, jak jak jej pozwolą, ale skoro już tu jest, to źle byłoby odmawiać pomocy i innym wioskom, więc z miejscowym przewodnictwem chciałaby obejść pozostałe sioła. Tych, jak dowiedziała się poprzedniego dnia, było w okolicy aż pięć, a jedno z nich mijała, sama tego nie zauważając, kiedy pędziła na widmowym rumaku do Lisowa. Solenne zapewnienia dziewczyny, że jej obecność jest tylko tymczasowa, i zaraz na pewno zjawią się ją zabrać towarzysze, została przyjęta raczej ze zmieszaniem, niż z ulgą. Może Lisowo tak bardzo potrzebowało uzdrowicielki, a może po prostu nie lubi tu obcych? Zoja nie miała się jednak jak za bardzo w to wgłębiać, bo gdy uzyskała odpowiedzi na pozostałe dręczące ją pytania, nielicho musiała się w sobie zebrać, by nie rozdziawić buzi ze zdumienia; a i tak to, co usłyszała, starczyło, by jej brązowe oczy zrobiły się okrągłe niczym miedziane monety.

Nie orientowała się za bardzo, jak działa ten cały “portal”, którym prowadził ich Gergo i o którym mówił z takim przejęciem Kain; rozumiała, że po prostu... no, skracał drogę między lasem koboldów a Zamiecią. Ładny to musiał jednak być skrót, skoro mieszkańcy Lisowa nic nie słyszeli ani o groźnych gadach, ani o żadnych innych, podobnych przypadkach w okolicy.

Ba! Futenberg, dla Zoji duży i ważny punkt na mapie, nic im również nie mówił. Najbliższe miasto zwało się Dert i było oddalone od sioła o dobre dwa dni drogi - a ta z kolei nazwa nic nie potrafiła powiedzieć Zoi. Niewątpliwie była gdzieś w Królestwie... ale gdzie? Ufała jednak, że prowadzeni przez Frankę towarzysze ją szybko odnajdą; na wszelki wypadek postanowiła się jednak nie oddalać zbytnio z okolicy, by kompani nie mieli trudność ze znalezieniem jej.

Leżące bogowie-jedni-wiedzą-gdzie wioseczki znajdowały się najwyraźniej pod opieką Tillit, którą zwano tu Lady; mieszkańcy odgadli o kim mowa dopiero po szczegółowym opisie, bo tego imienia nie znali. Musiała być to osoba bardzo poważana przez miejscowych; mówili o niej oszczędnie, w zwięzłych słowach, nie strzępiąc języka na ploteczki czy zbędne komentarze, podobnie jak akolici wypowiadali się o szanowanym zwierzchniku świątyni. Zoja najwyraźniej nie była pierwszą osobą “ze świata”, przysłaną na pomoc; z tego, co zrozumiała, Tillit dawała znać o sobie szczególnie wtedy, kiedy wioskom mogło grozić jakieś szczególne nieszczęście.

Niejako przy okazji z tych lakonicznych napomknień dziewczynie udało się wyłapać i drugie miano: Pan. Kimkolwiek był, musiał być kimś podobnym do Lady; też opiekował się wioskami, a ponadto “zbierał daninę”, czymkolwiek owa danina miała by być. Zoi brzmiało to nad wyraz dziwnie, ale w niuansach konwersacji była rozeznana wystarczająco dobrze, by wiedzieć, kiedy nie warto pytać dalej, by nie poruszyć jakieś drażliwej struny; dopytywanki zostawiła więc na później, szczególnie że rozmowa była dość... jednostronna. Zoja zarzuciła gospodarzy gradem pytań, na które ci cierpliwie odpowiadali, sama jednak - choć przecież by mogła (i miała zamiar) szczerze odpowiedzieć - nie została zapytana prawie o nic.

W końcu jednak, nasyciwszy i głód ciała i ducha, Zoja zebrała się z entuzjazmem do przygotowań na czekająca ją podróż po okolicy. Z polecenia starszyzny dostała i wierzchowca na drogę (co niezbyt ją uradowało po ostatnich doświadczeniach) i przewodnika w osobie syna kowala, Tobiasa - co już ucieszyło ją niepomiernie. Równolatka łatwiej chyba było pociągnąć za język niż starszych mieszkańców.

Zaczynając swój “obchód”, Zoja poprosiła chłopaka, żeby najpierw poprowadził ją do kapliczki Chauntei, o której wspominała Tillit; martwiła się trochę jak może wyglądać opuszczona przez kapłana świątynka, a i chciała też oddać hołd opiekuńczemu bóstwu, by w opiece miało i mieszkańców dalekiej Zamieci. Wędrując po ciepłym żwirze wiejskiej dróżki z Tobiasem, dowiedziała się jednak, że choć duchowny “musiał odejść, bo chciał zmienić zastany porządek rzeczy”, to kapliczka wciąż jest używana; opiekowała się nią miejscowa zielarka, Aldona. Innego kapłana nie znano w okolicy; Zoja z rozpędu spytała nawet o wszędobylskiego Lenarda z Futnebergu, który chyba odwiedził każdy wiejski festyn i jarmark w Królestwie, ale o nim tez nie słyszano.

Tajemnicze to było wszystko i może nawet odrobinę niepokojące, skoro nawet zwykle wierząca w ludzkie słowa i dobre intencje Zoja zaczęła zadawać sobie dociekliwe pytania.

Kapliczka jednak szybko wyłoniła się zza chat, każąc na chwilę przerwać te dociekania. Uzdrowicielka przypomniała sobie, że Tillit mówiła coś o “zabraniu sobie” kapliczki i daremnie łamała sobie głowę nad tym, jak byłoby to możliwe. Może w Lisowie mieli jakąś małą kapliczkę, którą można było przenosić na plecach...?

Kapliczka jednak zupełnie nie wyglądała taką, którą da się ze sobą wziąć i dziewczyna aż stuknęła się otwartą dłonią w czoło (ku wielkiemu zdumieniu Tobiasa), śmiejąc się z samej siebie. Jak mogła tak opacznie zrozumieć czarodziejkę, która chyba mówiła po prostu o zajęciu kapliczki przez nowego kapłana? Zarówno dom dla duchownego, jak i sama kapliczka, choć zadbane, stały puste. W przyjemnie chłodnym, cienistym wnętrzu znajdował się nietypowy - umieszczony bo pod dachem, a nie na otwartym polu - ołtarzyk Chauntei. Zoja podeszła z pokorą do świętych symboli, oddając hołd bogini opiekującej się lokalnymi ludźmi. Co ciekawe, schowane wśród dewocjonaliów, znajdowały się tu jeszcze znaki Lathandera i Mielikki - ten ostatni zresztą dość wiekowy. Widać wcześniej kaplica służyła innym bóstwom, zanim przystosowano ją dla potrzeb kultu Polnej Pani. Zoja chwilę pomodliła się i powspominała świątynię w Futenbergu, gdzie bóstwa żyły ze sobą w podobnej zgodzie, a potem skinęła na Tobiasa; była gotowa do dalszej drogi.

