Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-07-2015, 11:46   #295
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Runner oczekiwał, badał, poznawał. Masował żebra, brzuch, biodra, co jakiś czas przechodząc znów do piersi. Tu pieszczoty robiły się bardziej intensywne. Twarda skóra palców mocno kontrastowała z delikatną i wrażliwą, piegowatą powierzchnią. Alice oddychała coraz płycej, wyrzuty sumienia zastąpiły narastające pożądanie i niecierpliwość. Szybko odzyskała władzę nad ciałem. Poruszała biodrami i po chwili odnalazła rytm nie wywołujący o mężczyzny zduszonych syków. Ostrożność... ale jak ją zachować w podobnej sytuacji? Równie dobrze mogłaby wymagać od siebie trafienia z karabinu do łatającej pod sufitem muchy. Nigdzie się nie spiesząc, wykonywała długie, posuwiste ruchy.
- Nie wierć się tak… bardziej się uszkodzisz… odpręż sie… spokojnie… przecież ci nie ucieknę… nie w takiej chwili... - zdołała wyszeptać miedzy jednym jękiem a drugim, widząc jak ujeżdżany ganger próbuje któregoś ze swoich manewrów, co wywołało na jego twarzy paroksyzm cierpienia.

- W grobie się będę odprężał… - warknął przez zaciśnięte zęby. Złość, upór i wola spełnienia przyjemności zwyciężały nad falami bólu płynącymi z ran jakie odniósł podczas walk i wypadku. Jego mobilność była znacznie ograniczona, mimo to złapał ją za biodra jakby faktycznie chciał się upewnić, że mu nie ucieknie, a chwyt, napędzany adrenaliną i pożądaniem nadal miał pewny i mocny.

- Optymista się znalazł. - po tych słowach zaczęła odłączać się od rzeczywistości. Tak jak on wolała mocne, wręcz brutalne pieszczoty, ale i ta sytuacja miała swoje plusy. Oparła ręce na materacu za jego głową i zacisnęła na nim palce, nie chcąc poranić wnętrza dłoni paznokciami. Gdzieś za plecami usłyszała dobiegające z korytarza kolejne radosne “spierdalaj!” w wykonaniu komediantów, ale nie potrafiła sprecyzować którego dokładnie, zresztą nie obchodziło jej to. Nie odrywając wzroku od ust kochanka przyspieszyła tempo. Uśmiechnęła sie i wpiła w nie namiętnie, ledwo oddając siłę własnego pożądania. Ruchy bioder stały się krótsze i jeszcze szybsze.

Finał nadszedł szybko i intensywnie, dziewczyna powitała go z czołem przyklejonym do męskiego ramienia. Trzęsła się, zagryzając mocno wargi żeby stłumić krzyk mogący zainteresować parę czających się za drzwiami, ciekawskich cerberów. Ich zakazany gęby były ostatnia rzeczą, jaką miała ochotę oglądać w takiej chwili. Spełnienie wraz z ukojeniem i oczekiwaną ulgą, przyniosło chwilowe opamiętanie. Dysząc ciężko uniosła się na łokciach, i spojrzawszy Guido w oczy rzuciła nieme pytanie, jakby chciała się upewnić że nie zrobiła mu krzywdy.

- Co się tak patrzysz? - uśmiechnął się odgarniając jej rudy lok z czoła i przygarniając ją sprawnym ramieniem do siebie. - Oklaski mam ci zapodać czy jak? - prychnął zawijając odgarnięty lok za jej ucho. Mimo to sprawiał wrażenie zadowolonego z sytuacji i na miarę możliwości odprężonego.

- Bo mogę. Zabronisz mi, a może mam karnet wykupić, albo zamówić umowę abonamentową na czas określony? - parsknęła, macając na ślepo za jakimkolwiek okryciem. Koc którym wcześniej odizolowała ich od zimna zapodział się gdzieś obok i chwila minęła nim w końcu chwyciła właściwy jego róg i zarzuciła na swoje plecy i Guido przy okazji. Na wierz dorzuciła jeszcze swój własny, prywatny, osobisty płaszcz. Profilaktycznie.

- Ale bym teraz zapalił… - mruknął trzymając ją w objęciach i głaszcząc po plecach. Ona zaś czuła jego dotyk na swojej piegowatej skórze. Był jak gorące punkty i linie na chłodzie na który znów było wystawione jej ciało. Rozgrzani seksem na razie nie czuli tego poważnie i kontrast mógł być nawet przyjemny i pociągający ale wiedziała, że chłód przejdzie w końcu w zimno a te w mróz. Byli w końcu nadzy w nieogrzewanym pomieszczeniu z ujemną temperaturą. Ludzkie ciało w starciu z zimą bez odpowiednich mechanizmów ochronnych w postaci ubrań czy ogrzewania było bez szans. Czuła też co raz silniejsze szumienie w skroniach jakby za dużo wypiła. Dawało to jednak uczucie nienaturalnej ale bardzo przyjemnej lekkości i swobody. Z kieszeni wyciągnęła zmaltretowaną ponad wszelkie normy paczkę, a z niej dwa papierosy - tym razem zwyczajne, choć odrobinę pogięte.

-Preferowałabym owację na stojąco. - uśmiechnęła się pogodnie, odpalając oba fajki i jeden wtykając mężczyźnie między skrzywione wargi - Ale to raczej następnym razem.