Tobias doradził by rozpocząć objazd okolicznych siół od najbliższych, a zarazem najbiedniejszych Smreków. Jeśli ktoś potrzebował pomocy, to najpewniej tam. Potem mogli pojechać wzdłuż lasu do Smolarzy, Bartniczy i przez Gościniec wrócić do Lisowa. Wyprawa na cały dzień, ale kowal nie miał nic przeciwko zwolnieniu syna z codziennych obowiązków. Za to dumnemu z faktu, że przydzielono mu tak odpowiedzialne i zaszczytne zadanie Tobiasowi usta się niemal nie zamykały, co stanowiło jawny kontrast z postawą jego rodzicieli. Zoja dowiedziała się, że w Lisowie żyje się całkiem spokojnie i dostatnio, nie ma przestępczości, bandytów, grasantów czy potworów; ba! Nawet dzikie zwierzęta nie atakują wchodzących w gęstwinę śmiałków i nie rozkopują grobów, czego uzdrowicielka dowiedziała się, gdy wyraziła obawę co do podróży skrajem bagiennego lasu. No, może bez przesady, bo jakby kto chciał iść w las na noc, czy parę dni wgłąb, to wiadomo, że coś zeżreć może - jednak okolice ludzkich siedlisk były bezpieczne. A w nocy w las nikt nie chadzał. Zoja w milczeniu kręciła głową; bagna wydawały się jej zawsze jednym z bardziej niebezpiecznych miejsc, a tu proszę.

Najmniejsze z pięciu siół Smreki stanowiły rażący kontrast z drugim co do wielkości Lisowem. Chat było znacznie mniej; wiele w opłakanym stanie, a ludność była wyraźnie uboższa. Zapewne podmokłe pola wokoło nie dawały tak dobrych plonów jak te kawałek dalej - lecz czy to było przyczyną? Z pewnością w okolicy rosło wiele ziół, którymi można było handlować, a lubiące wilgoć wierzby i inne rośliny stanowiły świetny materiał dla wprawnych wikliniarzy. Ciekawość Zoi przybrała na sile, ale wpierw musiała zająć się potrzebującymi. Rannych (prócz kobiety, której jadziła się poparzona ręka) w zasadzie nie było. Mieszkańców Smreków nękały głównie choroby, wynikłe zarówno z pory roku jak i lekkiego niedożywienia. Podejrzliwie popatrywali na Zoję i dziewczyna czuła, że nie jest to spowodowane jedynie jej szaleńczym galopem na magicznym rumaku. Miała wrażenie, że wdzięczność smreczan podszyta jest złością, choć uzdrowicielka nie wiedziała czy skierowana jest ona w stronę jej samej, czy też Lady.

Gdy wreszcie wyjechali z sioła zasypała Tobiasa kolejnymi pytaniami. Niestety jeśli chodziło o Pana i Lady chłopiec nabrał wody w usta. Zaczął coś mętnie tłumaczyć, że kiedyś wszystkie wsie były pod protektoratem Państwa, którzy są w okolicy dopiero od kilku lat. Dość szybko się podzielili - Smreki i Smolarze należały do Pana, Lisowo i Bartnicze do Lady, Gościniec był wspólny. Zoja czuła, że chłopak coś kręci, spytała więc wprost, czy zamożność wsi wynika z różnic w daninie. Nagła bladość i strach w oczach Tobiasa sprawiły, że uzdrowicielce przebiegł po krzyżu zimny dreszcz, a wszystkie obawy i podejrzenia, jakie drużyna żywiła wobec Tillit wydały się nagle bardziej realne. Przyszła jej do głowy absurdalna myśl, że Państwo zbierają daninę nie ze zboża i żywiny, a z noworodków i młodych dziewic. Tobias mruknął, że biorą niby po równo, tylko Lady bardziej dba i zamilkł na resztę drogi. Nienawiść, jaka przez moment błysnęła w oczach młodzieńca przeraziła Zoję równie mocno, co wcześniejsze przypuszczenia.

Droga, któż ich wspólnie czekała, miała być jednak długa, dziewczyna więc - choć mimo ciepłego słońca zrobiło jej się dziwnie zimno - zmieniła temat rozmowy na lżejszy. Miała zostać tu jeszcze kilka dni, nierozsądnie było więc zniechęcać do siebie mieszkańców już na wstępie i wściubiać nosa w nie swoje sprawy. Ulgę chorym mogła nieść i bez wikłania się w meandry miejscowej polityki. Zresztą, choć wyglądające na niesprawiedliwe i złe, prawo było prawem - i chcąc nie chcąc uzdrowicielka niechętnie musiała mu się podporządkować. Żywiła jednak gorącą nadzieję - i postanowiła się w tej intencji modlić do Ilmatera, Tyra i Torma, obrońców uciśnionych - że rychłe przybycie jej kompanów pozwoli coś poradzić w tej sprawie...
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!
Autumm jest offline  
Stary 06-07-2015, 11:57   #105
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Marv popatrzył na tłumaczącego słowa jeńca Gergo i podrapał się po policzku, na którym pojawiały się już zalążki powoli rosnących włosków.
- Spytaj, czy ten wódz pojawia się regularnie i jest szansa przewidzieć kiedy zrobi to następny raz? Kiedy był ostatnio i czy wie o naszym ataku na obóz wojskowy? Jestem też ciekaw… co jakbyśmy zabili wodza? Jak zareagują koboldy?
Za pośrednictwem Gergo jeniec odparł, że wysocy byli w obozie wojowników już dość długo, więc powinien pojawić się lada dzień. I będzie baaardzo niezadowolony z braku przekąsek. W głosie kobolda zabrzmiała wyraźna groźba.
- Pewnie uważa, że ten wódz nas pożre na raz - rudowłosy uśmiechnął się półgębkiem. - Mogą go mieć za potężnego, jego śmierć mogłaby zmusić ich do ucieczki - wydedukował po swojemu.
Shavri pokiwał głową, plan Marva zabicia wodza i przegnania pozostałych koboldów bardzo mu się spodobał.
Gergo pomyślał, że zasadzka byłaby idealnym wyjściem. Odpowiednio daleko od obozu, by koboldy nie mogły przyjść na ratunek, drużyna mogła zaatakować z zaskoczenia Kaaza z obstawą. Jaszczury bez wodza wciąż byłyby problemem, ale straciłyby powód do atakowania wiosek.
- Słuchaj mnie, skorrax. Skąd przybywa wódz? Z jakiego kierunku? Zawsze tą samą ścieżką?
Jeniec wzruszył ramionami.
- Po prostu się pojawia.
- Skoro zrobił teleport
- Marv podrapał się tym razem po czubku głowy - to pewnie sam też ma jakiś własny i tak ukrywa przed koboldami swoją kryjówkę. - Rudowłosy spojrzał na czarodzieja. - Myślisz, że mógłbyś odkryć magiczne miejsce w pobliżu lub w obozie koboldów? Bo tak to ciężko, tak czekać na niego. Lepiej zajmować się tymi patrolami. Ciekawy jestem, czy za dzień lub dwa nadal strach przed wodzem będzie większy niż przed tym, co zabija ich wojowników.

- A może zwalczymy ich ich własną bronią - zaproponowała Sinara, po tym, gdy zarówno Kain jak i Gergo pokręcili przecząco głowami. - Możemy czatować w pobliżu, poczekać aż parę koboldów się oddali, najlepiej matek i dzieci, i je porwać. Wtedy spróbować dogadać się, że oddamy jeńców, jeśli wszystkie koboldy obiecają się stąd wynieść. Można też dodać że wódz ich oszukał, bo sam się nie naraża, a wykorzystuje ich, żeby gromadzili mu “przekąski”. I na dodatek musiał wiedzieć, że to niebezpieczna gra, bo ludzie będą walczyć o swoje i zginie wiele koboldów.
Sinara nie była sama pewna czy to może wypalić. Równie dobrze mogły nie łączyć ich specjalne więzy i będą mieli gdzieś jeńców i ich życie. W napięciu czekała na krytykę, przygryzając wargę i zerkając niepewnie na Evana. Tak bardzo chciała choć raz mieć dobry pomysł!
- Eeee… - pierwszy skomentował to Marv. - A one w ogóle wychodzą z obozu? Musielibyśmy negocjować przez Gergo… no i... negocjować… z koboldami… - skrzywił się. - Z tym przekonaniem o tchórzliwości wodza mogłoby się udać podważyć jego siłę. Ale z koboldami… negocjować…?
- Z tego co widzę to bardzo wierzą w siłę swego wodza
- odpowiedział Evan. - Teraz go nie ma, ale czaić się na niego tutaj nie wchodzi w rachubę, podobnie z negocjacjami. Gergo spytaj jeńca ilu wojowników jest jeszcze w wiosce, sądzę że nie więcej niż dwudziestu. Zobaczymy jak bardzo nasz “koleżka” kłamie.
- Jeśli ich wódz przychodzi po odebranie zdobyczy, w obozie musi być dużo ludzi
- odezwała się kapłanka. - Gergo, zapytaj ilu ich jest i gdzie są trzymani.
- Dużo
- prychnął schwytany kobold na pytanie Gergo o ilość wojowników, a odnośnie jeńców dodał - Przecież sami ich sobie zabraliście.
- Gergo, powiedz mu, że jeśli prychnie jeszcze raz, to nie ręczę za siebie
- warknął Shavri poirytowany wrażeniem, że rozmowa prowadzi donikąd. - Przecież tych jeńców było tylko dwóch i można się łatwo domyślić, co się stało z resztą. Chyba, że Kaaza ma dla nich inne zastosowanie. Bo chyba nikt z nas nie wierzy, że Kaaza sam... przejada wszystkich - ostatnie słowa przeszły boleśnie przez gardło tropiciela. Musi coś z nimi robić. - Tropicielowi nowatorskie i sprytne pomysły nowego koboldziego wodza śmierdziały podejrzanie interwencją kogoś mądrzejszego. - Zapytaj też, czy koboldy mają jakiegoś innego magika poza szamanem, który nie wrócił. Może zastanowi go skąd wiemy, że nie wrócił.
- O tak, dobrze byłoby wiedzieć czy ktoś jeszcze od nich ma magiczne zdolności. A gdyby tak przygotować pułapki w pobliżu obozu i ściągnąć ich prosto w sidła? Można na przykład wykopać dół, w który wpadną, mamy też dużo liny która może się przydać. Wymagałoby to od nas sporo fizycznej pracy, ale mogłoby się opłacić w walce z licznym wrogiem.
Kuszniczka miała nadzieję, że tym razem chociaż komuś ten pomysł wyda się interesujący.
- To jak załatwiliśmy ten patrol tutaj brzmiało na lepszy pomysł od kopania dołów. - Marv pozostał sceptyczny. - Moim zdaniem musimy ich wyciągać podobnie, aż do momentu, gdy przestaną się oddalać od obozu. Wtedy można pomyśleć nad innymi pułapkami. Skoro wódz pojawia się niespodziewanie, nie mamy co liczyć na złapanie go na razie. Oni jednak nie mają nikogo, kto by za nich myślał. - stwierdził, po czym przypomniało mu się, jak Gergo mówił o tym, że koboldy były biegłe w zastawianiu pułapek. Wydawało się to dość logiczne; gady były mikrej postury, musiały więc radzić sobie z intruzami inaczej niż bezpośrednią walką.
- Wybijmy więc patrole i wtedy zdecydujemy dalej - zaproponował Evan. - Zauważcie, że w dzień oni są prawie ślepi, atak na wioskę po wybiciu patroli mógłby się udać.
- Zgadza się
- przytaknął Shavri. - Jak jeszcze zaprowiantujemy się w więcej oleju i fiolek, magicznych napoi i innych przydatnych rzeczy, to będziemy mogli ich zaskoczyć kilkoma naszymi pomysłami. Ja chętnie pójdę do Futenbergu - zadeklarował. Nie dodał, że przy okazji znów będzie mógł zobaczyć rodzinę. - Ktoś może iść ze mną. Wtedy reszta mogłaby się zająć wybijaniem koboldzich patroli. Tylko nie wiem, czy powinniśmy to robić. Wiadomo, że w którymś momencie zrobią się czujniejsze. Żebym nie wiem, jak ja, Gaspar i Deithwen maskowali nasze ślady. Mogą się mocniej okopać w obozie albo znowu go przenieść. Jeśli się okopią, możemy mieć trudniej. Choć z drugiej strony liczba wojowników jest tam już chyba mimo wszystko ograniczona. W którymś momencie się skończy i zaczną wysyłać na nie podrostki albo starych. Trzeba też uważać, bo tu mogą być, a nawet na pewno są ich pułapki. Gergo, zapytaj go o to, która droga do ich obozu jest najmniej nimi najeżona. Karczowisko? Proszę Cię drugi raz, zapytaj, czy są tam jeszcze jacyś czaromioci i czy jama w obozie ma jeszcze jakieś wyjścia i co tam jest w środku, pod ziemią? A jak nie chce mówić, to możemy mu rozwiązać ozor! - powiedział Shavri niskim, cichym głosem, groźnie patrząc na pojmanego. Złapał jeńca za ogon, drugą ręką sugestywnie wyciągając z pochwy krótszy miecz, który z powodu zła, którego się nim dopuścił, nazwał Hańbą i przeznaczył do niegodnej roboty.