Chore wizje zaczęły się mniej więcej wraz z przybyciem Taylora. Z początku Alice nie zwróciła na nie uwagi, zajęta udawaniem niewidocznej. Podczas krótkiej narady między hersztem a jego prawą ręką lekarka chciała się dyskretnie ulotnić coby nie przeszkadzać, jednak ani Guido, ani łysol nie czuli się skrępowani jej obecnością, mimo że należała do watahy raptem parędziesiąt godzin. Ten pierwszy wymęczony i ranny przestawał powoli kojarzyć co się wokół niego dzieje, ale drugi zachował przecież pełnie władz fizycznych oraz umysłowych. Poniekąd zrobiło się jej miło, że "wyższa władza" uznała ją za niegroźną i obdarzyła szczątkowym zaufaniem. Radość psuły odrobinę czające sie w katach pokoju ciemne, podłużne cienie, z każdą sekundą nabierające materialnej formy. Wpierw Igła zrzuciła widziadła na karb zmęczenia i naćpania, poważnie niepokoić zaczęła się w momencie w którym jedna ze zjaw - ubrany w biały kitel mężczyzna bez twarzy - przeniknął przez kapitana i jak gdyby nigdy nic przepłynął w powietrzu i to samo uczynił ze ścianą. Dziewczyna zamrugała, niepewna co właśnie dane jej było ujrzeć. Ganger zdawał się niczego nie dostrzegać. W chwili w której Guido zamknął oczy i zapadł w nerwową drzemkę, podniósł się i szybkim krokiem opuścił izolatkę, zostawiając milczącego Anioła warującego nad łożem boleści dowódcy wyprawy.

Ona zaś widziała faceta na barłogu, ale ten był jakby wkomponowany w coś… chyba stolik… A nie, wózek Tak, taki stolikowy wózek jak z magazynów czy restauracji służący do przewożenia przedmiotów bez zbytniego dźwigania. Akurat ten wózek miał na sobie połeć, czy wręcz tuszę świni, krowy, bądź innego bydlęcia, rozmiarem prawie zlewającą się z leżącym mężczyzną. W tej chwili ciężko było już dziewczynie ocenić która z tych dwóch wersji jest mniej nieprawdopodobna. Przez krótką chwilę obserwowała uważnie zawiniętego w koce i kurtki pacjenta, ale widząc że nie ma zamiaru się obudzić, ruszyła ku drzwiom. Prosto na korytarz do pary stróżujących komediantów. Jeśli ktoś miał wiedzieć czym poczęstował ją TT, to właśnie oni...o ile wina leżała po stornie narkotyków dealera, a nie szaleństwa i obłędu Savage.

Drzwi były jakby… Dwufazowe? Widziała te obdrapane, ze złuszczoną farbą, pordzewiałymi zawiasami które trzeszczały i skrzypiał rdzą gdy się nimi poruszały. Jednak widziała tez drzwi pomalowane na czystą biel i działające gładko, jedynie za lekkim dotknięciem, że nawet dziecko nie miałoby problemów z otwarciem. A tak musiała nieźle szarpać za nią i jeszcze dopychać ramieniem by się raczyły otworzyć. Po krótkiej walce otworzyły się z cichym jękiem dawno nieoliwionych zawiasów. Dziewczyna zastygła w bezruchu, rzucając zaniepokojonym spojrzeniem w kierunku barłogu, bo łóżkiem nie dało się tego nazwać. Prowizorka i improwizacja wyzierały z każdego detalu otoczenia, nie tylko w pokoju zamienionym na izolatkę, ale i w całym ulokowanym w piwnicy szpitalu. Warunku polowe rządziły się swoimi prawami, grunt że kombinowane na biegu wyposażenie sprawdzało się w swojej roli - i tej wersji sie trzymała w daremnej próbie zignorowania majaków. Skupić jej się było nie tak całkiem łatwo. Wizje zaczynały się nasilać

Strażnicy w tej chwili nie wyglądali już tak radośnie, szczególnie Paul. Alice słyszała drobną wymianę argumentów między nim a Taylorem, a także dosyć charakterystyczny odgłos z jakim pięść łysola zderzyła się z twarzą drugiego gangera.
-Jak się trzymacie?- spytała lekko nieprzytomnym tonem, a zardzewiały mechanizm zamka zachrobotał cicho za jej plecami. Wiedziała, że mówi do Paula i Hektora, że stoją przed nią i patrzą na nią, że mają to swoja broń i skórzane kurtki i spodnie - szturmówki, że są w podziemnym magazynie przerobionym na zbiorczy punkt opatrunkowy całego gangu. Mimo to... to nie było wszystko co widziała.

Widziała ludzi. Niezbyt dużo, niezbyt często ale widziała ich. Smugi i cienie. Przechodzili przez gangerów, kabareciarzy i przez nią samą. Hektor był jakimś czarnoskórym grubaskiem w średnim wieku i białym kitlu, a Paul brunetem, nawet trochę podobnym do siebie i dla odmiany w koszuli z krawatem przypiętym do niej spinką. Miał w ręku telefon zlewający się w jedno z bronią którą też przecież trzymał. Zaś Hektor pomagał sobie w dyskusji notatnikiem z przypiętym do niego długopisem.

Ale najgorsze były przejścia. Obaj zdawali się jacyś tacy mało rzeczywiści, a zza nich nadciągał wózek wyładowany mięsem. To znaczy pchał go jakiś ganger, ale był tak zlany w jedno, że biały fartuch miał nałożony na skórzaną kurtkę, a właściwie to jechał wózkiem z ciałami gangerów. Jechał jednak bardzo szybko jakby biegł, właściwie to biegł. Pochłonięci kłótnią czy dyskusją brunetowaty Paul i czarnoskóry Hektor zdawali się tego nie zauważać.

- No jakoś się trzymamy. - odpowiedział w końcu Paul zwałoby się po całych kwadransach kłótni z kumplem. Oczywiście nie obeszło się bez żarciku, więc złapał dłońmi ramiona Hektora ale musiał opuścić swój broniotelefon.

- Ej, kurwa! Łapy przy sobie, zboku! - wydarł się na niego drugi prawie bliźniak odtrącając jego chwyt swoimi pulchnymi, czarnoskórymi łapkami o które gdzieś obijał się jego karabin dziwnie kontrastujący z bielą pochlapanego tu i tam czerwonymi plamkami kitla. Alice zaś była prawie pewna, że tylko krew rozbryzguje się w ten sposób.