Evan spojrzał zdziwiony na tropiciela
- Ja myślałem o dzisiejszym dniu Shavri, o ataku dzisiaj.
Tropiciel wciąż ściskając mocno w ręku miecz, przerzucił spojrzenie z kobolda na kapitana. Skupił się przez moment, cmoknął z namysłem i kiwnął głową.
- Masz zupełną, zupełną rację! Wtedy cały problem jakiegokolwiek przegrupowania się obu odpada.
Potem jego oczy na powrót wróciły na spotkanie koboldzich ślepi:
- To jak będzie, gadzie? - syknął, mając nadzieje, że brzmi odpowiednio groźnie. Gergo tłumaczył, dodając kolejne groźby i obelgi. Na koboldzie słowa zaklinacza nie robiły wielkiego wrażenia. Zwyzywał go od zdrajców własnego rodzaju, dodając że Wielki Kaaza na pewno się rozprawi z najemnikami, “bo gdybyście się go nie bali, to byście się nie czaili w krzakach jak żuki, których inkarnacją i tak skończycie, a wtedy zabijemy was po raz drugi i zrobimy z was zbroje!”. Potem przeklął Gergo w imieniu Kurtulmak do piątego pokoleń wstecz. Na pytania odparł, że są potężnym klanem, mają zaklinaczy i bardów, kapłanów i alchemików, ich pułapki nie mają sobie równych, a ich łuski lśnią od oleju z gorzkich liści! Dopiero znaczący gest Shavriego nieco ostudził oratorskie zapały jeńca, choć chyba gotów był poświęcić ogon dla dobra wspólnoty.
- Pułapki są wszędzie; tu jest las, drogi nie ma - burknął - Wyjścia to nawet nie wiem, ja nie jestem od kopania. W środku są mieszkania i tunele, ale nie rośnie tu nic cennego - dodał z lekkim rozczarowaniem w głosie, po czym zaperzył się znowu i wbił w Gergo nienawistny wzrok. - Nie myśl sobie, że twoi śmierdziele się tam dostaną! Mamy swoich czarowników! Mamy wykutego przez smoki! Kurtulmak nam błogosławi!

Gergo zatkało. On co prawda nie wierzył w to, że koboldy pochodzą od smoków, lecz w swoim klanie słyszał opowieści o nietypowych, cętkowanych koboldzich jajach, z których wykluwały się młode w barwach prawdziwych, wielkich smoków. Ponoć dorastając niektóre zyskiwały nawet skrzydła! Nie mówiąc o innych cudownych zdolnościach… Jeśli tutejszy klan posiadał wśród młodych wykutego przez smoki nic dziwnego, że jeniec tak zawzięcie ich bronił. Oczywiście - jeśli to była prawda.
Gergo tłumaczył wiernie, dwoił się i troił, chcąc jednocześnie przekazać wszystkie informacje i zastraszyć jeńca. Niestety wyglądało na to, że nie jest to pierwszy lepszy jaszczur, a raczej osobnik w typie tych którzy pomiatali Gergo w jego ojczystym plemieniu. Do tego te rewelacje, w które kobold nie chciał wierzyć. Koboldy które oswajają smokopodobne istoty, plemie pełne czaromiotów i świetna organizacja. Coś zupełnie innego, niż to, co znał ze swoich doświadczeń. Widocznie ten ich wódz posiada naprawdę potężną moc - wytłumaczył sobie. Zwłaszcza, biorąc uwagę te teleporty. Czaromiot który potrafi robić takie niewyobrażalne rzeczy, musiał być naprawdę uzdolniony. Jego przypuszczenia potwierdził zresztą Kain - jako że był szkolonym czarodziejem sprawy teleportów nie były mu obce. Przynajmniej w teorii, zwłaszcza że Królestwo szczyciło się siecią stacjonarnych teleportów - rzeczą niespotykaną w całym Faerunie.
 
Sekal jest offline  
Stary 07-07-2015, 15:17   #106
 
Drahini's Avatar
 
Reputacja: 1 Drahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumny
Koboldzi las (nieznana lokacja)
południe, 17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Shavri, starając zachować kamienną twarz, puścił ogon stwora. W czaromiotów i alchemików nie do końca wierzył. To mogły być czcze przechwałki. Ale jeśli dobrze zrozumiał Gergo, który chyba sam miał pewne problemy z przetłumaczeniem na wspólny co bardziej zawiłych terminów, to gdzieś w tym obozie mogły być jaszczurki ze skrzydłami obdarzone mocą. Ciężko o coś bardziej podobnego do smoka.

Chwilowo nie miał więcej pytań. Ale gdy już uporał się ze zdziwieniem, kątem oka zauważył Frankę. Przypomniał sobie ich rozmowę o moralności po tym, jak wybity został obóz wojskowy. Podszedł do niej i chwyciwszy Hańbę za ostrze, podał jej krótki miecz rękojeścią do niej.
- Proszę - powiedział tak, aby usłyszeli go wszyscy na czele z kapitanem Evanem i jego zastępcą Marvem. - Jeśli faktycznie są to potwory, teraz Ty zabij jeńca, gdy już wszyscy uznają, że nie mają więcej pytań i że skończyliśmy przesłuchanie.
Kapłanka zrobiła wielkie oczy. Nie była przygotowana na taką kolej rzeczy. Otworzyła usta w chęci odpowiedzi, jednak nic nie powiedziała, jedynie wargi lekko zadrżały.

W jej głowie zderzyły się dwa stanowiska, które były ze sobą sprzeczne. Z jednej strony miała cały szereg wartości, które wyznawała; poszanowanie dla życia i szacunek dla innych. Z drugiej... Miała do czynienia z plugawymi istotami, które żyły ze zjadania ludzi. Franka przez całe swoje dotychczasowe życie pomagała innym i opiekowała się ich ranami. Nie zadawała bólu, nigdy nie zabijała. Nigdy tego nie zrobiła ani nigdy nie pomyślała, by tego się dopuścić. Sama walka z koboldami była dla niej problematyczna. Wybicie całego ich obozu również było problematyczne. Nie potrafiła się przekonać do przemocy. Wiedziała też, że tylko eksterminacja koboldów rozwiąże problem mieszkańców. Przesiedlenie ich będzie tylko zepchnięciem problemów i cierpienia na innych.