Wzdrygnęła się mimowolnie. Pochłonięty narkotycznymi wizjami umysł usilnie nakładał na siebie dwie rzeczywistości: tą realną i tą z koszmaru, płatając jej paskudnego figla. Miała go poniekąd tylko i wyłącznie na własne życzenie. Nie zmieniało to jednak faktu, że musiała coś jeszcze załatwić...po co ona chciała pogadać z cerberami? Ach, no racja...
-Paul...skarbie. Stój przez chwilę spokojnie. Trzeba sprawdzić czy Taylor nic ci nie poprzestawiał. - zaczęła, powoli ostrożnie obracając się w stronę bruneta. Wyciągnęła obie ręce i stając na palcach ujęła w nie jego obie twarze. Zamknęła oczy, aby nie widzieć korowodu szaleństwa rozgrywającego się dookoła niej i wodziła palcami wzdłuż linii żuchwy, sprawdziła jej zawiasy, obmacała nos i na koniec uśmiechnęła się do siebie. Musiała zgrywać osobę wiedząco co robi
- Jak nie chcesz mieć sinej buły na pół twarzy trzeba ci skołować zimny okład. Poczekaj tu chwilę..zaraz...zaraz...Chris!- wydarła się w kierunku swojego pomagiera, a raczej miejsca w którym spodziewała się go zastać. Nie było opcji żeby w takim stanie gdziekolwiek dalej chodziła, ale od czego był młody ganger i reszta personelu medycznego? Długie przebywanie z parą kawalarzy zaowocowało u Alice nie tylko wiedza na temat jak rozwalać frajerów na poboczach, ale i zaganiać ludzi do robienia czegoś za siebie.

- Nie, spokojnie, nic mi nie będzie. Nie uderzył mnie przecież za mocno, no nie? - odparł Paul. W jego głosie jakoś nie słyszała przekonania, lecz oczywiście usiłował jak na prawdziwego maczomena przystało zbagatelizować sprawę. Na macanego Taylor jednak chyba faktycznie chciał mu dać nauczkę i wyraz swojej irytacji, a nie na serio coś zrobić, bo co wówczas sie działo widziała na przykładzie Sanders'a i April czy choćby Carloss'a.

- A jak tak się z nim macasz to nie powinnaś otworzyć oczu? Chyba nie chcesz zacząć sie z nim lizać tutaj? - Latynos wcale nie ukrywał swojej zazdrości o to, że to jego kupel jest pod wpływem delikatnego, kobiecego dotyku.

Alice tymczasem miała kłopoty innej natury. Gdy zamknęła oczy sprawa niekoniecznie była do ominięcia w ten sposób. Obraz zniknął, ale nie reszta bodźców docierających do jej umysłu. Pod palcami czuła zarośniętą twarz Paula, jego ciepłą skórę łącznie z jej drobnymi porami i niedoskonałościami, pojedynczymi włoskami przyciętego parę dni temu zarostu, a nawet twardsze miejsce gdzie niedługo zacznie formować sie siniak. Jednak bez zmysłu wzroku pozostawały inne zmysły. Jak słuch. Słyszała najpierw szmer rozmów innych Runnerów. Ale im dłużej trwała w tej niewiedzy słyszała coraz wyraźniej jakiś dziwny szmer czy świst. Ten rósł stopniowo przekształcając się s jakiś szelest i szmer szeptów, a nawet krzyków. Odczuwała też chłód na własnej skórze jakby nie miała na sobie zimowego ubrania. Co więcej słyszała też skrzypienie i turkot zbliżającego się wózka. Ten musiał nie zmienić kursu bowiem jechał wprost na nich wszystkich. Co prawda najpierw musiałby uderzyć w kabareciarzy ale stała przecież tuż przy nich więc jeśli ich jednak uderzy…

- No coo… - usłyszała w ramach gangerowego powitania głos swojego oficjalnego pomocnika i asystenta. Nie sprawiał wrażenia jakoś specjalnie zadowolonego z wezwania, a może jej się tylko zdawało? Otworzyła w końcu oczy.

Stała w nim.

Stała pośrodku wózka z tuszami i jednocześnie pełnego ciał gangerów. Wózek był wokół niej. Przenikał ją. Szepty dochodziły z ciał, zupełnie jakby umarli znów umieli mówić. Leżeli bezwładnie niczym zalążek konstruktu szalonego naukowca. Stojąc pośród niego i nich, wyglądała jakby była również częścią tego projektu. Byli w końcu jej nową rodziną, byli wokół niej, mówili do niej, opowiadali swoje historie i skargi, szeptali mimo, że nie mogła zrozumieć co dokładnie mówią. Robili to usilnie, walcząc ze sobą w syczącej wojnę o jej uwagę. Była z nimi, w końcu była gangerem, miała skórzaną kurtkę i gangerską dziarę chociaż niedokończoną. Była gangerem za życia teraz i do końca więc i czekała ją gangerska śmierć.

Słuchała uważnie, ale sens opowieści umykał jej wątłemu umysłowi. Czuła wręcz fizyczny ból w piersi na wysokości serca. Powinna ich wysłuchać, ukoić gniew i ból za utraconym życiem, uspokoić.
-Teraz już wszystko będzie dobrze - wyszeptała spoglądając na kotłowaninę zimnych i trupiobladych kończyn, korpusów i głów. Jej rodzina...jej nowa rodzina była martwa. Zupełnie tak jak stara. Gdzieś pośrodku plątaniny rąk błysnęło i zgasło zielone oko. Jedna ze zmasakrowanych kobiet uśmiechała się tym specyficznym uśmiechem jaki Igła zapamiętała z dzieciństwa. Tym samym, który sama odziedziczyła.

Mamo...

Czas przestał mieć znaczenie, wydawało się jej że raz skacze ostro do przodu, by zaraz cofnąć się kilka kroków w tył i znów wyrwać do przodu niczym szczute zwierzę, ale cała makabra byłą tylko ułudą. Fałszem i niczym więcej. Dziewczyna potrzebowała kotwicy, pozwalającej na dryf w okolicach względnie przyjętej normalności.

Paul...Paul żył i potrzebował pomocy. Na tym się skupiła, a świat wrócił odrobinę do normy, niewiele ale to wystarczyło by przypomniała sobie gdzie i kiedy dokładnie się znajduje. Po nieskończoności w zawieszeniu między przeszłością a przyszłością, Alice wydobyła z siebie głośniejsze zdanie. Proste. Wpierw jedno, po nim przyszła kolej na kolejne i jeszcze jedno. Mówiła do Chrisa, do martwych gangerów i postaci w białych pokrwawionych kitlach.
- Bądź tak miły, znajdź torbę foliową i skocz na górę po śnieg. wystarczą trzy garści, owiń je tą foliówką i przynieś tutaj... tylko jeśli można tak w miarę sprawnie. Potrzebuję czegoś zimnego na okład, a śnieg wydaje się najłatwiej dostępny. Mogę na ciebie liczyć? - przeniosła wzrok z trupów na pomocnika i obróciła się do Paula, zdejmując ręce z jego twarzy. Zmarszczyła brwi.
-I jeszcze coś. Będzie potrzebne...coś. Coś ważnego - zamyśliła się i zaraz sobie przypomniała. Podjęła wiec temat.
- Trzeba zorganizować parę rzeczy...dla szefa. Czyste, nieporwane ciuchy bo te jego wyglądają jak psu z gardła wyciągnięte...albo jakby zawalił się na niego jakiś budynek, to raz. Dwa: pewno na gips do usztywniania kończyn i kołnierz ortopedyczny nie ma co liczyć, ale kilka cienkich jak palec rurek, czysty materac z gąbki, dodatkowy koc. Pięć-sześć skórzanych pasków - takich cienkich i o wąskich klamrach. Co jeszcze...a, no tak! Arkusz cienkiej blachy, takiej aby dało się ją zgiąć ręcznie, długości i szerokości waszego przedramienia...i fajki! Paczka fajek...na teraz, zaraz. Musi mieć co jarać jak wstanie.- wyliczała kolejne przydatne suweniry, nie zapominając o papierosach. Przecież jak sie obudzi będzie chciał zapalić. Ona też by zapaliła...martwi gangerzy gdyby mogli również by zajarali.
Chris mruknął coś po czym wózek z tuszociałami skrzypnął i pojechał dalej ku wyjściu. Na odchodne Alice widziała jak konglomerat ciał wyciąga ku niej ręce w geście niemej prośby o pomoc jakiej im udzielić nie mogła. Jednak ich proszący agonalny jęk cichł z czasem w miarę jak Chris i w kitlu i skórzanej kurtce jednocześnie odwoził koszmar w kierunku wyjścia. Tam jednak zaczął pokrzykiwać na jakiegoś pechowca najwyraźniej wykorzystując swoją nową pozycję i zmuszając go do wybycia na powierzchnię. Chyba się powołał na nią, bo nieszczęśliwy ganger posłał jej takie samo pełne wyrzutu sumienie jak mieli ci żywi-nieżywi na chrisowym wózku. Chociaż… Może jednak jej się zdawało?

Tymczasem Hektor, już całkowicie przeszedł w postać murzynkowatego grubaska. Notował jej polecenia w jakimś kozackim, wypaśnym smartfonie czy czymś podobnym. Kiwał przy tym głową i nagle z zaskoczeniem spojrzał na nich, potem na ściany i sufit.
- Kurde, nie mam zasięgu… Dziwne… Ten model ma zagwarantowaną zasięg w każdym wypadku, po to tyle za niego dałem… - rzekł zdziwionym głosem.

- Jak masz jeszcze na gwarancji i masz to w kontrakcie to możesz podać ich do sądu. Będą musieli wybulić ci kasę. Ale teraz chodźmy na zewnątrz, wiesz, że tu czasem faktycznie nie ma zasięgu, ja też tak mam. Wiesz, te grube mury i ta masa ziemi… - odpowiedział usłużnie chuderlawy brunet. Zrobił krok w stronę wyjścia, ale najwyraźniej czekał aż oboje pójdą razem z nim. Wizja wizją, lecz głos im pozostał ten sam. Alice nie słyszała wcześniej by któryś z nich mówił i zachowywał się w ten sposób.
Bardziej prawdopodobne było, że Latynos trzaśnie niesprawnym telefonem o ziemię.

Fascynujące...to było ze wszech miar fascynujące - móc słuchać jak z ust pary kawalarzy zamiast standardowego, gangerskiego bełkotu przetykanego dużą ilością wulgaryzmów i odniesień do stosunków seksualnych, pojawia się normalna mowa...taka ludzka, porządna. Dodatkowo rozprawiali o rzeczach, o których przecież nie mogli mieć pojęcia, ale i tak słuchanie ich dyskusji sprawiało Alice nielichą przyjemność. Na krótką chwilę wskoczyła z nowego, koszmarnego świata do starego - tego który znała niepomiernie lepiej niż pokryte pyłem i kurzem powojenne Pustkowia.

Dreptała więc w milczeniu za zmieniającą sie z każdą sekundą dwójką mężczyzn, a jej twarz rozjaśnił szczery, szczęśliwy uśmiech. Przecież...tak właśnie człowiek winien odzywać się do człowieka - nie potrzeba było do tego ani morza przekleństw, ani zastraszania werbalnego lub wymachiwania bronią. Zwykła, pogawędka, do tego dotycząca czegoś innego niż wszechobecna przemoc, śmierć i wyzysk drugiej osoby ku własnej uciesze - nie śmiała jej przerywać. Nie potrafiła.
Chciała słuchać, jeszcze tą minutę-dwie móc czuć się jak normalny człowiek.
Tylko krótką chwilę, przecież nikomu nie robiła tym krzywdy…

Obaj jej strażnicy prawie całkowicie zniknęli pod przybraniem tych ludzi w białych kitlach. Po drodze dołączył do nich Chris z torbą pełną śniegu. Napatoczyli się na niego przy wejściu jak palił fajkę z resztą strażników i gawędził sobie z nimi w najlepsze. Znów przez otaczającą ją rzeczywistość przebiła się ta z jej świata. Poleciały bluzgi i wrzaski gdy Chris zobaczył gdzie tamten od torby ma jego polecenie. Do kłótni dołączył się Paul o wyglądzie chuderlawego szatyna, żywo zainteresowany zimnym okładem na swoją dolegliwość. Wtórował temu śmiech czarnoskórego grubaska o wujaszkowatej aparycji tak odmiennej od ostrego wyrazu twarzy jakim częstował zazwyczaj świat latynoski ganger. Był najwyraźniej rozbawiony całą sytuacją.