Kapłanka zrobiła krok w tył. Na jej twarzy było widać walkę i przejęcie. Usta ponownie ułożyły się do słów, lecz dopiero po chwili była w stanie wycisnąć z siebie odpowiedź.
- Nie... Nie mogę... Nie potrafię... - odpowiedziała nerwowo.
Dla dociekliwych słuchaczy płynęła z tego również dodatkowa wiedza. Franka nie sprzeciwiała się jego zabiciu. On, jak i jego banda, dopuścili się zbrodni. Nie czuli się winni, ani nie okazywali skruchy.
- Czy teraz rozumiesz, co próbowałem Ci przekazać, kiedy wracaliśmy do Zamieci? - zapytał miękko Shavri. Poczuł ulgę. Znał Frankę zaledwie od kilku dni i zmartwił się, kiedy postawiła na równi zabijanie dzieci i koboldzich kobiet z zabijaniem jaszczurzych żołnierzy. Teraz wiedział, że nie jest ani fanatyczką, ani hipokrytką religijną. A jednocześnie z tym dał jej do myślenia. Jemu też ta podróż, choć trwała krótko, gwałtownie poukładała pewne rzeczy w głowie, a pewne zburzyła.
- Tamten był inny... Przerażony - dopowiedziała niepewnie, cofając się o kolejny krok. Jej ton scichł. - Pierwszy żywy, jakiego widziałam na własne oczy... Wybaczcie, ale nie będę w stanie na to patrzeć...
Franka opuściła nieco wzrok, robiąc kolejny krok w tył. W końcu obróciła się od wszystkich z zamiarem oddalenia się na odpowiednią odległość. Po drodze zatrzymała się na chwilę, by przekazać jeszcze jedną myśl, która krążyła jej po głowie:
- A co do obozu... Jeśli nie ma tam jeńców to niczego stamtąd nie potrzebujemy. Na zło, które zalęgło się w tym lesie, skuteczny byłby ogień.
- Frania, nie odchodź. Jesteśmy na nieznanej nam ziemi wroga. To może być niebezpieczne
- powiedział spokojnie Shavri, postępując za nią tych kilka kroków i wyciągając ku niej dłoń. Przez chwile wahał się z wyciągniętą ręką, ale potem objął kapłankę ramieniem i przytulił, zadowolony, że reszta towarzyszy zasłania jeńcowi widok na nich.
- Też nie chcę na to patrzeć - wyszeptał zmienionym przez wzruszenie głosem. - I też chcę uratować Zoję. Ale nie możemy im okazywać słabości, choć rozdziera mnie to w środku! - jęknął boleśnie, nie przestając szeptać. - Bo jeśli pokażemy słabość koboldom, może to być ostatnia rzecz, na jaką nam pozwolą w życiu… Musimy być silni dla siebie i dla Zoji.

Kapłanka zatrzymała się. Zrezygnowała z odejścia, a na zbliżenie się chłopaka również odpowiedziała wtuleniem się. Objęła ramionami samą siebie i schowała się przed okropnością, która miała się obok rozegrać.
- Zoji nic nie jest, nie trzeba jej od niczego ratować. Poradzi sobie, jestem pewna... - kapłanka oparła głowę o klatkę piersiową Shavriego. Chwilę milczała. - My ratujemy przecież kogoś innego... Bezbronnych ludzi... Nie robimy nic złego... Robimy dobrze... Nie mamy innego wyjścia...
Shavri nie był tego taki pewny. Szczerze mówiąc, to miał wręcz inne zdanie zarówno na ten temat, jak i na temat bezpieczeństwa Zoji. Ale jeśli chodzi o kwestie koboldów, to chyba właśnie pogodził się z tym, że była wojna i w związku z tym nie było możliwości znalezienia dobrego rozwiązania tej sprawy. Albo jedna strona będzie cierpiała, albo druga. Wmawianie sobie, że nasze jest nie tylko na wierzchu, ale na dodatek białe, było szukaniem pocieszenia. A Shavri nie tylko nie zamierzał tego odbierać France, ale sam nie miał też siły na kolejny spór. Stał w milczeniu, tuląc ją do siebie i pozwalając, by słuchała, jak bije jego serce. Sam zaś powoli uspokajał się, czekając na to, co postanowi reszta.
 
Drahini jest offline  
Stary 07-07-2015, 16:31   #107
Patronaty i PR
 
Redone's Avatar
 
Reputacja: 1 Redone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputację
Koboldzi las (nieznana lokacja)
południe, 17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Sinara jednym uchem słuchała całego przesłuchania. Patrzyła po twarzach zebranych. Wszyscy byli zmęczeni i słuchali w napięciu słów gada. Dziewczyna zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy rodzinne miasteczko. Ten kobold na pewno nie zobaczy już swojej rodziny, na pewno to wie. Może i to są głupie stworzenia, ale chyba nie aż tak.

Evan wyciągnął miecz tak by jeniec to widział; co prawda i tak jego los był już przesądzony, ale może uda im się wyciągnąć z niego coś więcej.
Gergo widział, jakie problemy ma kapłanka, ale postanowił skorzystać z sytuacji. Pochylił się nad koboldem i wysyczał mu:
- Właśnie zdecydowali się cie zabić. To twoja ostatnia szansa, by być naprawdę przydatnym i ocalić życie. Lepiej myśl szybko.
Wyglądało jakby jeniec się wahał, ale w końcu instynkt samozachowawczy przeważył.
- Wielki Kaaz przybywa zawsze nocą i sam, ale czasem wtedy kręcą się wokół osady wielkie nietoperze i wlatują nam do tuneli - wyszczekał. - Jestem pewny, że przybędzie tej nocy; nie było go już od kilku dni, a rzadko pozwalał jeńcom czekać aż tyle. Pewnie dlatego, że oczekiwał większej liczby wysokich. I zawsze odchodzi na północny wschód. Nie wiem gdzie mieszka; żaden z naszych tam nie był, to on przychodzi do nas. Ma włosy jak ten tu - wskazał na Evana - i zielone ślepia.

- Gergo odwróć jakoś jego uwagę - powiedział stanowczo Evan - Nie chcę żeby wiedział że musi umrzeć.
Sinara stała akurat bliżej, a nie chciała żeby dłużej tracili czas, więc to ona pomogła Evanowi.
- Do dzieła.
Przysunęła się bliżej kobolda i kucnęła przy nim, patrząc się w jego obrzydliwe gadzie ślepia.
- W sumie nie rozumiesz co mówię, ale patrz się grzecznie w moje oczy - mówiąc to uśmiechnęła się do stwora. Była to ostatnia rzecz jaką zobaczył, miecz Evana bez problemu zanurzył się w jego małym ciele. Kuszniczka już bez uśmiechu patrzyła w gasnące oczy kobolda.

Gdy przesłuchanie najwyraźniej dobiegło końca, Evan zlitował się nad koboldem i Sinara pomogła jak umiała, chociaż tak naprawdę mało ją obchodziło, czy stwór zginie szybko i łagodnie, czy też nie. Chciała w każdym razie mieć to już za sobą, nawet jeśli mieli teraz zabijać koboldzie dzieci. Cały czas powtarzała sobie, że te stwory ani chwili nie wahają się przed krzywdzeniem dzieci, więc dlaczego oni by mieli się wahać. Dziewczyna coraz bardziej przyzwyczajała się do widoku krwi na mieczu.
 
__________________
Courage doesn't always roar. Sometimes courage is the quiet voice at the end of the day saying, "I will try again tomorrow.” - Mary Anne Radmacher

Ostatnio edytowane przez Redone : 07-07-2015 o 16:36.
Redone jest offline  
Stary 08-07-2015, 20:17   #108
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Szósta-dziewiąta doba misji

Koboldzi las / Wilczy Las
17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Po ustaleniu planu i ukryciu ciała zamordowanego kobolda najemnicy przystąpili do dzieła. Niezbyt długa obserwacja pozwoliła ramowo nakreślić trasy przejścia strażników, oraz liczebność ich grup. Drużyna nie mogła długo czekać; zbliżał się wieczór i koboldy w osadzie mogły zbudzić się lada chwila. Co prawda atak na śpiących nie był zbyt honorowy, ale takież było i samo wyrzynanie gadzich rodzin; przynajmniej dla niektórych. Dwa patrole unieszkodliwiono dość sprawnie, choć Evan, Deithwen i Marv zostali ranni. Franka wyleczyła najcięższą ranę Evana; resztę opatrzyli Gaspar z Shavrim. Pozostało więc podkraść się do osady… i zacząć rzeź.

Atak zdecydowano się przeprowadzić od strony zagrody, by jak najmniej koboldów zdołało skryć się w tunelach, a równocześnie dać im możliwość ucieczki do zachodniej części lasu. Nie wszyscy w drużynie byli przekonani, że osadę należy wybić do nogi, a litość w czasie walki mogła kosztować towarzyszy życie; takie rozwiązanie było więc rozsądnym kompromisem. Zawalenie prymitywnych chat nie nastręczało trudności; włóczni by usiec tych, co byli w środku nie patrząc im w ślepia drużyna miała wbród. Do tego mgielny czar Franki czy też flaszki z oliwą by podpalając dachy wywołać - jak wcześniej - chaos; deithwenowe oplątanie, kainowi tłuszcz czy zwykłe sztuczki - możliwości by zdezorientować, przerazić i unieszkodliwić śpiące gady było wiele. Strzelcy i magowie przyczaili się wśród drzew; miecznicy podkradli się bliżej. Przez chwilę ciszę przerywało tylko nerwowe gdakanie kur i chrupanie kozy, która flegmatycznie przeżuwała korę zdartą z któregoś z pni tworzących zagrodę.

Potem zaś Evan dał cichy rozkaz do ataku…

Walka była krótka lecz krwawa. Ku uldze większości najmitów w obozie nie było wielu dzieci, choć fakt, że koboldzie kobiety salwowały się ucieczką w stronę kopca sugerował, że tam może być ich więcej. Mimo zaskoczenia gady nie poddały wioski bez walki. Młodzież, starcy, nawet niektóre samice chwyciły za broń i rzuciły się na ludzi, osłaniając pobratymców. Niektórzy atakowali w grupach, inni - zwłaszcza młodzi - szarżowali szaleńczo w pojedynkę. Wkrótce polana usiana była trupami, a wojownicy spływali krwią - swoją i cudzą. Wreszcie więcej niż połowa mieszkańców osady leżała martwa; reszta uciekła w las. Kilku udało przedostać się do kopca, gdzie zapewne mieszkało jeszcze trochę tych potwornych humanoidów.

Drużyna rozejrzała się po zrujnowanej osadzie. Gdzieniegdzie płonęły rozrzucone polana; od jednego zajęła się jakaś chata. Z pewnością było tu sporo zapasów, broni, może nawet jakichś cennych przedmiotów, czy wskazówek co do miejsca pobytu jeńców lub kaaza? Czy warto było ryzykować życie dla wątpliwych łupów, gdy w kopcu nadal ukrywały się koboldy? Musieli też opatrzyć rany, no i zdążyć wrócić do Zamieci przed zmierzchem.



Gergo spacerował pomiędzy zgliszczami. Nie mógł nie porównywać tego plemienia ze swoim własnym. Mimo że tutaj wyraźnie wydać było rękę jakiegoś wysokiego - ot choćby dlatego, że część koboldów mieszkała na ziemi zamiast pod, co w tutejszym klimacie nie było komfortowe dla zimnokrwistych gadów jakimi były koboldy. Z odcieniem patriotycznej dumy zaklinacz zauważył, że wszystkie trupy mają na sobie skórzane odzienie (nie licząc szmat przerobionych z ubrań jeńców) w przeciwieństwie do klanu Gergo, który (kopiąc na dużych głębokościach) zbierał delikatne jedwabne przędze z podziemnych larw i pająków, tworząc wygodne, eleganckie stroje, farbowane na czerwono lub pomarańczowo. Przynajmniej jego wódz i kapłan - Kradu - takie posiadał; podobnie jak wysadzany szlachetnymi kamieniami (czy raczej kamyczkami) skórzany pas i wisior… Tutejsze gady takich nie miały. Gergo odruchowo dotknął sakiewki, w której znajdował się znaleziony w tunelu kamyk, czując przyjemny dreszcz. Mógł nie wierzyć w smocze pochodzenie swojego gatunku, ale miłością do precjozów koboldy z pewnością nie ustępowały tym wielkim gadom.

Zaklinacz pochylił się i podniósł leżący na ziemi mieszek wypełniony dużymi kawałkami krzemienia do polerowania pazurów, wyschniętymi korzeniami, którymi gady czyściły zęby i płaskimi kamykami wielkości dłoni. Odruchowo poskrobał się jednym z nich po głowie. Nadal zrzucał łuski po zimowym sezonie; nie miał czasu o nie zadbać, nie mówiąc już o kąpieli. Przypomniał sobie wspólne kąpiele z braćmi i zazdrością zerknął na strumień, który mieszkańcy osady mieli w zasięgu łapy. Gdyby faktycznie tutejszy klan miał zapasy oleju z gorzkich liści bardzo pomogłoby mu to w pielęgnacji łusek i na jakiś czas zniwelowałoby problem linienia.

Jednak tutejszy klan był większy oraz wyraźnie bardziej rozwinięty od jego własnego. Ot, choćby symbol Kurtulmaka, pieczołowicie wyrzeźbiony w kamieniu postawionym przed wejściem do kopca i zabarwiony na ceglastoczerwony kolor. Plemię Gergo oczywiście wyznawało Pogromcę Gnomów, ale wódz-kapłan - w odróżnieniu od choćby Franki - nie miał żadnych mocy. Pewnie dlatego, że zamiast czcić boga bardziej zainteresowany był modleniem się do figury Wielkiego Czerwonego Smoka. Mimo, że zaklinacz nie wierzył obecnie w żadnego boga, to wbijane mu do głowy od dziecięcia przekonania odnalazły drogę na zewnątrz i Gergo poczuł irracjonalny niepokój. Kurtulmak nie pozwalał swoim dzieciom spoufalać się z innymi rasami. Co powiedziałby widząc Gergo pomagającego wysokim wytępić całe plemię? Według koboldzich wierzeń koboldzi bohaterowie, którzy zginęli dla większego dobra pracowali w kopalniach Kurtulmak; ci, którzy zasłużenie plemieniu odradzali się w następnych złożonych jajach. Egoiści wracali jako złowieszcza łasicie służące czasem koboldom jako wierzchowce. A zdrajcy rasy, tacy jak Gergo? Oni kończyli zreinkarnowani w gigantyczne żuki-jelonki, na które koboldy polowały ze względu na mocne, chitynowe pancerze, z których tworzono zbroje.