W końcu wyszli na zewnątrz. Zima zniknęła. Co prawda Alice czuła jej mroźny oddech, a niebo było zimowe i pochmurne. Czuła też jak nogi grzęznął jej w zimnej, śnieżnej paćce. Słyszała chrzęst gdy rozbija ją butami. Jednak wokół widziała dzień, dość pochmurny i też wietrzny, późnoletni, może wczesnojesienny. Deszczowy i błotnisty, z opadłymi złotymi liśćmi, a nie białym szajsem jaki wokół powinien dominować.

- Widzisz? Nadal nie ma… Dziwne… - grubasek patrzył na swój mały, elektroniczny cud techniki jaki rzadko kiedy udawało sie zachować w sprawności do dnia dzisiejszego.

- Kurde, mój też nie ma… I nie dzwoni… - warknął zaskoczony Paul, wyciągając wcześniej swój płaski prostokącik ożywiony żywym, święcącym ekranikiem i też stwierdził z zaskoczeniem, że nie działa nic związanego z siecią.

- No dziwne… Coś musiało nieźle pieprznąć w serwerach… - Murzyn głosem Hektora zaczął snuć domysły co się mogło przydarzyć.

- A wasze działają? - Paul zwrócił się do Alice i Chris’a. Jedną ręką sprawdzał swój telefon, drugą przytrzymywał reklamówkę pełną śniegu, moczącego mu twarz, szyję i kołnierz kitla. Chris tak samo jak i pozostała dwójka miał na sobie biały fartuch. Wydobył z marynarki telefon i równie zdziwionym kręceniem głowy dał znak, że u niego tak samo jak i u nich. Alice zaś namacała dłonią telefon w kieszeni. Telefon którego przecież nie mogło tam być. Jej ozdobiony logiem Samsunga smartfon z pękniętym przy lewym dolnym rogu ekran. Przejechała palcem po wyświetlaczu, odblokowując go bez najmniejszego problemu. Według cyfrowej daty mieli dziś 2020.09.05.
Dzień w którym spadły bomby.

Pokręciła głową dając niemy znak że i jej telefon nie nadaje się do niczego sensownego. Telefon. Komórkowy. Chwilę się nim pobawiła, sprawdzając ostatnie odebrane i wysłane smsy, galerię zdjęć i książkę telefoniczną. Kciukiem w pośpiechu przerzucała kolejne zakładki, odpalała aplikacje, szukając czegokolwiek, co dałoby rudej głowie punkt odniesienia...a może…
O mały włos a pacnęłaby się w czoło. Zamiast tego odetchnęła głęboko, zadzierając twarz ku niebu. A więc tak działało Tornado. Do tej pory czytała jedynie o jego właściwościach i wizjach które zsyłało. O powrocie do przeszłości. Do porządnej przeszłości. Znów jej dłoń powędrowała do kieszeni.
-Panowie wybaczą, ale potrzebuję chwili na osobności...samej. Muszę pomyśleć i się przejść. Nie przeszkadzajcie sobie, proszę - kiwnęła im i wsadziwszy głośniczki słuchawek do uszu, zaczęła iść. Przed siebie, by zatoczyć koło dookoła szpitala, przynajmniej taki miała wstępny plan.

- Chcesz iść sama? Żartujesz? - spytał szczerze zdziwiony Paul w swojej tykowatej postaci. Schował niesprawne urządzenie do dżinsowych spodni i ruszył zaraz za nią.

- Taa… A jak jeszcze ktoś cię napadnie w ciemnym zaułku? - spytał dobrodusznie obecnie wyglądający Hektor. Ruszyli za nią tak samo jak i odkąd Guido dawno temu w autobusie im polecił.

Alice zaniosła sie gromkim śmiechem, przystając nagle w miejscu i oparłszy dłonie o kolana rechotała dobrą minutę. “Ktoś cie napadnie w ciemnym zaułku” brzmiało wyjątkowo groteskowo wypowiedziane przez kogoś, kto nie tak dawno jeszcze udzielał niewielkiej lekarce porad jak w optymalny sposób mordować jeńców na zapiaszczonych poboczach opuszczonych dróg. Irracjonalne słowa nie pozwalały jej sie opanować, wywołując ból brzucha. Szybko jednak radość została zduszona przez gorycz i zastąpiona apatią.

Wciąż czuła śnieg pod stopami, a mimo to widziała, że idzie po dość równym chodniku. Zaraz obok znajdował się plac z drewnianym kościołem pośrodku. Wyglądało jak Cheb albo bardzo podobnie. Tylko przedwojenne. Wizja zdawała się być w pełnej sile. Jeśli to była prawda co mawiali o tornado… To nie zostało jej dużo czasu. Był TEN dzień ale nie wiedziała… Jak wygląda koniec świata, jak wglądać będzie tu i teraz. Ale nadejdzie na pewno. Tak się kończyły wszystkie wizje bazujące na czarnym narkotyku. Końca nie dało się uniknąć. Miała jednak czas dla siebie, ostatnie parę minut, kwadransów czy godzin. Naciągający Armagedon nie wywoływał w niej lęku, choć budził niepokój.
I smutek.
Czuła niepisany wręcz smutek i nostalgię za światem, ich utraconym światem. Którego na co dzień widzieli jedynie zrujnowane, zapuszczone i napromieniowane skażeniem truchło. Jaki był kiedyś mogli odkryć jedynie dzięki tornadowym przejściom lub opowieściom starców. lub zdjęciom z wyblakłych strzępów gazet. Te jednak nie umywały się do w pełni interaktywnej wizyty na jaką pozwalały czarne grudki i blety.