Zaklinacz zerknął raz jeszcze na wizerunek wyszczerzonej czaszki i szybko odwrócił się do niej plecami, zadzierając wysoko głowę. Teraz był już ponad to. Nie obchodziły go leżące wokół ciała. Wysocy pewnie je zakopią, choć koboldy raczej paliły zmarłych - wierząc w reinkarnację nie przywiązywały do trupów większej wagi. Traf chciał, że wzrok Gergo padł na leczącą towarzyszy lathandrytkę. W “Niebie Gwiaździstym” usłyszał kiedyś, że jeśli ty nie wierzysz w bogów to bogowie nie wierzą w ciebie i nie doznasz wtedy łaski leczenia. Miał nadzieję, że nie była to prawda.
“The dragon scale toughens our skin.
The dragon bone adorns our skull.
The dragon heart fl ames our sorcery.
We are the dragon, and for the dragon we live.
Long live the dragon.”
Niechciana koboldzia mantra zabrzmiała w jego głowie. Wiara w Kurtulmak, który został wyniesiony do boskości przez smocze bóstwo Asgoratha, wiara w to, że są spokrewnione ze smokami utrzymywała koboldy - popychadła większych ras - w stanie niezachwianego samozadowolenia i pewności siebie. Gergo nie wierzył w te bzdury. Czy dlatego nadal szukał swojego miejsca? I to wśród ludzi - pogromców smoczych ras? Kobold potrząsnął głową odganiając niepotrzebne myśli i wrócił do oględzin osady.

Jednak widok koboldzich przedmiotów, koboldzich domów, koboldzich ciał sprawiał, że do Gergo wracały wspomnienia, a porównania ze swoim klanem, czy też “swoją” drużyną nasuwały się samoczynnie. Jego klan był mały i w razie niebezpieczeństwa salwował się ucieczką. Ten tutaj - walczył za swoich. Wojownicy rzucali się na wroga nawet nie mając szans na zwycięstwo, dając sposobność by reszta mogła uciec, przedkładając dobro klanu nad swoje własne. Plemię równało się rodzinie. “Zupełnie jak ludzie? Lepiej niż ludzie!”, szepnął podstępny głosik w głowie zaklinacza.

Gergo spojrzał znów w stronę kopca. Jego zdaniem drużyna powinna wybić pozostałe gady. Przecież koboldy były pamiętliwe niczym smoki, a przede wszystkim uwielbiały zemstę. Poza tym… w leżu powinny być jakieś skarby! Koboldy w kopaniu nie zdawały się na przypadek; powstanie kopalni zawsze poprzedzał skrupulatny zwiad. Ślepa Odd opowiadała zaklinaczowi, że zanim wykopano tunele pod ich leże poprzedni kapłan długo modlił się do Kurtulmaka i dzięki temu mają tak doskonałe siedliszcze. Wtedy Gergo się nad tym nie zastanawiał, ale - skoro koboldy nie handlowały z innymi rasami - wykopane przez pracowitych pobratymców metale czy szlachetne kamienie musiano gdzieś gromadzić! I bynajmniej nie w smoczym leżu, jak głosiły plotki… prawda?

Nawet jeśli namówiłby drużynę na penetrację kopca problemem była wielkość korytarzy, z pewnością uformowanych w skomplikowany labirynt zwłaszcza w pobliżu świątyni czy wylęgarni (gdzie mogą natknąć się na tamtejszych strażników-opiekunów) - oraz pułapki. Co prawda - wbrew słowom jeńca - wokół obozu znaleźli jedynie dwie czy trzy pułapki, lecz w środku na pewno będzie ich więcej. Każde koboldzie plemię miało pośród swoich członków uzdolnionego pułapkomistrza; plemię zaklinacza nie było w tym wyjątkiem. Barh był bardzo stary i nie pamiętał już jak robi się “potrząsane bomby” do wysadzania skał, jednak jego pułapki nie miały sobie równych. Tutaj także ktoś znał się na tym typie obrony. Musieli postępować rozważnie.


 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 10-07-2015 o 21:36.
Sayane jest offline  
Stary 10-07-2015, 10:52   #109
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację

Wilczy Las
17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny

Gdy najemnicy dotarli do
Zamieci było już ciemno. Ich powrót mieszkańcy sioła przyjęli z niekłamaną ulgą, a relacja z unicestwienia koboldziej osady stała się przyczyną do kolejnego świętowania, przepijania do mężczyzn i powłóczystych lub pełnych podziwu spojrzeń kobiet. Koło Sinary i Franki również zaczęło kręcić się kilku młodzianów, choć tę drugą traktowali z dużą dozą respektu ze względu na jej kapłański stan. Przede wszystkim jednak drużyna mogła spokojnie odpocząć, napełnić brzuchy i porządnie opatrzyć rany pod opieką wiejskich zielarek.

Ponieważ drużyna miała zamiar wracać do koboldziego lasu po Zoję i potrzebowała zapasów, Dziewanna obiecała jeszcze przed świtem posłać kogoś do Bukowa po osiołka, by Deithwen, Shavri i Sinara mogli wyruszyć z wózkiem do Futenberg wraz z pierwszymi promieniami słońca. Larsson oraz Rob wyrazili chęć dołączenia do wyprawy - chcieli sprzedać zebraną po koboldach broń i zakupić zapasy dla sioła. Larsson zasugerował, by sprzedażą zajęli się najmici; wiedział, że w Gildii mogą wytargować lepsze ceny.
- Możemy się nawet w ten sposób rozliczyć za wykonaną przez was pracę - dodał pragmatycznie.



Futenberg
18-20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny

Rankiem oddelegowana do zakupów trójka zerwała się wraz ze świtaniem. Przełknąwszy szybko śniadanie zapakowali najpotrzebniejsze rzeczy i wraz z leśnikami ruszyli w stronę duktu. Wszyscy wyciągali nogi - czterodniową trasę musieli przebyć w dwa i pół dnia jeśli chcieli zdążyć na wyznaczony przez Tillit termin i odzyskać Zoję. Nie było czasu na popas; jedli w marszu, a na nocleg zatrzymali się gdy było już zupełnie ciemno, wędrując jeszcze jakiś czas przy świetle pochodni. Wycieńczonym ranami i walkom najmitom nie było to w smak, lecz czy mieli wybór? Deithwen miał nadzieję, że Eris na czas wyczuje ewentualnych wrogów. Blisko miasta mogli spotkać dezerterów lub zwykłych bandytów. Na szczęście nic takiego się nie stało, a u bram Futenberg stanęli późnym rankiem.

- Załatwimy sprawunki i będziemy czekać w "Spotkaniu dróg" - rzekł Larsson, udając się wraz z towarzyszem w stronę sklepów. Trójka najemników została sama - nie licząc osiołka Pafnucego, bo Eris pozostała w lesie. Musieli zdecydować co dalej. Najlepsze ceny za zdobytą broń mogli uzyskać w gildiowym sklepie. Wizyta tam równała się zdaniu raportu z przebiegu misji, co sugerował Evan - no i oddaniu Whiplashowi prowizji od zarobku. Czy powinni odwiedzić też świątynię Helma Obrońcy i powiadomić Ethel Umęczoną o zaginieciu Zoji? A co z bliskimi innych towarzyszy podróży, którzy na pewno umierali z niepokoju? Dopiero teraz wszyscy uświadomili sobie, że walcząc ramię w ramię z innymi najemnikami wiedzieli o nich tyle co nic. Wojskowe powiedzenie mówiło, że człowieka poznaje się w walce - i faktycznie wszyscy członkowie drużyny wiedzieli, że mogą powierzyć kamratom obronę swoich tyłów. Na razie to musiało wystarczyć; i tak nie mieli czasu by chodzić po domach, nawet gdyby wiedzieli dokąd iść.
Do tego Deithwen nieoczekiwanie oznajmił, że po odebraniu wypłaty i swojej części ze sprzedaży łupów rusza w swoją stronę. Drużyna skurczyła się o kolejną osobę.



Po dokonaniu niezbędnych sprawunków grupa niemal biegiem ruszyła do Zamieci marząc o tym, że kiedyś będzie ich stać na zakup koni. Eris dołączyła do nich niedługo po wejściu w las - zasapana i szczęśliwa, omal nie obalając druida na ziemię z radości. Potem pognała duktem, płosząc po drodze samotnego bażanta.

Mimo największych starań grupa dotarła do Zamieci o zmierzchu 20 Tarsakha. Reszta najemników czekała gotowa do drogi; wystarczyło przepakować zakupy i mogli ruszać mając nadzieję, że dla Tillit “piąty dzień” oznacza całą dobę i posłaniec nadal będzie na nich czekał. Choć kto mógłby czekać w koboldzim lesie po zapadnięciu zmroku? Oby posłaniec tajemniczej kobiety był równie odważny jak ona…

Leśnicy nie mieli zamiaru zostawiać najemników samych; zbyt dobrze pamiętali pomoc udzieloną im przez Zoję jeszcze pierwszego dnia. Dużą grupa ochotników ruszyła wraz z drużyną w stronę wiatrołomu pomagając nieść sprzęt i zapasy (zwłaszcza wyczerpanej wędrówką trójce), dzięki czemu wszyscy poruszali się znacznie szybciej, a trzymane przez nich łuczywa oświetlały całą okolicę, dając poczucie bezpieczeństwa. Błogosławieństwo Dziewanny dane wszystkim na drogę może nie miało magicznej mocy, ale również koiło nieco serca.



Koboldzi las
20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Nim najmici dotarli na umówione miejsce była już ciemna noc. Wszyscy byli pod bronią, gotowi do walki w razie gdyby Wielki Kaaz (lub Tillit) chciał urządzić na nich zasadzkę. Łuczywa oświetlały okolicę, światło igrało na ostrzach obnażonych mieczy. Gergo nie musiał świecić by zobaczyć ich "przewodnika" - pod drzewem, pod którym Evan po raz pierwszy spotkał Tillit leżała potężna złowieszcza wilczyca. Był prawie pewien, że to jedna z pary, która “pomogła” im w obozie wojennym. Drugiego wilka nigdzie nie widział. Potężne zwierze wpatrywało się w drużynę spokojnym, niezwykle inteligentnym wzrokiem. Powoli wstało i ruszyło w las. Po kilku krokach zatrzymało się i odwróciło, czekając. To miał być ten posłaniec?

Najemnicy spojrzeli po sobie, zastanawiając się co zrobić. Tylko Gergo rozglądał się jeszcze wokoło, pociągając nosem. Odkąd przeszli przez portal coś mu nie pasowało, ale nos miał podrażniony dymem z łuczyw, których jego towarzysze używali w tunelach i przez to nie mógł określić co. Wreszcie do tego doszedł.
- Czuję padlinę. Trupa - uściślił. Wszyscy unieśli łuczywa lustrując otoczenie. Franka wrzasnęła, aż echo poniosło się po lesie. Na drzewie naprzeciwko portalu wisiały zwłoki młodej kobiety w eleganckiej, choć prostej sukience. Gdyby pojawili się tutaj w ciągu dnia zobaczyli by go od razu po przejściu przez magiczną bramę. Trup był obdziobany przez ptaki, nadgryziony przez zwierzęta, które zdołały dostać do stóp lub zejść w dół po sznurze. Nieco rozkładający się; z pewnością nie powieszono go dziś. W pierś miał wbity sztylet, na którym wisiał pergamin. Evan podszedł kilka kroków naprzód. Na pergaminie widniało jedno słowo, naskrobane w pośpiechu lub złości:

Wynocha!


 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 22-07-2015 o 08:09.
Sayane jest offline  
Stary 12-07-2015, 21:40   #110
 
Komtur's Avatar
 
Reputacja: 1 Komtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputacjęKomtur ma wspaniałą reputację
Wilczy Las. Obóz rodzinny koboldów.
17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny



Bitwa w obozie rodzinnym koboldów nie była, ani zbytnio honorowa, ani zbytnio heroiczna. Ot potyczka nieopierzonych poszukiwaczy przygód ze słabszym przeciwnikiem. Evan początkowo kazał się nie rozdzielać, ale w ferworze walki nikt już później na to nie zwracał uwagi i wkrótce bitwa przemieniła się w serię indywidualnych starć, gonitw i ucieczek. W sumie przez ten brak wojskowego wyszkolenia w którym wojownicy idą ramię w ramię, stał się przyczyną co poważniejszych obrażeń większości członków drużyny.



Evan o mały włos życia nie postradał gdy trafił na trójkę, co prawda starych ale doświadczonych i dobrze uzbrojonych koboldów. Szczęściem jednego strzałem z łuku wyeliminował Gaspar, a resztę zdołał jakoś powalić ciosami swego potężnego miecza, ale i tak zarobił głębokie cięcie w ramię.

Gdy w końcu dzielnym najemnikom udało się rozgromić koboldy mieszkające na powierzchni w chatach, to pozostała kwestia reszty ich klanu, który ukrył się w ziemnej norze czy raczej kompleksie nor. Evan jednak zarządził odwrót, zbliżał się wieczór, co nie pomogłoby im gdyby wrócił ich wódz Kaaz, a poza tym bał się że tunele będą usiane pułapkami. Rozkazał więc szybką penetrację pobojowiska, w celu wyłuskania co cenniejszych łupów, a dłuższą chwilę później byli już gotowi do powrotu.
 

Ostatnio edytowane przez Komtur : 12-07-2015 o 21:55.
Komtur jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:06.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172