Piękny sen wkrótce się zakończy - nie było rzeczy której by nie oddała, byle tak się nie stało. Tęsknota za tym co minione i stracone na zawsze, czego już nigdy nie dane jej będzie doświadczyć w pełni. Posmakować, poczuć. Przeżyć. Nie wstanie rano, nie weźmie prysznica i nie pojedzie zatłoczonym metrem do pracy lub na uczelnię, przegryzając po drodze zapakowaną w plastikowe pudełko ekologiczną sałatką owocową. Nie spotka się ze znajomymi w centrum handlowym i nie pójdą wspólnie do kina lub filharmonii. Stare restauracje dawno leżały w gruzach, tak samo jak budynki ośrodków kultury. Kto w dzisiejszych czasach zawracał sobie głowę podobnego typu? Nawet książek zwykle używano do palenia w piecu, a po większości fauny i flory pozostał raptem popiół i kurz.

Ułuda...wizja była ułudą - bolącą, namacalną, ale tylko ułudą. Marą, widmem, które rozwieje się w końcu, na powrót wrzucając Alice w bagno nowego ładu.
- Nic mi nie będzie - zdołała wydusić przez ściśnięte gardło i gorąco pożałowała że za radą Taylora nie skołowała sobie gogli lub okularów, takich “kozackich”. Odpaliła ostatnią używaną playlistę jaka znalazł się na smartfonie. Nawet się nie zdziwiła się, gdy jej uszy wypełniły pierwsze gitarowe takty utworu mocno przedwojennego duetu. The Sound of Silence...zawsze kochała tą piosenkę.

Koniec świata w końcu nadszedł. Musiał. Z tego co wiedziała, zawsze nadchodził. Nie było przed nim ucieczki. Faceci z gitarami i niesamowitą pieśnią która przetrwała ich, ich zespół, świat śpiewali o ciszy, snach i wizjach. Słuchawki pozwalały jej wyłączyć zewnętrzną fonię i utonąć w domenie muzyki. Szła chodnikiem świata który już nie istniał, a na którego trupie żyła ona, Tony, Taylor, Guido, Sanders, Milton, April i wszyscy których znała, nie znała i kiedykolwiek pozna. A mimo to świat ten, nawet tutaj, był również skazany na zagładę.

Najpierw pojawiło się światło. Dokładnie tak jak czytała i jak ludzie gadali. Niektórzy nawet opowiadali o tym co dane im było ujrzeć osobiście dwie dekady temu. Krótkotrwały jak mgnienie oka błysk jaskrawego światła. Błyskawicznie przemieniający się w kulę światłości jaśniejszą od Słońca, od tysięcy Słońc. Blask potężniał i nabierał mocy w ciszy. Był odległy a mimo to sprawiał i uświadamiał potęgę uwolnionej mocy. Zaraz potem przeszedł w charakterystyczny grzyb tak rozpoznawalny i przed i w trakcie i po apokalipsie. Grzyb rósł pod sami niebo, wiedziała, że sięgnie w końcu stratosfery a jego fragmenty osiągną granicę uznawaną przez swoich twórców za granicę ziemskiej powłoki i uleci w odległą przestrzeń stając się kolejnym fragmentem międzygwiezdnej materii, poddanej odwiecznej, niekończącej się cyrkulacji. Ale o tym wiedziała lecz nie dane było jej zobaczyć. Widziała za to co innego.

Ściana ciemności sunąca od ogromnego grzyba pędziła ku niej i osadzie w której przybywała. Wówczas doszedł do niej grzmot potężnego atomowego kolosa. Przybrał formę rakotwórczej ciszy w jej słuchawkach. Przeszedł i przeszył ją bez trudu. Fala dźwięku poszarpała jej ciało, wodniste narządy wewnętrzne, potrzaskała bębenki w uszach sprawiając liczne drobne krwawienia i z nich i z nosa. Już teraz kwalifikowała się do szpitala. Ale to nie był koniec, aa dopiero preludium. Na przenicowane uderzeniem dźwięku ciało spadła potęga czoła fali uderzeniowej. Odległa sunąca smuga przekształciła się w lądowe tsunami pochłaniające na swojej drodze wszytko. Słupy telefoniczne, samochody na drodze, przydrożne drzewa, aż dotarła do pierwszych zabudowań które pod wpływem ogromnej temperatury zapłonęły. Atomowy pęd był jednak tak wielki, że porywał parujące szczątki. Płonęły domy, ich drewniane, kamienne, ceglane i betonowe fragmenty, porywane były drzewa, zwierzęta, pojazdy i ludzie. Alice widziała jak jej ciało uderza termiczna fala odparowując ubranie, skórę, mięśnie. Mimo to nie czuła bólu ani strachu choć na pewno powinna. Czuła się jak w jakimś przerażająco realnym widowisku. Następnie prawie od razu nadeszła ciemność. Alice Savage zniknęła, rozdrobniona i rozbita na cząsteczki rozgrzanego, radioaktywnego pyłu stając sie częścią opadającego wiele tysięcy mil dalej ciemnego deszczu, mgły, śniegu. A mimo to nie umarła wraz ze swym światem. Fala ciemności przeminęła, zostawiając za sobą spustoszoną kraterową ziemię. Grzyb przebrzmiał i zaczynał się rozwiewać. Wszystko miało swój początek i koniec, nawet koniec świata. Zaś Igła w bezcielesnej formie widziała… Inne bezcielesne formy. Inne ludzkie sylwetki błąkające się bez sensu, pędzące na oślep przed siebie w dzikim przerażeniu. Wijące się w niekończącej agonii i męce.
Szukające czegoś, czego sensu istnienia już nie pamiętały...




- Kurwa ale ją ścięło… - usłyszała nad sobą znajomy głos Hektora. Wiedziała, że leży na śniegu, a facet pochyla się nad nią najwyraźniej zaniepokojony.

- Ma przejście. Łyknęła tornado. Albo spaliła zieleńca. Czuć od niej… - usłyszała równie zaniepokojony głos Paula, jak zwykle starającego się znaleźć jakieś wyjaśnienie.

- Zielonego? A kurwa skąd ona ma zielonego? - w głosie Latynosa dało się wyczuć nagły skok nieprzyjemnego, zjadliwego zainteresowania.

- Oj, kurwa, chuj z tym. Skąd wzięła to wzięła! - odwarknął mu kumpel najwyraźniej zły, że sie zapomniał i sam wydał z ich małym wspólnym sekretem. - Trzeba ją sprowadzić, wiesz, że u każdego jest inaczej. Pomóż mi a nie się ględzisz bez sensu!

- Dobra, ale jak jest na etapie duchów to w sumie niech se pogada. Ja tam lubię. Co jej bronisz? Poza tym wiesz jak to ze ściąganiem kogoś… - odpowiedziało mu obrażone burczenie.

- Noo… W sumie racja… Ale już chyba końcówka… Ale kurwa nie powinno ją tak ściąć po jednym… I kiedy go wyrajała?

- Musiała z Guido. Wiesz, może nie ma głowy dziewczyna. Niektórzy tak mają… - Alice była pewna, że Latynos przy tym wzruszył ramionami i dodał filozoficznie - Póki nie spróbujesz to nie wiesz.

Wciąż ślepa i zawieszona miedzy dwoma koszmarami słuchała ich i wiedziała, że wraca do domu. Narkotyk przebrnął przez punkt kulminacyjny i teraz słabł z każdą chwilą. Czuła już zimny wiatr na ciele i bezkształtną masę śniegu pod sobą. Słyszała zaniepokojoną rozmowę swoich cerberów ale jeszcze częściowo była też i w wizji przepełnionych atomową pożogą i duchami ludzi po których w zaśnieżonym świecie pozostał czasem tylko jaśniejszy cień na nadtopionej atomowym żarem, napromieniowanej ścianie.

Strach ścisnął jej serce. Rzucała się próbując ogarnąć jednocześnie wszystko co działo się dookoła niej. Duchy..przecież duchy nie istnieją! Nie miały prawa bytu! Po śmierci cała nagromadzona w ludzkim ciele energia oraz atomy rozbijały się, wracając do głównej puli masy cząstek, by dać początek następnym tworom. Wielki, odwieczny cykl, zamknięte koło. Zjawy i upiory definitywnie się w nim nie mieściły...ale z drugiej strony Savage wiedziała, że człowiek wykorzystuje raptem 10 procent swojego mózgu, a nim spadły bomby ludzie wciąż nie znali odpowiedzi na wiele dręczących ich pytać. Co nas czeka po śmierci, czy Bóg naprawdę istnieje? Tych stwierdzeni nie dało się rozwiązać za pomocą ciągu równań. Wciąż tyle pozostało do zbadania…

Z początku niewyraźne, jakby odległe głosy pary komediantów przebiły się przez chóralną skargę utkanych z cieni widziadeł. Skupiła się na nich, oddychając coraz wolniej i żółwim tempem powracając na zawiewane śniegiem...nawet nie miała pojęcia gdzie jest. Czułe tylko dokuczliwe zimno i ostre pazury wiatru na twarzy.
- Widzę martwych ludzi - jęknęła ze reklamacją, zaciskając ręce w pięści tak mocno, ze poczuła ból przecinanej skóry - Oni do mnie mówią...jak to wyłączyć?! Paul...Hektor…

- Nie bój się. Nic ci nie zrobią. Mogą najwyżej pogadać i coś chcieć. Ale duchy mają moc i wiedzę. Mogą jej użyć na różne sposoby. Lepiej ich nie drażnić. Już masz zejście więc zaraz samo przejdzie. - rzekł Hektor łapiąc ją za rękę. Paul pocieszająco złapał ją za ramię. Rzeczywistość, ta z mrozem i śniegiem faktycznie zaczynała wracać prawie z każdym oddechem raźniej i mocniej. Jęki i zawodzenia odparowanych piekłem ludzi stawały się coraz słabszym i bledszym majakiem tak samo jak atomowa pustynia w jakiej trwały zamrożone i zespolone w tej czasoprzestrzeni wybuchu i paru chwil po nim.

Nie bać się...gdyby to tylko było takie proste, ale ganger powiedział prawdę. Z każdą kolejna sekundą granice między światami stawały się coraz wyraźniejsze, a teraźniejszość wyparła w końcu resztki zwidów i narkotycznych wizji. Alice otworzyła w końcu oczy. Wysoko nad sobą widziała ołowiane, zasnute chmurami niebo, a w bliższej odległości zakazane gęby swoich cerberów. Dawno już żaden widok nie sprawił jej tyle radości. Wróciła...do domu - jakkolwiek przygnębiająco by to nie zabrzmiało. Ostrożnie podniosła się do pozycji siedzącej, wczepiając się w kurtkę klęczącego obok Latynosa, a gdy ten nie zmienił się ponownie w czarnoskórego grubaska, z ulgą oparła policzek o jego ramię. Trzęsła się, wciąż na nowo przezywając ostatnie minuty w świecie po wybuchu bomb. Drugim powodem był wszechobecny mróz. Leżenie na śniegu nie należało do przyjemnych.
-I..ile mnie...co to było?- zdołała wyrzęzić i rozkaszlała się Hektorowi prosto w kołnierz kurtki.

- Chwilę… Końcówka nigdy nie trwa długo. - rzekł uspokajająco Paul. Obaj chyba sądzili, że nic jej nie jest. Podnieśli się i wyciągnęli ręce by pomóc jej wstać.

[i - Jak nabrać wprawy to można niezłe cuda wyczyniać. No ale nie wszyscy się mogą przyzwyczaić. I nie każdego tak tryka jak ciebie teraz. [/i]- dodał jego kumpel z tonu z którego znikł niepokój jakby nigdy go tam nie było, a w zamian powróciła zwykła nonszalancja z cieniem pogardy dla reszty otoczenia.

- Co...jakie było ostatnie logiczne zdanie które powiedziałam? - spytała przyjmując pomoc i stanęła na własnych nogach, wciąż chwiejnie, ale więcej jej do szczęścia nie potrzebowała - Rozmawialiśmy z Chrisem, czy to też był tylko sen? Czy prze...o cholera. Musimy skołować parę rzeczy i sprawdzić czy da się z tego zmontować porządny... heh… prowizoryczny, medyczny... no dobra. Sprzęt. - zakończyła, darując sobie specyfikacje, terminologie. Brakowało jej ochoty żeby męczyć kabareciarzy jak to zwykle miała w paskudnym, rudym zwyczaju.

- Nie przejmuj się, na fazie ma się różne jazdy. - machnął lekceważąco ręką Paul w ramach pocieszenia. - Taa… Gadaliśmy z Chrisem, poleciał zrobić co trzeba. - dodał mając zamiar najwyraźniej rozwiać jej wątpliwości.

Postać dziennikarza mignęła dziewczynie gdzieś na granicy widoczności, gdy dziesieć minut później dreptała z powrotem do prowizorycznego szpitala w ruinach magazynu. Mimo rozkojarzenia i średniej przytomności rozpoznała wątłą sylwetkę z nieśmiertelnym aparatem na szyi, przypomniało jej o czymś.
Mieli do pogadania.
-Zdravko!- krzyknęła i machnąwszy ręką ruszyła w jego stronę, stawiając ostrożnie stopy z kopnym śniegu. Bez Taylora szło się jej zdecydowanie ciężej i nieprzyjemnie, ale łysol miał inne obowiązki niż piastowanie upierdliwego, denerwującego bachora. Po cos oddelegował do tego Paula i Hektora. W końcu każdy ganger, gdy tylko mógł, wyręczał się kimś kto stał poniżej niego w hierarchii stada.

- O, Alice… - dziennikarz jakby zdziwił się, że widzi ją na placu zamiast w drodze na wyspę, lecz było to raczej z jedno tych przyjemnych zdziwień. - Czegoś ci potrzeba moja droga? - spytał zaciekawiony tym o co może się do niego zwracać rudowłosa lekarka.

- Pamiętasz o co cię prosiłam gdy się ostatnim razem widzieliśmy? - spytała ze szczerym, rozbrajającym uśmiechem, wskazując brodą na wiszącą na jego szyi lustrzankę - Nadal byłbyś skłonny prośbę rozpatrzyć i ewentualnie wykonać? Bardzo... będę bardzo zobowiązana i dozgonnie wdzięczna.

- Nie ma sprawy. Ale tutaj tego nie zrobię musielibyśmy pójść do mnie do samochodu. Mam zaparkowany w centrum. - rzucił spokojnie dziennikarz.

Dziewczyna odwróciła pytająco głowę w stronę cerberującej parki gangerów. Widząc ich pełne skrywanej niechęci spojrzenia, wróciła wzrokiem do dziennikarza i z pełnym, szczerym zaangażowaniem kiwnęła głową, uśmiechając sie przy tym wyjątkowo niewinnie.
- Przecież wiadomo że nie nosisz drukarni w kieszeni. Co powiesz na mały spacer?

Zdravko nic do spacerów nie miał, ale rodowici Detroitczycy juz tak. Widząc obiektyw i wyczuwając otoczkę dziennikarza ze znanej gazety i czując się jak u progu sławy para cerberów była nad wyraz milutka i wdzięczna jak nie oni. Dojechali w kwadrans. W centrum zaś zaparkowali koło już nieźle zasypanej śniegiem furgonetki. Widać było po dziewiczych zaspach, że nikt jej nie ruszał pewnie z parę dni, co pokrywało się z przygodami jakich doświadczył w tej osadzie dziennikarz.

Paul i Hektor okazali się na tyle uprzejmi, że pomogli, a nawet wzięli na siebie odgarnięcie śniegu na tyle, że by dało sie dostać do środka. Nawet odwalanie białego gówna z cudzego samochodu nie było im o dziwo za ciężko. Ale jak doszli w gadce między sobą, że by ruszyć tym zasypanym furgonem trzeba by pewnie wziąć się za wyłopatowanie zasp, to jakoś powróciła im niechęć i obrzydzenie do wysiłku fizycznego.
Do wnętrza dostali się przez drzwi od kierowcy bo okazało się, że w szoferce jest przejście do budy z tyłu pojazdu. Zdravko na razie darował sobie doprowadzenie auta do stanu używalności. Dopiero zapaliwszy światło w ciemnym wnętrzu, przejął się stanem technicznym. Zwłaszcza jak dwaj najwięksi znawcy motoryzacji wszechczasów zaczęli jakieś gadki o akumulatorze zimową porą.
W mdłym świetle para cwaniaczków rozsiadła się wygodnie w szoferce, dziennikarz i za nim Alice weszli na tył budy. Facet zajął się odpalaniem sprzętu w stylu laptopa, rozpracowywaniem kabli, aparatów, oglądaniem drukarki, mruczeniem o kończącym się papierze i generalnie przygotowaniami do wydrukowania fotek. Zaniepokoił się też gasnącą energią.

Alice miała okazję rozejrzeć się po wnętrzu tej budy na kółkach. Na motoryzacji i pojazdach nie znała się jak duet jej ochroniarzy, ale na oko samochód jakoś specjalnego wrażenia nie robił tak z zewnątrz. Choć te zewnątrz w sporej mierze było zawalone śniegiem. Sprzęt w budzie właściwie budził zastanowienie, jednak raczej powierzchowne. Wyglądał jak nagromadzenie gratów na wymianę w połączeniu z plakatami z filmów czy propagandówek z NYT i collinsowa. Nie pasowały tu kompletnie książki, spora kolekcja dziwnych buteleczek, retort, płynów które biorąc pod uwagę profesję dziennikarza i jego wcześniejsze słowa, chyba mogły służyć do wywoływania zdjęć. Wyglądało to na pomieszanie muzeum, księgarni, składu elektronicznego złomu i rupieciarni na kółkach.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline