Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-07-2015, 19:18   #291
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję wszystkim za sesję!

Przebudzenie Scotta z pewnością należało do najgorszych w jego życiu. Liczne rany postrzałowe, dziura po nożu i strzaskane kolano odzywały się pulsującym, rwącym bólem. Co więcej ciało Sandersa źle znosiło przeszywający je chłód. Mimo snu najemnik czuł, że nie wypoczął na tyle aby chociaż dojść do tego bunkra nie mówiąc o jakiejkolwiek penetracji - z pewnością rozległych - podziemi. Mimo iż wojownik nie należał do mazgajów to zaczynał się zastanawiać co z nim się stanie. Nawet kiedy wyleczy wszystkie rany to kontuzja nie pozwoli mu na kontynuowanie drogi, którą szedł przez całe dotychczasowe życie. Scott Sanders nie zamierzał się zmieniać zatem jedynym ratunkiem była kosztowna operacja i wszczep, którego znalezienie graniczyło z cudem...


Sytuacji nie poprawiał głód, który za pomocą głośnych kich rewolwerowca przypominał mu, że kilka godzin temu powinien zjeść zdecydowanie więcej niż ochłap wyszarpnięty z konserwy. W tamtej chwili Scott nie był w stanie sobie przypomnieć kiedy ostatnio czuł się równie słabo. Gladiator jednak mógł być wyczerpany, mógł być ranny, mógł być głodny, ale samo to, że jeszcze żył nie dawało mu się poddać. Jedyny sposób na złamanie Sandersa to zabijać go bardzo powoli, stracić mnóstwo czasu - i medykamentów na leczenie ledwo żywego człowieka - i później mieć satysfakcję, że złamało się wojownika, którego wcześniej nie był w stanie złamać nikt inny. Chociaż dla bardziej kumatych byłoby to przerażające, bo tacy zastanawialiby się: Na jakim etapie tortur ja bym wymiękł? Dzień, dwa, pięć wcześniej niż on? Taka myśl była nie do zniesienia - szczególnie dla ludzi, którzy uważali się za panów świata. Panów życia i śmierci.

Scott z lekkim uśmiechem przywitał grupę składającą się z szeryfa, pastora, Laury i kilku innych kobiet. Wszyscy z nich, którzy wcześniej widzieli Sandersa - szczególnie Dalton, Milton i Pani Ridley - doskonale zdawali sobie sprawę jak wiele poświęcił dla Cheb. Widzieli go dumnego, wyprostowanego, z zajebistym sprzętem i siłami, których pozazdrościć mógłby nie jeden komandos z Posterunku. Mieli doskonałe porównanie do tego rannego, głodnego, zmarzniętego kaleki, którym był teraz. Nikt z nich nie wiedział jednak, że ten człowiek cały czas był w stanie wrócić do tego co było. I zrobi to jeżeli los będzie dla niego przychylnym.

Kiedy najemnik otrzymał skromny posiłek, podziękował i zabrał się za jedzenie. Nie przeszkadzał mu nawet Zdravko, który robił zdjęcia. Dawny Sanders nie chciałby aby ktoś dokumentował jego stan, ale obecny miał to w dupie. Ważne było zaspokoić głód i pragnienie. Wiedział, że jedzenia było za mało, ale mimo to jadł wodzony wrodzonym instynktem. Ludzka świadomość i inteligencja kazały zostawić coś na później, ale zanim doszły one do głosu ciało wciągnęło cały - bardzo skromny - podarek od mieszkańców wsi.


Pastor Milton, który dał wojownikowi dziwną gumę równocześnie przekazał mu, że nie powinien szaleć. Scott doskonale wiedział, że skoki czy biegi nie były obecnie dla niego zatem miał zamiar zastosować się do zaleceń swojego lekarza. Laura nie potrafiła może złożyć ładnych, pełnych zdań, ale jej podziękowanie było dla Sandersa czymś niesłychanie miłym. Najemnik nie potrafił sobie przypomnieć kiedy ostatnio ktoś podziękował mu tak szczerze za jego bezinteresowną pomoc - nawet kiedy ta składała się z zabicia kolejnych bliźnich. April nie była w stanie przyjść co było w pełni zrozumiałe. Dziewczyna musiała się kurować i walczyć o nogę. Dla niej los był jeszcze mniej łaskawy niż dla szturmowca, który żył dzięki wypracowanej odporności.

Pocałunek - nawet w policzek - lekko zaskoczył wojownika. Scott od dawna nie dopuścił do siebie drugiej osoby bliżej niż na wyciągnięcie ręki - nie mówiąc o intymnej bliskości z ładną dziewczyną jaką była Laura. Matka dziewczyny podziękowała mu wręczając odrobinę jedzenia, a rodzicielka chorej April wręczyła mu niebieską, puchową kurtkę. Ta jego była do niczego, a cały zapas, który miał w plecaku szlag trafił. Podziękowania Scotta wyglądały zapewne niewiele lepiej niż te Laury. Były równie mało składne, ale zdecydowanie mniej wylewne - co pewnie nikogo nie dziwiło przez stan w jakim się znajdował.

Z całej rozmowy z szeryfem najważniejszą i najgorszą informacją była śmierć Johna. Scott zaklął, a jego twarz na moment przybrała wyraz równie zacięty jakby stał naprzeciw wroga w gladiatorskim dole. To dla Doe i dziewczyn zamierzał się poddać wcześniej. On mógł ginąć w boju, ale Doe, Laura i April nie byli na to przygotowani ani fizycznie ani psychicznie. Scott żałował, że pchał "staruszka" do coraz cięższych zadań nie zważając na to, że miał do czynienia z kimś słabiej wyszkolonym, mniej odpornym i sprawnym od siebie. Zachowywał się jakby w parze przypadł mu przedstawiciel sił uderzeniowych NY, a nie mężczyzna, który był w niewłaściwym czasie i miejscu. Podarek w postaci noża był miły, ale najemnik nie był w stanie myśleć o niczym innym niż gangerzy. Powiadają, że jedynie bardzo silne uczucie było w stanie wyciągnąć człowieka ze stanu w jakim znajdował się Scott. W przypadku April była to miłość otaczającej jej społeczności. Matki, przyjaciółki, sąsiadów. W przypadku Sandersa była to nienawiść. Uczucie równie silne, ale o innym zwrocie i kierunku. Tamtego dnia wojownik upewnił się, że zrobi wszystko aby powoli, spokojnie i skutecznie zabić człowieka, którego kojarzył z krzywdą Cheb, jego i Doe - wielkiego, łysego Taylora. To uczucie było tak silne, że szanse na przeżycie Scotta wzrosły. Nieznacznie, ale jednak.


Gangerzy z nerwami spoglądali na kuternogę spowalniającego ich pochód w kierunku furgonetki. Mogli co prawda ją przestawić bliżej, ale nie chcieli wyjść na mniejszych sadystów i cwaniaków niż wyglądali. Na skutek przeprawy przez śnieg ciało Scotta całe drżało z wysiłku, a jego skórę pokrywał pot, który w takich warunkach był śmiertelnym zagrożeniem. Każdy wiedział, że kiedy płyn zamarznie na ciele bez odpowiedniej separacji człowiek był skazany na pewną śmierć. Gangerzy jednak chcieli dostać się do tego bunkra bez względu na cenę.

Scott bez trwogi patrzał na ciała poległych chwalebnie obrońców, truchła psów, dzikusów i najgorszych z nich - gangerów - które pokrywały całą okolicę placu. Runnersi zebrali już część trupów, którymi wypełnili pakę sporej ciężarówki. Liczniejsi, sprawniejsi, lepiej przygotowani i wyekwipowani bandyci również zapłacili olbrzymią cenę za wojnę, którą wypowiedzieli dzielnym mieszkańcom Cheb. Mimo iż każdemu przeciwnikowi należał się szacunek to Scott na widok gangerów nie czuł szacunku, a odrazę do czegoś niezrozumiałego. Jak można zabijać bezbronnych? Katować i gwałcić niewinne kobiety? Kto był w stanie dołączyć do takiej grupy i cieszyć się z podobnych osiągnięć? Sanders marzył o tym aby zebrali to całe pozostałe gówno w rezerwacie, dali mu nowe kolano i wrzucali z nim do klatki jednego po drugim. Skurwysyny poczułyby co to jest strach przed kimś kto nie zna litości i przebaczenia. Wielki i silny Taylor stałby się mały niczym bezpłodny, plastikowy Ken.

Poza szacunkiem dla swych poległych kolegów Runnersi popisali się całkiem dobrym zmysłem gambla. Każdy samochód starali się naprawić na tyle aby był w stanie wrócić do Detroit. Jak to było nie możliwe zapewne zabierali z niego tyle części ile się dało i opłacało. Scott mógłby się śmiać z ludzi, którzy niczym hieny szarpali się z kamizelką szefa najemników, których zabił. Jeden z bandytów wyrzucił w śnieg kopertę, która dla wojownika była całkiem cennym znaleziskiem. Widniała na niej tarczka NYPD. Ganger, który parsknął na widok podnoszącego kopertę Sandersa nie zdawał sobie sprawy z tego, że oddał jedyny gambel, który mógł zainteresować Scotta. Wojownik mógł się zapoznać z zawartością koperty dopiero po tym jak furgonetka ruszyła.


Autorem listu była Sarah Ramos. Szefowa Trzeciego Departamentu Sprawiedliwości, który najczęściej zajmował się operacjami równie precyzyjnymi jak te przedwojennego SAS czy Navy Seals. Trzeci był skalpelem, a Ramos była ręką, która za jego pomocą sprawnie, szybko i cicho likwidowała cele niewygodne dla Pana Prezydenta Collinsa. Ścigany Tetsu Kitahara był zatem wirusologiem. Mózgowcem. Kimś kto znał się na swojej działce i był zbyt cenny aby wysłać za nim zwykłych patałachów, który wysadzą go razem z połową Detroit. Zgodnie z treścią listu skośnooki miał pracować nad czymś ważnym, ale czy była to szczepionka na choroby popromienne czy też co innego Scott nie miał pojęcia. Ważnym było, że poza nim wysłannicy Trzeciego mieli znaleźć również dysk z jakimiś danymi. Trzeci planował wykorzystać osoby spoza swojego grona - takie jak najemnicy, których zabił Sanders. W sumie kobieta mogła nadal żyć - tak samo jak Tetsu, którego Scott znajdzie jak tylko wykaraska się z "opieki" gangerów. Nie miał pojęcia jak to zrobić, ale... on nigdy nie stracił nadziei.


Scott po opuszczeniu furgonetki, z kijem i Benem za pomocnika, był w stanie iść. Był to jednak chód bardzo powolny, niepewny i pełen zwątpienia. Lód, który znajdował się pod najemnikiem chwilami trzeszczał, a ten wiedział, że jak nagle coś pęknie nie będzie w stanie się uratować. Jego największy atut - sprawność fizyczna - zmienił się w najsłabszy, a innych w zasadzie nie posiadał. Potrafił jedynie zabijać co dotychczas wychodziło mu bardzo dobrze.

Nagle lód pod Sandersem i Ridley'em pękł, a ciemna otchłań pochłonęła ich obu. Ben był w stanie złapać się stabilnego kawałka lodu, a Scott zanurzył się dopiero po chwili wypływając i kurczowo łapiąc się lodu. Najemnik wiedział, że w takim szoku nie był w stanie zrobić nic więcej. Ludzie początkowo spanikowali, ale po pewnym czasie zabrali się za ratowanie Bena. Rokowania były dla niego zdecydowanie lepsze niż dla umierającego wojownika. Scott nie tracił nadziei aż do czasu gdy złapał pasek, którym starali się go wyciągnąć inni. Najgorsze było wyjście z lodowatej wody. Sytuacja była beznadziejna. W takim zimnie, przemokniętych ciuchach i bez sił organizm człowieka podda się w kilka minut. Nawet tak silny organizm jak ten Scotta. Szturmowiec nie był w stanie powiedzieć nic, ale nawet jakby był nie zrobiłby tego. Umierał, ale ze świadomością, że walczył do końca. Nie poddał się, nie mazgaił, nie prosił o litość. Był z siebie dumny chociaż było mu trochę szkoda, że nie pomóc Akemi, jej synkowi i Tetsu. Było mu szkoda, że Frank Stark, który oddał za niego życie spotka go w piekle i powie "Zawiodłeś mnie".


Ktoś go niósł. Sztywne ciało Scotta podrygiwało przy szybkich krokach jego wybawcy, a sam pakunek był pewien, że to nie Święty Piotr raczył po niego zejść z nieba. Nie po tym życiu pełnym krwi, bólu i zabijania. Na piekło też to nie wyglądało, bo nadal było cholernie zimno. Dobrą chwilę zajęło Scottowi zinterpretowanie jego wybawcy. Był nim Baba - mutant, z którym pośrednio wymienił raptem kilka słów. Sanders wiedział, że jego brak uprzedzeń co do rasy był czymś dobrym, ale nie przypuszczał nigdy, że kiedyś uratuje mu życie. Na pewno gdyby był wrogiem mutanta ten nie ratowałby jego życia tylko sprawdził czy może ma coś ciekawego w kieszeniach. W sumie rozczarowałby się znajdując przemokniętą paczkę fajek i scyzoryk.

Dopiero kiedy Baba wkroczył do budynku Scott poczuł, że nie są to puste ruiny. Mutant przekazał go jakimś ludziom, którzy ściągnęli z niego ubranie i położyli go obok ognia. Ktoś wiedział, że trzeba go wytrzeć zanim woda na nim zamarznie. Ktoś inny owinął go później kocem. Ktoś dał mu rękawiczki, inny czapkę i nim zdążył zrozumieć co się dzieje Sanders był niemal kompletnie ubrany i owinięty kocem. Dopiero po dobrych kilku chwilach Scott odczuł ciepło ogniska. Jego stan nie poprawiał się, ale również nie pogorszał. Wiedział, że przed nim wiele tygodni leczenia gorączki, zapalenia płuc oraz ran. Wiedział, że operacja kolana była odległym marzeniem. Chciał jednak jeszcze zrobić kilka rzeczy. Uratować Tetsu, Akemi i jej synka. Znaleźć i pogadać ze swoim przyjacielem Johnem. Znaleźć i zabić Taylora... Chociaż to ostatnie mogło poczekać, bo jak mawiał pewien mądry człowiek "Góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze”.
 
Lechu jest offline  
Stary 02-07-2015, 21:42   #292
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Chłopak podniósł swój obrzyn i zważył go w dłoni. Patrząc się na nieruchomo leżące ciało swojego towarzysza, bezwzględnie zastrzelonego strzałem w plecy, Will postanowił odstrzelić głowę z rudą burzą włosów gdy tylko ją zobaczy.

Cwaniak nie wiedział od kogo jest ta karteczka z kodem i mimo, że w głowie próbowała się przebić jakaś myśl, ten spychał ją całkowicie na boczny tor. Miał teraz ważniejsze rzeczy do roboty. Na niego i Psa przypadało 3 bardziej lub mniej rannych: Vince, Rycerz i jego giermek. Zostawał jeszcze porażony prądem Stripper. Na szczęście droga do bramy była krótka - chłopak miał także nadzieję, że równie pusta.

Gdy tylko ruszyli, przyjęli standardową już kolejność: Rycerz kulał prowadząc i opierając się na Nu, Will prowadził trapera, zaś Pies idąc z przodu niósł nieruchome ciało robotyka. Wszyscy mieli nadzieję, że w razie zagrożenia zdąży on wyciągnąć broń, jednak musieli zaryzykować: pozostawienie tutaj towarzysza nawet nie przyszło im do głowy.

Chłopaka plan był prosty tak samo jak jego ambicje na ten moment: dostać się bezpiecznie do bramy, wstukać kod i odstawić w bezpieczne miejsce rannych towarzyszy. Tyle z obowiązków, teraz więc pora na przyjemności. Z nich zaś największą było znalezienie rudowłosej dziewczyny i uratowanie przed jej furią Barneya. Było to jednoczesne z pomszczeniem nieco dziwnego, ale jednak przyjaciela. Do innych przyjemności należał prysznic, sen i czekająca na niego przecudowna dziewczyna.

Will starał się nie myśleć jak tego wszystkiego dokona, ani tym bardziej jakie będą tego konsekwencje. Czy zdoła przekonać Babę by ten nie rozerwał ich wszystkich na widok martwej "dziewczyny"? Czy nie są zarażeni i jutro nie zamienią się wszyscy w zombi? Nie nie zarazi też Marli? Chłopak nie miał na razie na to wszystko wpływu i szczerze? Już nie miał siły się tym przejmować...
 

Ostatnio edytowane przez Carloss : 02-07-2015 o 23:14.
Carloss jest offline  
Stary 03-07-2015, 10:56   #293
 
Ehran's Avatar
 
Reputacja: 1 Ehran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputacjęEhran ma wspaniałą reputację
Baba przycisnął do siebie starego przyjaciela - Chomik! - zawołał z radości rozczulając się nieco.
Dopiero na tłumione z braku powietrza w ściśniętych płucach sprzeciwy Chomika, Baba wypuścił starszego mężczyznę z żelaznego, aczkolwiek przyjacielskiego uścisku.

-Cholera, Baba - Chomik miał łzy w oczach - Myślałem już, że cię dorwali. Nie uwierzysz, ale cały czas cię szukałem… Gdyby nie to, że mieliśmy tutaj prawdziwą wojnę…
Potem Baba długo słuchał opowieści przyjaciela, na przemian to zaciskając pięści to zagryzając zęby. Źle się działo, bardzo źle... a go nie było.
Baba pamiętał co obiecał szeryfowi i ludziom. Miał ich bronić... A go nie było... Nie miało znaczenia, że nie z jego powodu.... nie było go, gdy go potrzebowano.
Do długiej listy zamordowanych przez dzikusów, doszły kolejne nazwiska, tym razem zamordowane, bo nie było go tu, by ich bronić...
Nie pomagały rozsądne słowa, argumenty, wypowiedziane przez przyjaciół, Baba obarczył się tymi śmierciami.

***

Baba zostawił zaprzęg w miejscu, gdzie John Biały Orzeł i Harry Tłusty Grizli, dwóch zaprzyjaźnionych myśliwych z enklawy Indian, często zatrzymywali się przed wyruszeniem dalej. Zrujnowany budynek powinien dać zwierzętom schronienie na jakiś czas. Babie było żal koni, nie chciał, by zginęły, jeśli on by nie wrócił. Wyrył jeszcze szybko na burcie BABA i już ruszył dalej, na więcej niestety nie było czasu.
Spojrzał jeszcze na Monikę, chcąc ją ponownie zmusić, by została, ale już widział, jak jej twarz nabiera w termowizji bardziej czerwonej barwy, jak drobne rączki zaciskają się w piąstki a krew w tętnicy na Szyi poczyna szybciej pulsować. Wiedział, że nie zmusi jej, by została, co najwyżej i tak pójdzie za nim.
Wyszukał, z pomocą Moniki, jakieś białe futro z rzeczy na wozie, tak by mała mogła się lepiej maskować. Potem, już w drodze, wyjaśnił jej, jak ma się kryć w lesie, jak przeczekać aż niebezpieczeństwo minie, a potem jak dojść do bunkra i jak prosić pana Patricka by ją wpuścił do środka. To wszystko, tak na wypadek, gdyby mu, Babie, i panu Chomikowi, się coś stało.
Dziewczynka zdawała się zaciekawiona tym, co mówi o chowaniu się jednak potem, w lesie para ludzi okazała się zdecydowanie odstawać od standardu znikania, jaki reprezentował zawodowy zwiadowca Schroniarzy. Choć do jego poziomu rzadko akurat trafiał się ktoś z jego Ligii. Jednak obecnie to w zupełności wystarczało, zwłaszcza że gangerzy zdawali się skoncentrowani na pokonaniu drogi i pilnowaniu jeńców niż szukaniem kogoś na zasypanych zaspami poboczach.

***

Baba z zaciśniętymi szczękami przyglądał się kawalkadzie gangerów i ich jeńców.
Żałował, że stracił swoje granaty i swój erkaem. Cóż za piękną masakrę mógłby sporządzić idącym na lodzie złym ludziom. Gdyby tak jeszcze nie było więźniów, mógłby ich wszystkich wyciąć w pień z bezpiecznego miejsca na brzegu.
Ale cóż, byli jeńcy, a on miał jedynie zwykłe karabiny, po kultystach i Claytonie, które mogły razić na nieco większą odległość, a potem już tylko broń krótka... pistolety, jakieś tam polewaczki... Mimo to, podczas drogi, Baba uporządkował sprzęt obwieszając się trochę bronią.
Po krótkiej naradzie, Baba i Chomik, zdecydowali się, przepuścić konwój. Mogli co najwyżej wystrzelać kilku gangerów, nim ci skryli by się za jeńcami. Może udało by się zmusić gangerów do zawrócenia, lecz i to raczej wątpliwe było.

Zgrzytając ze wściekłości zębami, Baba przyglądał się jeńcom i gangerom. Tych ostatnich nie znał, ale wśród jeńców rozpoznawał kilka dobrze mu znanych kształtów. Mimo iż nie widział kolorów, dość dobrze potrafił rozpoznać ludzi po sylwetce, sposobie w jaki się poruszali. Nie była to nieomylna metoda, lecz lepszą nie dysponował. Nie na tą odległość. Najczęściej rozpoznawał osoby po głosie, czasem jego SI potwierdzała tożsamość, o ile potrafiła przyrównać rysy twarzy do wcześniej zrobionego zdjęcia... ale to nie działało w tłumie, ani na taką odległość.
Miał jeszcze przy sobie Chomika, który mimo wieku, miał dość dobry wzrok, posępnym głosem starszy mężczyzna wyliczył osoby, które rozpoznał.
-Jest ich za wielu - powiedział zmęczonym głosem Chomik - Czasem mam wrażenie, że Cheb ma szczególnego pecha… Powinno się nazywać Ciężkie Czasy - widać było, że bezsilne przypatrywanie się frustruje staruszka.
Baba przytaknął smętnie. Chciał powiedzieć coś więcej, ale odpowiednie słowa nie chciały przyjść. Uścisnął więc jedynie przyjacielsko ramię Chomika. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by to odmienić...

I wtedy doszło do wypadku. Szkoda, że nikt z gangerów nie wpadł... ach by mieć chodź jeden granat... kull kull pod nóżki takiej grupce i nawet jakby sama eksplozja by ich nie rozerwała na strzępy, to zimna toń z pewnością sięgnęła by po swoje.
Baba otrząsnął się z miłych jego sercu rozmyśleń. Jedno ciało zostało na krawędzi lodu. żył jeszcze, ale gangerom widocznie nie chciało się go ratować. Bo i po co mieli wlec ze sobą zmarzlaka? Baba zacisnął pięść. -Bydlaki, zostawią go by zamarzł... - skomentował przez zagryzione zęby.
W napięciu, Baba czekał, aż gangerzy się oddalą. A poruszali się tak wolno, jakby specjalnie chcieli Babie uniemożliwić ratunek mężczyzny. Na przemian to Baba spoglądał na, tracące w zastraszającym tempie ciepło, ciało mężczyzny, a to na oddalających się powoli gangerów. Zdąży? Tak bardzo chciał uratować kogoś... kogokolwiek, by chodź w minimalnym stopniu zmyć z siebie winę... zacznie od tego tam. Musi go uratować. Jeśli mu się uda, będzie szansa, to będzie znaczyło, że i innych się uda. Musi tylko uratować tego jednego, a potem będzie już dobrze... Baba zamknął oczy, odmówił modlitwę. Daj mi siłę panie, pozwól mi go uratować...
I wreszcie nadszedł ten moment. Baba rzucił się do biegu, nadal było ryzyko, ktoś mógł się wrócić... ale to nie grało już roli. Musiał uratować tego człowieka. Nikt już nie zginie z jego winy.

Baba nie rozpoznał człowieka, chyba był to obcy. Dopiero Chomik wyjaśnił kto to jest, i wtedy Baba skojarzył niesioną przez siebie osobę z najemnikiem wspierającym szeryfa, w tamtej, wydającej się niesamowicie odległej, sytuacji w barze.
Z opowieści Chomika wynikało, że walczył bardzo zaciekle w obronie miasteczka. Serce Baby się radowało, że mógł pomóc, komuś godnemu.

***

Baba przywitał się dość serdecznie, zważywszy na okoliczności, z uchodźcami z Cheb. Cieszył się, że ktoś jeszcze przeżył. Dobrze, że nie wszyscy podzielili los swego miasteczka.
Oddał w ich ręce uratowanego mężczyznę. A potem ruszył wraz z Chomikiem i Moniką dalej za kolumną gangerów. Wyspiarze mieli dość dobre pojęcie, którędy konwój się pokieruje, samemu byli w stanie wziąć krótszą drogę przez las.

Po drodze rozmawiali o ich opcjach. Barney na pewno nie wpuści gangerów do środka, tyle było jasne. Ale czy obcy mają możliwość wbić się do środka?
Bunkier miał kilka wejść, wszystkie postarali się zabezpieczyć, ale oni sami mogli tamtędy wejść, i albo połączyć swe siły z obrońcami, albo dozbroić się i gnębić oblężających bunkier z zewnątrz.
Nim doszli do wejścia, mieli już umówione tuzin planów, poczynając od podkładania środków wybuchowych, robienie różnych pułapek, przez zatrucie zapasów a na atakach "Hit and fade" kończąc. Niestety, większość z nich oznaczało poważne uszczerbki na zakładnikach. Lecz nawet Baba wiedział, że oddając gangerom wszystko, wcale nie uratuje się życia pojmanym...

Na całe szczęście, nie musieli wcielać w życie żadnego ze swoich planów. Gangerzy, wycofali się z powrotem. Niestety, zabrali jeńców ze sobą.
Baba leżał w śniegu, na skraju lasu, i wpatrywał się w odchodzących i wielce niezadowolonych gangerów. Potem odczołgał się i wrócił do reszty.
- Odchodzą... - rzekł z pewną mieszanką ulgi i zawodu.

- Niebawem będziesz bezpieczna. - rzekł do Moniki, myśląc już o bezpiecznym wnętrzu bunkra.

***

Gangerom nie udało się sforsować bram bunkra. Te okazały się równie mocne i pewne jak zawsze zapewniał ich o tym Barney, który lubił z zadowoleniem podkreślać, że zwiększono w nim standard zabezpieczeń nawet jak na wojskowy poziom. Za to bunkier wyglądał inaczej niż go zapamiętali sprzed paru zaledwie dni. Obecnie błyskał kakofonią świateł, syren, alarmowych komunikatów z głośników, brzęczały jakieś monitory, komputery, warczały agregaty czy tu i tam włączyła się nawet jakaś lodówka. Wszystko co tu znali i co stało, wisiało czy po prostu leżało, było raczej tak samo jak to zostawiali. Jednak wówczas większość z tego wyposażenia była cichawa lub co niektóre z trudem jarzyły się napędzane z trudem pozyskiwaną i z rozwagą wydawaną energią. Obecnie zaś przypominało zaś przedwojenną zwariowaną fabrykę, biurowiec, szpital czy biurowiec złapany w momencie jakiejś katastrofy czy alarmu. Tyle, że zaraz po opuszczeniu przez ludzi bowiem nigdzie nie natrafiali nikogo żywego. Przynajmniej na tych zewnętrznych, wyższych sektorach do których udało się dotrzeć gangerom.
Za to im samym drzwi stanęły otworem ledwo Chomik skorzystał ze swojej krótkofali, by się ozwać. Potężne i niesforsowane dotąd drzwi sapnęły, zgrzytnęły, zatrzeszczały i zaczęły się otwierać, ale mechanizm się zaciął i musieli dokończyć otwieranie ręcznie, tak samo jak dotąd to robili.
Za drzwiami z lekkim niepokojem przeszli przez poziom uznawany przez nich za mieszkalny, który był najwygodniejszy i w którym skupiało się życie towarzyskie i codzienne mieszkańców podziemnej budowli. Barney jednak powiedział, że czekają na nich u niego w biurze, czyli poziomie szpitalnym. Dodał też by uważali bo po wyższych poziomach “coś krąży”. Dlatego wszystkich polecił ewakuować na dół i im też to zalecał bo “sytuacja się skomplikowała”. Przedwojenny ekspert od chirurgii, protetyki i cyborgizacji jak zwykle mówił spokojnym tonem choć słyszeli w jego głosie irytację.
Sprawa nieco się rozjaśniła, gdy dotarli poniżej do drzwi, które otworzył im Harry, którego Chomik w ogóle nie znał a Baba rozpoznał dopiero po głosie. Już to wróżyło naprawdę skomplikowaną sytuację. Harry był oszczędny w słowach i niejako potwierdził słowa naukowca jakie słyszeli przez krótkofalówkę od lidera Schroniarzy doradzając by się pośpieszyli bo komuś w końcu mogą puścić nerwy.

Po drodze do sterówki, Baba zboczył nieco, zabierając ze sobą Monikę.
Odnalazł panią Marię w kuchni. Jej dzieci, Jenny i Tim również tu były, słyszały otwieranie głównego włazu, wiedziały, że Baba tu przyjdzie. Kiedyś zawsze wybiegały na jego spotkanie do głównego włazu, lecz Baba surowo im tego zakazał. nieco niezgrabnie wyjaśniając pojęcia śluza i niebezpieczeństwo z zewnątrz. Nie zawsze się go słuchały, lecz z powodu gangu na zewnątrz...

- Hej!- zawołał Baba radośnie, klękając i przytulając dzieciaki.
- Poznajcie się, to jest Monika. Monika to są Tim i Jenny, a to jest pani Maria. -
- Pani Mario, czy byłaby pani tak miła i przygotowała coś specjalnego dla Moniki? Dużo przeszła i jest na pewno głodna, prawda? - pytanie skierował już do dziewczynki.
- Baba musi porozmawiać z panem Barney 'em, zostań tu proszę, pani Maria i Jenny się tobą zaopiekują. - Baba chwycił Monikę za ramię, dodając jej nieco otuchy. - Niebawem wrócę, zaopiekujcie się proszę Moniką. - skierował tym razem swe słowa do pozostałych.
Maria zajęła się Moniką z przyjemnością i wyraźną, troską. Było jej o tyle łatwiej, że jej córka, Jenny, była chyba w tym samym wieku a przynajmniej rozmiarów jak Monika więc sprawa podziału czy zdobycia ubrań poszła dość gładko. W towarzystwie innych dzieci mała przyjaciółka największego Schroniarza jakoś dała się oderwać od niego i nawet wciągnęła się w rozmowę i oglądanie ubrań wiedziona “dziewczyńską” i dziecięcą ciekawością. Para dorosłych mężczyzn, którzy ją przyprowadzili mogła się więc udać na spotkanie na szczycie jakie odbywało się w gabinecie Schroniarzy.
Z nadal ciężkim sercem, Baba zostawił Monikę i ruszył w stronę sterówki.

- Sprawdźmy, co tu się działo... - rzekł do Chomika, gdy byli już poza zasięgiem słuchu osób z kuchni.

Scena, jaką Baba ujrzał po dotarciu do sterówki nie była najciekawsza. Kelly... jego ukochana Kelly uzbrojona... najwidoczniej groziła Barneyowi.
- Dość tego!- ryknął tracąc cierpliwość.
- Natychmiast schować broń! Jeśli ktoś jeszcze raz tu na kogoś podniesie broń, oderwę mu rękę! Czy to jest zrozumiane?!- Baba aż zasapał ze złości. To tam na zewnątrz toczy się prawdziwa wojna, a oni tu... co u licha się właściwie stało? Po chwili namyślenia, Baba zadał to pytanie na głos.
- Co u licha się właściwie tu stało?- Baba obrzucił Barney'a, Kelly i jej kolegę srogim spojrzeniem.
- Najpierw pan Patrick, potem ty Kelly. - zarządził, widząc, że oboje próbują na raz mówić. Baba nie miał na to ani siły, ani czasu.

- Co ci się stało?! - spytała prawie od razu zaskoczona rudowłosa wojowniczka widząc straszliwe rany od szponów bestii na twarzy i jego żrącego śluzu, jakim obrzygał klatę mutanta. Ostatnio widziała go w miarę całego więc te nowe obrażenia rzuciły jej się od razu w oczy. Jednak chyba na jego widok uspokoiła się na tyle, że schowała broń i to samo poleciła swoim ludziom. Ci też nie wyglądali najlepiej. Harry miał gorączkę co Baba w swoich żółciach i czerwieniach widział dokładnie. Kelly wyglądała jak po jakiejś ciężkiej walce, ale najgorzej prezentował się Aaron który wyglądał jak ofiara wojny i broń dzierżył z trudem. Za to nigdzie nie widać było Willa, Bobby’ego i większości pozostałych Schroniarzy.

Baba ucieszył się, że udało się rozładować napiętą sytuację.
- Co się Stało? - Baba strapił się, potem sięgnął dłonią ku twarzy, na którą się wszyscy tak wpatrywali. Końcówki nerwów zapłonęły żywym ogniem, wysyłając do mózgu sygnał porażającego bólu, Baba syknął i skrzywił się. - a tak. Troll, Baba walczył z wielkim trollem, troll martwy, Baba żyje. - podsumował zwięźle.

- Harry , masz gorączkę - skomentował sucho mutant, nie będąc pewien, czy zainteresowany o tym wie.
- Tak, wiem, Barney mi mówił ale dzięki… - mruknął Harry kiwając głową na uwagę wielkiego mutanta na temat swojego stanu zdrowia. - Ty też nie wyglądasz najlepiej. - dodał wpatrując się z dołu w pokaleczoną twarz mutanta.

- Miło was widzieć z powrotem w domu panowie. - odpowiedział w końcu Barney, gdy uwaga skupiła się na nim. - Widzę, że też macie co opowiadać. - rzekł wskazując na ich świeże, nie Zabliźnione jeszcze rany. - Ale i u nas działo się co nieco. - dodał przekrzywiając z niechęcią głowę w kierunku Kelly i jej ludzi. - Will zabrał kogo się dało na dół, by uruchomić generator główny. Udało mu się, ale niestety wszystko powróciło do stanu sprzed jego wyłączenia dwadzieścia lat temu dlatego wygląda to jak widać. - tu powiódł gestem dookoła gdzie po gabinecie częściowo paliło się światło ale nawet tu dochodziło ich wycie syren alarmowych i błyskające lampy z korytarzy czy alarmowe komunikaty informujące o ewakuacji, nakłaniające do zachowania porządku ewakuacyjnego czy o awarii tu czy tam.
- W momencie, gdy powrócił prąd wszystko szlag trafił. Zaczął się chaos. To jest do uporządkowania, ale potrzeba czasu którego nikt nie miał obecnie. Tutaj zostali uruchomieni jacyś “pacyfikatorzy” jak ich nazywa system. Nie mam pojęcia co to takiego wiem tylko, że udało mi się naszych zebrać tutaj i uszczelnić sektor. A na dole… - naukowiec mówił zmęczonym głosem ale gdy doszedł do tego “na dole” Kelly wtrąciła swoje dając upust swojej żywiołowej naturze.
- A na dole było piekło! Te trupy z dołu zaczęły jakoś ożywać i wstawać! Nie umierali jak zwykli ludzie, bo zwykłemu człowiekowi jak odstrzelisz połowę łba to odwala kitę! A on nas z nimi zamknął i nie chciał tu wpuścić! Chciał by nas wykończyli jednego po drugim skurwiel jeden! - rzuciła oskarżycielsko w stronę naukowca dając wyraz swojej wściekłości ale celując już w naukowca palcem eda nie lufą broni jak wcześniej gdy obaj przyszli do gabinetu.

- Pacyfikatorzy? Żywe trupy? Pan ich tam zamknął? - Baba powoli przetrawiał zasłyszane informacje.
Jednak natychmiast włączył mu się modus operandi, zabezpieczyć, zebrać wywiad o wrogu, uderzyć. Rozwiązywanie problemów między ludzkich jakoś nie było wpisane w ten prosty program.
- Dobrze, każdy robił co uważał za słuszne. Później o tym. Wpierw trzeba sprowadzić pana Willa i resztę na górę, opatrzyć rany, a pan Barney zajmie się proszę tym wirusem tych żywych trupów... - Baba ustalił priorytety i plan działań. Członkowie ich grupy byli nadal w niebezpieczeństwie, nie warto było zatem tracić czasu na jałowe spory.
[i]- Da radę pan zrobić bezpieczne przejście dla Willa i reszty, oddzielając inne sektory?

- Tak technicznie to system ich zamknął. Tak samo jak wszystkie drzwi i blokady jakie zdołał uruchomić by utrzymać kwarantannę. Ja tylko wpisałem nowy kod by nie dali rady otworzyć starym kodem który Will mógł znać. - rzekł spokojnie naukowiec spoglądając i na starych i jeszcze starszych kumpli Baby. Wszyscy za to byli poranieni i pokaleczeni tak samo jak i mutant.
- Nie mogę odciąć ich w jakimś sektorze czy zabezpieczyć przejścia. By się dało to zrobić wszystkie drzwi w mijanych sektorach musiałyby być sprawne, a nie są. - Baba i reszta Schroniarzy wiedzieli, że mówi prawdę. Różne rejony podziemnej budowli różnie przetrwały ewakuację, katastrofę i dwie dekady opuszczenia. Gdzieniegdzie stan był prawie nienaruszony i po odkurzeniu i wyczyszczeniu można było właściwie mieć stan przedwojenny. Zwłaszcza teraz jak przywrócono zasilanie i wszelkie cuda oparte na nim. Jednak były i takie rejony, że pożar, eksplozje, ślady walk, dziwne stworzenia jakie tu bywały doprowadziły do katastrofalnego stanu grożąc czasem wręcz zawaleniem się takiego miejsca.
- Zostawiłam im kod do bramy. Będą chcieli to wyjdą stamtąd sami bez twojego pozwolenia. - warknęła z nieukrywaną złością i satysfakcją Kelly informując o tym zebranych.
- Nie, no to bardzo mądre było. Tak samo jak wasza ucieczka stamtąd. Kordon sanitarny został przerwany a wasz stan jest niepewny. Możecie być nosicielami wirusa i zarażać innych. Każdy z was. Za mało czasu upłynęło by mieć pewność kto jest czysty. - rzekł chłodnym tonem naukowiec patrząc z równą niechęcią na Kelly.
- I Baba ja nie mam pojęcia jak “zająć się tym wirusem”. - spojrzał na wielkiego mutanta rozwiewając jego złudzenia. - Jestem cybernetykiem, a nie wirusologiem. Zobacz, jakie tu są zabezpieczenia. Tu się bawiono w jakiś nielegalny wówczas program broni biologicznej. Takie wirusy jak wąglik czy ebola, ale bardziej zjadliwe, działające pewniej, trudniejsze do wykrycia, łatwiej zarażające, mutujące szybciej i tego typu sprawy. A nawet przedwojenne wersje uchodziły za nieuleczalne i leczono jedynie objawowo. - rzekł poważnym głosem. Oparł się zmęczony o biurko i przymknął oczy przez chwilę milczał pocierając dłonią swoje skronie nim się odezwał ponownie.
- Nie mam pojęcia co to za wirus. Nie znam żadnej przedwojennej choroby o takim przebiegu i objawach. To musi być coś nowego co wyhodowano lub przywleczono skądś tutaj. Nie mam pojęcia czy była na to szczepionka. A by ją opracować trzeba zbadać i wirusa i pacjentów. A przynajmniej izolować by się zaraza nie rozprzestrzeniała. A teraz… Teraz już wszyscy możemy być nim zarażeni… - rzekł zgaszonym głosem wiodąc po nich po kolei takim samym spojrzeniem.

Baba zmierzył pana Barney 'a groźnym spojrzeniem. - Nie ładnie zmieniać kody, oj nieładnie...
Po wywodzie o wirusach jednak nieco mutant złagodniał - Rozumiem. Jednak raz panu się już udało z wirusem, wierzę w pana, da pan sobie radę. - entuzjazm mutanta mógłby być zaraźliwy, gdyby nie wiedza medyczna, jaką Barney dysponował.

- Ehh… - jęknął Barney słysząc największego ze Schroniarzy. - Chyba nie rozumiecie powagi sytuacji. Poprzednio mieliśmy… Hmm… Coś jak przepis na szczepionkę i wystarczyło go zrobić i podać nam na czas. No i choroba była jakąś zmutowaną odmianą znanej wcześniej choroby a konkretnie Ebola. Teraz nie mam pojęcia co to za wirus. Trzeba by zacząć od zbadania co to w ogóle jest i jak działa, żeby zacząć myśleć o opracowaniu szczepionki. Potem jest etap prób i zgadywań jak obejść mechanizmy obronne wirusa. I na koniec jeszcze zebranie składników do sprokurowania tej szczepionki. I wszytko to przy presji czasu i możliwości rozniesienia choroby dalej. Zabawy z wirusami bojowymi to śmiertelnie niebezpieczne zabawy. - rzekł poważnym głosem przedwojenny spec od ludzkich implantów. Zdawał się wiedzieć o czym mówi, bo to go najwyraźniej naprawdę martwiło.

Baba poklepał naukowca przyjacielsko po ramieniu. - Wieżę w pana, panie Barney. Da sobie pan radę. - mutant uśmiechnął się, lecz jego zdeformowana twarz zamieniła szczery ciepły uśmiech w coś pośredniego między groźnym szczerzeniem zębów a głupkowatym szczerzeniem zębów.

-Nie mamy już teraz innego wyjścia - powiedział Chomik - Nie zamierzam tutaj siedzieć z założonymi rękami, to nie ma sensu. Przynajmniej spróbujmy zrobić tę szczepionkę. Byłem chemikiem, znajdę się w laboratorium. I tak szczerze… Juan - dziadek zwrócił się do ich ogrodnika - Wiem, że zajmujesz się uprawami znacznie lepiej niż by potrafił prosty rolnik. Kim ty naprawdę jesteś? Umiesz nam pomóc stworzyć szczepionkę? To nie chodzi tylko o twoje życie, walczysz też o swoją rodzinę. Pomożesz im zwalczyć tego wirusa, czy chcesz patrzeć jak umierają?

- Pewnie, że spróbujemy. Ale tylko informuję was, że to nie wygląda zbyt optymistycznie. - rzekł jak zwykle neutralnym tonem Barney choć z tego co mówił to sytuacja była śmiertelnie poważna przynajmniej dla ekipy która towarzyszyła w podziemiach Willowi a kto wie czy i nie reszcie. - Naszykujcie rękawy. Pobiorę każdemu próbki krwi do badania. - rzekł w końcu naukowiec odklejając się od biurka i wychodząc ze swojego gabinetu po strzykawki.

Zaś gdy Chomik spojrzał i odezwał się do Juan’a ten spanikował i zamarł przestraszony jak złapane nocą zwierzę w światłach samochodowych reflektorów. Wykonał gwałtowny, ale nieskoordynowany ruch jakby chciał się ukryć albo rzucić do ucieczki. Ale w końcu się opanował i powiedział - Jaa? Nikim. Jestem nikim. Nikim specjalnym. Ja tylko znam się trochę lepiej na roślinach. Naprawdę. Nie wiem, o czym mówicie. O co wam w ogóle chodzi? - rzekł niepewnym tonem Latynos. Jednak był tak zaskoczony i przestraszony bezpośrednim pytaniem kucharza z Miami, że nawet Baba widział, że ściemnia. W końcu więc wyjawił swoją historię. Był chemikiem. Z Vegas. Zajmował się produkcją prochów. Różnych. Głównie na etapie przerobu żywych roślin na półprodukty. Stąd wiedział i znał się na nich. Uciekł z Vegas, bo Tim, jego syn, zaczął przejawiać nieprzeciętne, po nadnaturalne, niewyjaśnione zdolności, które albo niepokoiły, albo ciekawiły i jego szefów i ich mafiozowych przyjaciół. Więc uciekł. Więc go ścigali. Więc się ukrywał i uciekał. Więc dotarł aż tutaj gdzie na jesieni schwytali ich ci wyćwiekowani gangerzy a potem spotkali tych, którzy obecnie zamieszkiwali ten bunkier. No ale znał się na roślinach i produkcji prochów, a nie na jakichś wirusach. Chciałby ale nie wiedział jak może im w tym pomóc.

Baba pokiwał głową, zazdroszcząc Chomikowi przebiegłości. Nigdy by nie zauważył w ich ogrodniku nic nadzwyczajnego. Ale Baba nie znał się ani na ludziach ani na kwiatkach.
- W trójkę sobie poradzicie - rzekł Baba z nieugiętą pewnością, spoglądając na Barney 'a, Chomika i ich ogrodnika - cehmika.

Wtedy na monitorach ktoś dostrzegł zbliżających się do ich sektora Willa i jego ludzi. Baba nie widział ich na monitorach, wyszedł im zatem na przeciw.
- Will! - zawołał gdy wreszcie ujrzał towarzysza. Serce zabolało mutanta, widząc jak bardzo pokiereszowany jest jego mały oddział... Wydawało się, że większość schroniaży ma przed sobą kilka tygodni przymusowego odpoczynku. Nie dobrze, tyle było jeszcze do zrobienia... tyle zagrożeń czyhało na ich życie...



***

Po opanowaniu sytuacji w bunkrze, Baba ruszył za gangiem. Nie liczył za bardzo na to, iż uda mu się uratować zakładników, lecz musiał zebrać dane. Gang był poważnym zagrożeniem, a wszyscy dobrze wiedzieli, że na jednej próbie się nie skończy. Wrócą, to było pewne. Tylko kiedy i w jakiej sile, tego musieli się dowiedzieć.

Baba dotarł do Cheb w momencie, gdy gang się zbierał. Z ukrycia obserwował, jak gang pakuje zakładników, każdego do innego pojazdu... Spryciarze... Nie szło ich zaatakować, nie bez narażania zakładników.
Skrytemu zwiadowcy nie pozostało nic innego, jak obserwować, jak odjeżdżają. Nie mógł nic zrobić.
Wrócił zatem do bunkra, by przekazać informację i naradzić się nad przyszłością i dalszymi krokami.

Wracając zabrał też zaprzęg z końmi. Przejście przez lód było poważnym wyzwaniem... ale Baba chciał sprowadzić konie na wyspę. Mogły się przydać do wielu zadań, no i myślał o dziewczynkach, które z pewnością bardzo się ucieszą.
Z uwagi na dość kruchy lód, Baba przeprowadził konie pojedynczo, porzucając wóz po drugiej stronie. Zabrał jednak większość zebranych na nim towarów, głównie zapasy, ubrania i narzędzia.
 
Ehran jest offline  
Stary 03-07-2015, 11:43   #294
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Wielu spośród żyjących zasługuje na śmierć. A niejeden z tych, którzy umierają, zasługuje na życie. Do której grupy należał John Doe - tego Alice miała się już nigdy nie dowiedzieć. Wiedziała jedno - nie zasłużył na to, by skonać pozbawiony możliwości pożegnania się z tymi, którzy byli mu bliscy. W ogóle nie powinien umierać. Żaden człowiek nie zasługiwał na podobnie paskudny koniec. Tyle wycierpiał, tyle wytrzymał, lecz mimo potężnego ducha i woli walki... umarł równie cicho, jak stawiał czoła Kostusze przez ostatnie godziny.

Ruda nie znała go, nigdy nie zamienili ani jednego słowa, ale gdzieś w głębi duszy czuła potworny smutek i przygnębienie niczym po stracie bliskiej osoby. Może dało zrobić się coś więcej, cokolwiek co zwiększyłoby szansę rannego mężczyzny na wyzdrowienie...tylko co takiego? Przy brakach podstawowego sprzętu, leków i siły przeprowadzenie samej operacji stanowiło już wyzwaniem. Nie należała do cudotwórców i nieważne jak dobrym lekarzem by nie była, Savage pozostawała tylko człowiekiem. Jeden człowiek nie da rady uratować wszystkich, choćby nie wiadomo jak mocno tego nie pragnął i jak uparcie nie dążył do celu.

Z pochyloną głową dziewczyna wpatrywała sie tępo we własne dłonie, bolejąc nad czasami w których przyszło im egzystować. Siedząc na podłodze furgonu - tego samego którym jeszcze nie tak dawno przewożono pojmanych Chebańczyków - trwała w bezruchu podobna śniegowej figurce, którą ktoś dla dowcipu ubrał w ludzkie ubranie i narzucił kilka barwnych plam w miejscu włosów, ust i piegów. Jednym uchem słuchała nerwowej paplaniny towarzyszących jej Runnersów, dyskutujących nad ewentualnymi scenariuszami odgruzowania zasypanego autobusu. Żaden z nich nie mówił głośno o dowódcy, jakby w obawie że wypowiadając jego imię przypomną bogom o zaległym trybucie.
Nadzieja. Nawet ludzie tak podli i okrutni jak gangerzy w coś wierzyli. Lub w kogoś.
Zresztą Alice nie oceniała ludzi - nie na tym polegała jej rola.
W końcu każdy zasługiwał na drugą szansę, a jak dobro od zła mieli umieć odróżniać ludzie od urodzenia otoczeni koszmarem powojennej zawieruchy, gdzie bestialstwo, sadyzm, okrucieństwo, mordy i zezwierzęcenie wychylały swe paskudne pyski dosłownie ze wszystkich pokrytych kurzem Pustkowi kątów? Kto nie wychował się na dobrej sofie, ten nigdy nie zrozumie, czym ona jest. To tak jak z wychowaniem na dobrych książkach czy muzyce. Jedna dobra sofa rodzi następną dobra sofę, a zła sofa - kolejna złą. Krąg jednak dało się przerwać, lecz sztuka ta wymagała czasu i cierpliwości. Drugiego lekarce nie brakowało, o problematyczności pierwszego wolała nie myśleć.
Choćby leżąc w trumnie człowiek nie chciał być definitywnie martwy, ale co ona mogła wiedzieć?
Nie pasowała do tego świata, do tych ludzi i, jak John Doe, powinna umrzeć.
Dawno, dawno temu...




Czekanie stanowiło dla niewielkiej lekarki najgorszą z możliwych tortur. Bezruch rodził, sceptycyzm, a ten generował kolejne pokłady trwogi, potężniejące z minuty na minutę aż do poziomu przy którym musiała zacisnąć mocno szczęki żeby nie zacząć krzyczeć. Chodziła w te i nazad, wydreptując w głębokim śniegu wąską ścieżkę dookoła samochodu, mijając przyglądającą się jej czujnie parkę cerberów tylko po to, aby wysępić kolejnego papierosa i jeszcze jednego. Przy pierwszych ofiarach niesienia pomocy odrobinę się uspokoiła i choć opatrywanie zwichniętych kończyn oraz pokaleczonych gruzem dłoni nie należało do czynności trudnych i wymagających pełnego skupienia, wystarczająco skutecznie odsuwało myśli od głównego źródła stresu.

Guido...

Nie mógł przeżyć czegoś podobnego, to wykraczało poza jakiekolwiek normy zdarzeń potocznie nazywanych cudami. Zmasakrowane zwłoki wynoszone przez gangerów pojedynczo z plątaniny kamieni, betonu śniegu i metalu, będących niegdyś dwoma osobnymi tworami w postaci autobusu i budynku, zdawały się tylko to potwierdzać. Z każdym kolejnym trupem ramiona Alice opadały coraz niżej, a nadzieja odskakiwała o krok w kierunku wyjścia ewakuacyjnego. Spóźnili się, ona się spóźniła. Już nie było komu pomagać, kogo ratować. Po pełnych werwy i życia ludziach brutalna rzeczywistość pozostawiła raptem zimne, pokiereszowane worki mięsa. Zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie, płuca nabrały solidny haust tlenu, lecz nim zdążyła zacząć krzyczeć od strony zawaliska dobiegło wołanie.

Dalej wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Czyjeś stanowcze ręce zagnały dziewczynę na powrót do furgonetki. Zdążyła klęknąć i trzęsącymi się dłońmi zdjąć z ramienia torbę nim tuż przed nią położono ciało - ledwo ciepłe, poranione...ale wciąż żywe.
Jeszcze żywe. - ta myśl zadziałała na Igłę niczym siarczysty policzek. Mózg automatycznie zainicjował zakorzeniony w podświadomości program dostosowany do aktualnej sytuacji, wyszukując potrzebne dane według klucza w postaci słowa "hipotermia" - nią trzeba było zająć się na samym początku, zaraz po sprawdzeniu czy nieprzytomny herszt Runnersów oprócz rozcięcia na łapie nie traci krwi z innych źródeł. Złamana lewa noga, uszkodzony prawy staw skokowy, podejrzane obrażenia karku...przynajmniej obyło się bez obrażeń wewnętrznych. Prawdopodobieństwo uszkodzenia rdzenia kręgowego...coś takiego dało się sprawdzić dopiero po przebudzeniu pacjenta, a on z każdą kolejną warstwą izolacyjną w postaci koców i innych okryć, wydawał się oddychać jakby spokojniej, a może to raptem marzenia zestresowanego kobiecego umysłu?
Nadzieja, strach, rozpacz, euforia i znów strach - potężny, zmieniający wnętrzności w wielkie bryły kłującego lodu. Do tego ewidentnie rozwścieczona Viper nie potrafiąca przyjąć do wiadomości prostego faktu: musieli poczekać, wszyscy należący do gangu ludzie...prócz Alice, która jako jedyna posiadała przeszkolenie i wiedzę medyczną dającą Guido szansę na powrót do sprawności. Mogłaby spróbować go obudzić już teraz, ale krótki powrót świadomości przypłaciłby życiem… logiczne. Czemu więc kapitan robiła problemy? Do głowy Igle przychodziło parę pomysłów w tym ten najbardziej oklepany w Gangerlandii - kobieta odreagowywała stres na otoczeniu...jakże subtelne i rozsądne, biorąc pod uwagę że rozpraszała lekarkę przy pracy.

Lekarkę znoszącą ze stoickim spokojem kolejne wiązanki bluzgów okraszonych sporą dawką pretensji. Patrzącą w twarz leżącego mężczyzny i próbującą zachować zimną krew aby nie zacząć krzyczeć. Nie mogła go nawet objąć bez obawy ze zrobi mu krzywdę. Musiała sie uspokoić, spokój jest ważny. Zdobyła się tylko na to, żeby chwycić schowaną pod okryciami wielką łapę, przyciskając palce do nadgarstka. Wszystko po kolei i w należytym porządku...i nie przy ludziach. Po pierwsze samokontrola, o ile w podobnej sytuacji była ona możliwa. Guido nie zginął razem z resztą. W zakresie kompetencji, obowiązków i szczerych chęci Anioła znajdowało się utrzymanie go przy życiu i do diabła z konsekwencjami dla okolicy. Nie pozwoli mu umrzeć, nie jemu.

Słuchała pretensji aż do momentu, kiedy druga kobieta musiała zaczerpnąć powietrza.
- Według teorii błędu medycznego, błędy możemy podzielić na diagnostyczne, w leczeniu, w profilaktyce i inne: sprzętowe, komunikacyjne, a tu nie ma miejsca na błędy, nie w tym przypadku. Pośpiech jest złym doradcą i w niczym pomoże. Jeśli... - odkaszlnęła i podjęła temat z nagłą determinacją i złością od których jej głos ochrypł nieprzyjemnie. Zaczęła zdanie raz jeszcze, tym razem poprawnie:
- Kiedy już odzyska przytomność, to zrobi to w swoim czasie. Jego organizm jest skrajnie wycieńczony przez ekstremalne warunki na jakie został wystawiony przez ostatnie godziny. pobudzony narkotykami mózg sam podrzucał potrzebne informacje. Dziewczyna nawet nie musiała zastanawiać się nad tym co chce powiedzieć. Kupowanie sobie i innym dodatkowego czasu za pomocą trzaskania pyskiem, plus metoda pójścia za ciosem.
- Doskonale zdaję sobie sprawę że bardzo go teraz potrzebujemy, ale nie wolno robić niczego na siłę, bo zamiast wrócić do zdrowia... umrze. Powtórzę jeszcze raz. Ruszymy nim gwałtowniej to umrze. Zaczniemy potrząsać, przenosić, szarpać... umrze. Za szybko podniesiemy temperaturę jego ciała: dostanie wstrząsu i umrze. Nie zrobimy tego wystarczającą szybko - grozi mu całkowite zatrzymanie krążenia i umrze. Jeśli spróbujemy wmusić w niego alkohol... umrze. W jego stanie RKO jest niewskazane. Jeżeli podamy mu adrenalinę, może się obudzi...zanim umrze, bo w tym wypadku umrze na pewno. Wniosek: musi jak najszybciej znaleźć się pod dachem i zostać poddany powolnemu procesowi podnoszenia temperatury ciała. To daje szanse na wybudzenie go bez uszczerbków neurologicznych, nawet bardzo duże szanse. Gorzej, że pozostaje jeszcze problem urazu karku i dolnych kończyn, oraz odmrożeń. Dlatego sugeruję by zacząć transport...ostrożnie i bez wariacji drogowych, oraz nadmiernej prędkości. Na okolicznych wertepach to niezbyt rozsądne i niewskazane dla zdrowia i życia pacjenta. - zakończyła i musiała mocno zacisnąć szczęki żeby nie nawijać dalej. Wolną ręką sięgnęła do torby, zaczynając intensywne poszukiwania...czegoś. Czegokolwiek, byle wydawać się zapracowaną i zajętą. Pod palcami lewej ręki wyczuwała słaby, ale jednak puls.

- Co ty bredzisz kobieto? Speeda żarłaś czy zawsze tak śliną chlapiesz? - spytała zdumiona Viper, mająca wątpliwą przyjemność pierwszy raz stać się świadkiem wywodów rudowłosej lekarki. - Rób swoje. Masz tych dwóch do pomocy. - rzekła kapitan obecnej bandy. Następnie odwróciła się do szoferki furgonu i kazała kierowcy jechać w stronę placu.

- No widzisz, widzisz Viper co my się z nią mamy? Ona tak zawsze. A speeda też żarła to pewnie ma kumulację… - rzekł Paul w stronę kobiety, Hektor zaś korzystał z okazji i bezczelnie szacował jej tylne krągłości które, gdy się lekko nachyliła do kierowcy i strażnika na miejscu pasażera, były ładnie wyeksponowane.

- I chyba nie chcesz nas wrobić w jakieś noszenie i dźwiganie? - spytał podejrzliwym tonem Latynos wciąż zapatrzony w tylne, dolne oczy kapitan.

- Właśnie, że chcę! Taylor was wrzucił w pakiet razem z nią to się z nią użerajcie. Ja zostaje tutaj i mi każdy człowiek jest tu potrzebny. Dam wam eskortę dwóch wozów na plac ale potem wracają do mnie a wami na placu juz się Taylor pewnie zajmie. - rzekła prostując plecy i zwracając się do nich ponownie twarzą. Zawiesiła na chwilę spojrzenie w nieprzytomnym szefie, po czy szarpnęła boczne drzwi furgonetki. Od razu natrafiła na milczący w oczekiwaniu tłum swoich ludzi.
- Nadal jest nieprzytomny! Zawiozą go na plac! A my wracamy do roboty! No na co czekacie?! Ruchy, kurwa, ruchy! - ogłosiła swoje zarządzenie, a zgromadzeni gangerzy niespecjalnie spiesznie ruszyli je wykonać.

Alice chciała coś jeszcze powiedzieć, wyjaśnić, dopowiedzieć i rozwiać ewentualne wątpliwości. Otworzyła nawet usta i nabrała solidną porcję powietrza, ale widząc dość niezadowolone miny obu cerberów zatrzasnęła szczęki na głucho, chowając głowę w ramionach. Siedziała w takiej pozycji, gapiąc się nieprzerwanie na zawieszonego między życiem i śmiercią pacjenta, dopóki konwój nie ruszył z miejsca. Dopiero czując drganie podłoża z trudem, ale jednak przeniosła wzrok na towarzystwo.
- Będziemy potrzebować noszy, to najbezpieczniejsza forma transportu i trzeba znaleźć dogodniejsze zejście do szpitala niż te przez szyb węglowy, bo to niewygodne i niebezpieczne na dłuższą metę, a przecież łażenie po tej cholernej drabinie samo sie prosi o kolejny wypadek, zupełnie jakby mało rannych zalegało w piwnicy, bo przec... - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, ale zaraz ugryzła sie w język, odetchnęła i policzywszy w myślach do dziesięciu dokończyła mniej nakręconym tonem - Paul, byłbyś taki miły i skręcił mi papierosa? Może jak zatkam czymś dziób to przestane tyle gadać...aż taka nie do wytrzymania jestem? Mogę się też zakleić taśmą...taka srebrną. Działa, wiem, bo Tony tak czasem robił, jak już nie mógł wytrzymać. - zakończyła spoglądając przepraszająco to na Latynosa, to na jego nierozłącznego kumpla.

- Mhm… A z noszami coś się wymyśli… Teraz mamy tylko koce… - białas pokiwał głową, sięgając po kolejną porcję materiału do wyczarowania skręta.




Chris nie wyglądał na zadowolonego, kiedy Alice przydybała go na schodach szpitala w tym samym miejscu w którym oboje poprzedniej nocy urządzali sobie przerwy na papierosa. Pół biedy gdyby upierdliwa lekarka chciała znów zapalić. Tym razem z marszu zagoniła go do pracy, nie zwracając uwagi na pełne oburzenia i wręcz fizycznego bólu wyznania na temat ciągłego poganiania przez wyraźnie nudzącego się Mike'a i braku czasy by chociażby podrapać się po tyłku. Unieruchomiony kapitan gangerów czuł się lepiej, przeciwnie do jego najbliższego otoczenia - to miało się gorzej, ale wiadomo jak sprawa stała kiedy któryś z gangerów musiał wziąć się za porządną i, o zgrozo!, uczciwą pracę. Nie bacząc na sarkanie i zrzędzenie, ruda poprosiła chłopaka o przyniesienie paru drobiazgów.
- Tylko pamiętaj proszę o wszystkim, nie jest tego dużo i da się zorganizować bez problemów: butla gazowa z palnikiem - taka do gotowania; trzy puste butelki pojemności najmniej jednego a maksymalnie półtora litra... koniecznie ze szczelnymi nakrętkami; dwie menażki, albo metalowe miski; baniak z czystą i zdatną do picia wodą; dodatkowe koce; herbata i duża ilość cukru plus coś do jedzenia, byle nie suchary ani nic co trzeba gryźć. Kaszka, ryż błyskawiczny i bulion w proszku? Suszone mięso, warzywa i sól...wymagam cudu, prawda? - nadawała nakręconym tonem, a jej pomocnik kiwał głową, mrucząc pod nosem od czasu do czasu "nooobra", "no rozumiem, no", lub ograniczając się na sam koniec do zwykłego, poczciwego:
-Noo...

Alice za cholerę nie wiedziała skąd wzięła się ta maniera, lecz miała wrażenie że każdy z Runnersów nadużywa tego zwrotu...a może po prostu za dużo ostatnio rozmawiała z Hektorem i Paulem?
-Dziękuję Chris. Bez ciebie bym sobie nie poradziła. - uśmiechnęła się pogodnie, ściskając obleczoną kuchenną rękawicą dłoń.

Sanitariusz na krótką chwilę przestał sie boczyć, a jego oczy powędrowały ku parze kawalarzy niosącej na starych drzwiach powalonego i nieprzytomnego dowódcę, okręconego kokonem przeróżnych mniej bądź bardziej wysłużonych materiałowych płacht. O dziwo żadnemu z niosących go mężczyzn morda się nie szczerzyła, a zamiast standardowej złośliwości gościło na niej skupienie.
- Co z nim? - pochylił się nad aniołem i konspiracyjnie ściszył głos. - Będzie dychał? Chujowo wygląda.

-W trzecim stadium hipotermii, gdy temperatura ciała wynosi 24-28 stopni Celsjusza, człowiek traci przytomność i wygląda jak nieżywy, ma sinozieloną skórę, ledwo wyczuwalny puls i oddech, lub objawy zatrzymania oddychania i krążenia, źrenice nie reagują na światło. - Alice westchnęła ciężko i wzruszyła ramionami. To nie był czas na wykłady - Wyjdzie z tego bez problemu, trzeba powoli podnieść temperaturę głęboką jego organizmu. Dlatego potrzebuję wszystkich przedmiotów z listy, to bardzo ułatwi zadanie. Zastosujemy standardowe procedury: trzy źródła ciepła w postaci flaszek z wodą - dwie pod pachami, jedna między udami przy pachwinach. Łapy wsadzi się w miski z letnią wodą, żeby złagodzić efekty ewentualnego odmrożenia. Lewą nogę nastawimy, usztywnimy prowizorycznymi łupkami i bandażem elastycznym i zwykłą srebrną taśmą jeśli zajdzie taka potrzeba. Porządny gips założymy potem... jak sie wykombinuje ów gips. Drugą nogę dokładnie zbadamy i usztywnimy w miarę możliwości w stawach - tych nadwyrężonych. Pod kark poleci zrolowany koc i takie tam... kołnierza też poszukamy, a jak nie to coś sklecę sama. Widzisz? Bez tragedii, nie jest z nim źle, tylko się wychłodził pod tym gruzem. Postawię go do pionu, a ty zajmij się resztą chłopaków. Świetnie ci idzie. - zakończyła z nieskrywaną dumą, próbując zarazić pomocnika swoim optymizmem. Przestawiła w prosty sposób plan chcąc go uspokoić i poniekąd wykorzystać do rozniesienia informacji, że wszystko jest pod kontrolą.
Niepewność i całą masę wątpliwości zostawiła więc dla siebie.




Zabiegi czynione przez rudowłosą przyniosły skutek, a biernie wspierał ją silny i młody organizm szefa gangerów. Sytuacja najpierw się ustabilizowała, potem stopniowo polepszała wraz z każdym stopniem Celsjusza który udało się wlać w ciało, aż w końcu za którymś razem gdy Alice spojrzała na twarz Guido zauważyła utkwione w sobie spojrzenie zamiast zamkniętych nieruchomo powiek. Wypuściła trzymaną w dłoni pustą menażkę, która z cichym brzdękiem upadła na ziemię i potoczyła się gdzieś w róg pomieszczenia, ale to się najmniej w tej chwili liczyło. Otworzył oczy… te przeklęte wilcze oczy.

Przez twarz Savage przemknęła cała gama emocji, od zaskoczenia, poprzez nadzieję, że to jednak jej się nie śni, po ulgę, pomieszaną z euforią i szczęściem. Chciała coś powiedzieć, lecz nie potrafiła ubrać myśli w słowa, by nie brzmiały niezręcznie, zresztą istniała szansa że gdy zacznie mówić nie będzie potrafiła przestać. Zamiast przynudzać pochyliła się nad leżącym i ujmując jego twarz w dłonie, delikatnie jakby była z kruchego szkła, przycisnęła wargi do jego warg, pocałunkiem przekazując to wszystko czego nie potrafiła wyrazić werbalnie. W stanie w którym sie znajdował odpadało ryzyko że ją udusi z miejsca. Przynajmniej tyle.
-Nie ruszaj się - szepnęła w końcu. Wisiała kilka centymetrów na nim, wsparta łokciami o materac, podnoszenie głosu niebyło konieczne. - Proszę.

Pocałunek przyjął dość biernie, kompletnie inaczej niż zapamiętała z poprzednich razów: delikatne, krótkie muśnięcie wargami lub długie do utraty tchu ale zawsze angażowały go w pełni ukazując jego agresywną wolę życia i potrzebę dominacji nawet w takim detalu. Teraz zaś ledwo poruszał ustami. Kontrast pomiędzy poprzednim żywiołem, a obecną ciszą i biernością był niesamowity, zupełnie jakby całowała innego faceta. W końcu szef wyprawy odwetowej Runnerów odezwał się.
- Gdzie ja jestem? Ile czasu minęło? Gdzie reszta? - mówił dość cicho, prawie szeptał. Rozglądał się po pomieszczeniu niemrawo. Wciąż zdawał się być trochę oszołomiony. Oddychał, miał siłę mówić i nawet kontaktował. Słabo co prawda, ale przynajmniej zaczynał powoli kojarzyć podstawowe fakty i zadawać pytania. Przez swoją akcję z Ligowcami wpadł w niezłe szambo, stracił masę ludzi, mobilne centrum dowodzenia i własną mobilność. Wyrwano mu kły i pazury, pozostawiając ledwo żywe i poranione ciało. Savage wciąż nie mogła się temu nadziwić. Przecież powinien podzielić los reszty załogi busa i wyzionąć ducha przygnieciony tonami gruzu i pogniecionej blachy...ale tak sie nie stało. Żył, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi nie umarł. Cuda jednak sie zdarzały, tylko co dalej?

Potrzebowali kolejnego, równie nieprawdopodobnego przejawu boskiej ingerencji, żeby wyplątać poranionego rzeźnika z kabały w którą się wpakował...ale nad tym przyjdzie zastanowić się później. Teraz pozostawały inne priorytety.
- To szpital, ten w piwnicy. Wciąż jesteśmy w Cheb.- zaczęła powoli, wyraźnie wypowiadając każde słowo i skupiła się na zwięzłym i krótkim przekazywaniu informacji - Od rozpoczęcia pościgu minęła prawie doba, od momentu jak cię znaleźliśmy sześć-siedem godzin. Zbliża sie świt, tak mi się przynajmniej wydaje, ale nie myśl teraz o tym. Musisz odpocząć, wywinąłeś się śmierci spod kosy. Jesteś wyziębiony, masz złamaną lewą nogę i uszkodzoną szyję. Pół biedy jeśli to tylko obicie i skończy się na kilku tygodniach w łóżku. Gorzej jeśli oberwało się rdzeniowi kręgowemu. Spójrz na mnie...świetnie! Spróbuj zgiąć palce rąk, teraz u nóg. Powoli, nie nerwowo...i nic na siłę. Najpierw ręce, potem nogi. Same palce.

- Cheb… Kurwa co za syf… - mruknął kładąc głowę na oparciu posłania. Słuchał jej w roztargnieniu dumając nad przesz albo przyszłością najbliższych zdarzeń. Pośrednio jednak ułatwiło to diagnozę, bowiem biernie wykonywał polecenia. Wyglądało, że chyba nie ma nic uszkodzone na stałe ale nadal należało być ostrożnym i traktować go jak poważnie chorego i rannego.
- A już ich mieliśmy… I wtedy nas zasypało… - mruknął do swoich myśli. Dłoń pobłądziła mu po kieszeniach jakby szukając czegoś. - Kurwa, wyjarałem wszystkie fajki jak tam leżałem… Masz jakąś? - spytał wyjaśniając za czym tak gmerał.

Savage pokręciła głową z naganą, ale i ulgą. Porażenie układu nerwowego i niedowład kończyn szczęśliwie go ominęły. Nie zmieniało to faktu, że pacjentem był upierdliwym. Co ona się tam produkowała o nadmiernej aktywności fizycznej? I jak grochem o ścianę - nawet w tej sytuacji wszystko musiał robić po swojemu, uparte bydle. Zmilczała taktownie cisnący się na usta komentarz o powracającej karmie i tym, że od samego początku sugerowała aby sprawę Dzikiego załatwić w cywilizowany sposób - w tym przedwojennym znaczeniu słowa cywilizowany. Obyłoby się i bez ofiar i bez kłopotów, ale kto słucha nawiedzonych pacyfistów?

- Nie można swojej przeszłości wyciąć, jak wycina się nieudany kadr filmu. Nie cofnie się czasu i niczego nie zmieni. Zło już się stało, teraz trzeba się z niego wygrzebać...a do tego będzie potrzeba dużo siły. Trzeba cię porządnie rozgrzać i zregenerować twoje baterie. Zaraz znajdę ci jakiegoś papierosa, ale najpierw to wypij i bez zbędnego grymaszenia, potem dostaniesz coś do jedzenia. Wiem że to nie alkohol, ale wódka ci teraz nie pomoże. Zresztą nie tylko swoje fajki wykończyłeś, ale i piersiówkę... - westchnęła zmęczona prostując plecy i obróciła się gdzieś w bok, by po chwili podetknąć mu pod nos kubek z wciąż parującą herbatą. Poczekała aż się napije i odstawiła naczynie na ziemię - A przecież alkohol przyspiesza wychłodzenie organizmu i jes... nieważne. Wybacz, jadę na jednym ze specyfików TT. Fakty...skupmy się na faktach. Jeśli chodzi o samych rednecków: wszystkie cywilne buraki są pod kluczem w kościele, razem z Daltonem i resztą obrońców, tak jak kazałeś. Do szeryfa z początku nie chciało dotrzeć w jakiej sytuacji sie znajduje, ale dość szybko udało się naprostować jego światopogląd. Dalej już współpracował bez zgrzytów, potulnie jak baranek...lub owca prowadzona na rzeź, zależy którą wersje wolisz. - przekazała tą optymistyczną część ostatnich wydarzeń aby choć trochę przekierować myśli Guido z utraconej szansy, kilkugodzinnego powolnego zamarzania, na coś co nie spieprzyło się po całości. Jakby nie było lekarka wykonała swoją część rozkazów mniej więcej poprawnie. Mówiła cicho obmacując płaszcz na wysokości kieszeni. Naraz zamarła i zaczęła sie uważnie przyglądać pacjentowi. Zlustrowała go od stóp do głowy, zatrzymując wzrok na wciąż sztywnych dłoniach i zmarszczyła brwi, intensywnie się nad czymś zastanawiając. Spoważniała, przestała się też uśmiechać. W końcu parsknęła zrezygnowana, wyciągając z wewnętrznej kieszeni niepozorny rulonik, zwinięty z zielonej bibułki. Prezent od Paula.
- Jako lekarz powinnam stanowczo odradzić ci przyjmowanie jakichkolwiek używek… ale walić to. Należy ci się odpoczynek i trochę przyjemności po tym całym koszmarze.

Pacjent na improwizowanym posłaniu słuchał zirytowany gdy mówiła o jakiś zmianach, gniewnie gdy wypomniała mu zużytą piersiówkę i fajki, parsknął z satysfakcją gdy opowiedziała o zachowaniu jego głównego oponenta, uśmiechnął się ze zrozumieniem gdy wspomniała o dilerze i jego towarze i w roztargnieniu za to chciwie złapał podanego papierosa.
- Dzięki mała, właśnie kurwa tego teraz potrzebuję. - mruknął bardziej skupiając sie obecnie na podarunku niż na darczyńcy. Nerwowymi ruchami przeszukał kieszenie spodni i wydobył zapalniczkę. W końcu odpalił chciwie zaciągając się z werwą świadczącą o wieloletnim nałogu. Wstrzymał na dłuższą chwilę dym po czym wypuścił, a na twarzy pojawiło się zdziwienie. Otworzył oczy i przyjrzał się uważniej papierosowi.
- Ooo… Zieloniak… - zdawał się być zaskoczony tym odkryciem. Faktycznie w niezbyt jasno oświetlonym pomieszczeniu zieleń przedmiotu wyglądała niekoniecznie czysto. Z papierosa przeniósł dłuższe spojrzenie na klęczącego Anioła jakby dopiero teraz go zauważając. Wpatrywał się w nią dłuższy moment.
- Niezły towar… Naprawdę niezły… - mruknął już bardziej tak jak zapamiętała. Spojrzenie zaczęło mu się koncentrować na otoczeniu, konkretnie na niej. Mówił o towarze ale patrzył na nią, a nie na fajka. Zabrzmiało poniekąd dwuznacznie. Dostrzegła też budzący się na dnie ciemnych źrenic wilczy poblask. Stare przysłowie mówiło, że póki wilk krwawi wilk żyw. Guido już nie krwawił bo postarała się o to. Obrażenia na pewno prędko nie znikną i dużo wolniej niż by sobie życzył, Najbliższa przyszłość szefa wyprawy Runnerów nie zapowiadała się na beztroską i okaleczone ciało na pewno nie ułatwi mu przetrwania, jednak pierwszy raz od przebudzenia dostrzegała u niego siłę którą dał jej się poznać w autobusie, będącym obecnie wrakiem pogrzebanym gdzieś pod zamrożonym i zawalonym budynkiem. Zaciągnął się ponownie. Tym razem powoli, sycąc płuca tytoniowo - chemicznym dziełem sztuki jaki dostał. Widać znał je bardzo dobrze. I równie dobrze mu smakowało. W końcu po sztachnięciu
- Sztachnij się. - powoli wyciągnął rękę z filtrem skierowanym w stronę Igły, a ona pochyliła się i przytrzymując wielką łapę, zaciągnęła się porządnie. Guido obserwował ją w zamyśleniu.

Do puli substancji psychoaktywnych krążących w ciele Savage dołączyły kolejne, tworząc swoistą wybuchową mieszankę, ale olała to. Czasem każdy potrzebował postępować nierozsądnie. Mogła sobie na to pozwolić, jako że nikt ze szpitala nie zamierzał wyciągnąć kopyt, a Chris z Tomem zajmowali się szeregowym ogółem gangerów. Jej pozostał tylko ten jeden.

-Dlaczego nie zwiałaś? Na pewno miałaś okazję. - spytał spokojnie, patrząc jak dziewczyna wydmuchuje dym.

Ruda głowa poczęła kiwać się delikatnie na boki jak u zauroczonej grą zaklinacza żmii. Z tym że Alice żmiją była wyjątkowo niegroźną i mało jadowitą.
- Mogłam...ale naprawdę cholernie cię lubię. Zresztą dałam ci słowo i zobowiązałam przejąć obowiązki Ernsta. - odpowiedziała cicho, opierając łokieć o kolano i ułożyła łepetynę na zgiętej dłoni. Patrzyła się na rozmówcę, a przez jej twarz przebiegł podobny do uśmiechu grymas - Poza tym chciałam cię jeszcze zobaczyć.

Kolejny raz zaciągnął się i przez chwilę wyglądało, że dmuchnie na Anioła co byłoby zrozumiałe, gdy tak patrzył na nią nieodgadnionym wzrokiem. Odwrócił się jednak i wypuścił aromatyczny po czym głowa wróciła mu do lustrowania jej twarzy.
- Ciekawe… Zabujałaś się? - spytał jakby niedowierzając. Rozbawienie na twarzy walczyło o palmę pierwszeństwa z ciekawością na jego ustach. Tylko spojrzenie miał już takie jak pamiętała z autobusu: czujne, uważne i nieugięte.

Posłała mu krzywy uśmiech i znów potrząsnęła głową, jakby chcąc się z czegoś otrząsnąć. Milczała, przez kilkanaście sekund ograniczając się raptem do obserwacji, ale finalnie ponownie wzruszyła ramionami i dała sobie spokój z analizą.
-Jeszcze nie udało mi się zweryfikować tej kwestii do końca, choć najpewniej to syndrom Sztokholmski. - prychnęła i dokończyła unosząc lewą brew ku górze - Co w tym takiego ciekawego i zabawnego? W moim wieku burza hormonów ma pełne prawo wypaczać światopogląd, powodując lekkomyślność i utratę zdrowego rozsądku oraz zdolności logicznego myślenia...a twoje branie na żądanie nie pomaga w zachowaniu zimnej krwi i stoickiego spokoju, wybacz.

- Branie na żądanie. - ganger uśmiechnął się lekko kącikiem ust słysząc jak powtórzyła zwrot którego użył zdawałoby się w innej czasoprzestrzeni. - Fakt, nie dziwne w sumie, że na mnie lecisz… - wzruszył ramionami i pewnie by mu to nawet zgrabnie wyszło jako ucieleśnienie samczej bezczelności, ale pechowo dla niego poruszył jakimś obolałym miejscem, bo nagle syknął. Przestał się szczerzyć i zapatrzył się chwilę w zapalonego skręta.

Słysząc syk Alice pomyślała, że karma jednak potrafi działać błyskawicznie. Jakimś cudem udało się stłumić śmiech, maskując go nagłym atakiem kaszlu, brzmiącym podejrzanie podobnie do “masz za swoje”. Opamiętała się dość szybko, przypominając sobie że na dobrą sprawę nie sprawdzała przeklętego karku już po przebudzeniu pacjenta. Teraz przynajmniej na bieżąco mogła weryfikować co dokładnie sobie uszkodził, naciągnął, stłukł i zwichnął. Znaczy "mogłaby", gdyby pacjent zechciał łaskawie podjąć współpracę bez własnej wesołej twórczości i inwencji.

- Widzę, że byłaś w porządku dla moich chłopaków. - obserwował w zamyśleniu stopniowo zamierający żar, pochłaniający kolejne fragmenty bibułki.

- Są ujmujący na swój wyjątkowy sposób. Czemu miałabym nie być dla nich w porządku? Sam podobno mówiłeś że jestem “spoko”. Przykład idzie z góry...a skoro o górze mowa. Jak już nie śpisz obejrzę te stłuczenia i krwiaki na szyi. Tak, wiem że dla ciebie to pryszcz i prawdziwi twardziele nie takie baty przyjmują na klatę, ale i tak będę nalegać. - przerzuciła jedną nogę nad brzuchem Guido sadowiąc się okrakiem na wysokości jego pępka. Większość ciężaru oparła na zgiętych nogach, nie spuszczała też wzroku z twarzy półleżącego mężczyzny, szukając w niej drobnych, mimowolnych skurczów, będących oznakami odczuwania nagłego bólu - jego akurat ostatnimi czasy doświadczył w ilości wystarczającej. Szczerzyła się prawie bez złośliwej uciechy zdejmując w międzyczasie swój płaszcz i rozpinając guziki koszuli.

- Żeby oni kurwa zawsze byli tacy grzeczni i posłuszni… - prychnął i lekko przewrócił oczami zupełnie niczym rodzic słysząc jakąś pochlebną uwagę na temat swoich pociech. Zamilkł gdy Alice zaczęła się rozbierać jakby nie do końca pewny co zamierza uczynić, ale gdy po kolei pozbywała się kolejnych warstw ubrań brew mu stopniowo wędrowała ku górze. Z uwagą patrzył na wyłaniającą sie spod kolejnych ubrań jasna skórę, nakrapianą hojnie ciemniejszymi plamkami piegów.
- To nie jest jakiś tam skręt. Gdybyś nie była w porządku dla nich, to by ci nie dali. - wyszczerzył się triumfalnie jakby właśnie wygrał jakiś konkurs, gdy skończyła rozbierać się całkowicie od pasa w górę.

Złapawszy go za rękę wolną od fajka, lekarka przycisnęła ją do lewej piersi, gapiąc się mu prosto w oczy.
- Taka mała gratyfikacja, żebyś się nie nudził, współpracował i nie marudził.- wyjaśniła lekkim tonem, pochylając się do przodu by zacząć w spokoju oględziny.

Ganger beż żadnych oporów dał złapać swoją dłoń, a gdy ta zetknęła się z drobniejszym ciałem od razu zacisnęła się lekko na owej przyjemnej dla samczej dumy i próżności powierzchni. Dłoń była przyjemnie ciepła w przeciwieństwie do chłodu jaki od razu owiał obnażone ciało. Zaraz do jednej łapy powędrowała druga, wcześniej wciskając w usta dziewczyny zielonego skręta. Tak jak Alice dotykała i ugniatała ciało mężczyzny tak on dotykał i ugniatał jej ciało. Choć miejsce skoncentrowania dłoni i uwagi, oraz cele mieli kompletne różne. Ona sprawdzała jego szyje i kark podpytując od czasu do czasu czy boli albo czy coś czuje. On odpowiadał czasem, ale współpraca szła mu co raz bardziej opornie. Prawie jednocześnie z coraz większą częstotliwością badał swoją zabawkę. Runner był częściowo unieruchomiony, pozbawiony swobodny manewru jaką miał i okazywał w samochodzie, dodatkowo obolały - ruchy rąk musiały mu wystarczyć, niejako zmuszając do takiego korzystania z ciała kochanki. Niemniej jednak potrafił sprawić nimi przyjemność to gładząc, dotykając czy podszczypując ten czy inny fragment bladej skóry. Stąd tracił wyraźnie zainteresowanie badaniem jakie na nim przeprowadzano.

Pomysł odwrócenia uwagi zadziałał prawie idealnie. Prawie. Co prawda pierwsze minuty pozwoliły Savage na szybkie potwierdzenie wcześniejszej diagnozy, ale z każdą kolejną myślało się lekarce coraz ciężej. Przeszkadzał w tym łomot pulsu w skroniach, przyspieszony oddech i nagłe rozkojarzenie przez które dwa razy zadała to samo pytanie nieco inaczej tylko sformułowane, ale pacjent i tak nie zamierzał na nie odpowiedzieć. W końcu zorientowała się, że zamiast pracować, drapie go leniwie po włosach, spoglądając z fascynacją prosto w wilcze ślepia. On zaś badał palcami nie tylko jeden obszar. Czuła jak błądzi zachłannie po jej bokach ramionach, szyi, piersiach. Wziął każdą w dłoń, jakby chcąc je zważyć, poczuć ich ciężar. Ścisnął, po chwili podrażnił lekko sutki kciukami, powodując ich skurczenie, aż westchnęła głośno, pochylając się do przodu, by ułatwić mu zabiegi wywołujące rozkoszne mrowienie w różnych partiach ciała, potęgujące rozgorączkowanie i pobudzające obszary mózgu odpowiedzialne za podniecenie. Zwolnił nieco przy bliznach i tatuażach bowiem podczas wcześniejszych zabaw w samochodzie po ciemku ich nie widział a w autobusie nie było czasu i okazji. Jednak nie blizny kobiety budziły jego zainteresowanie tylko ona sama i jej młode, gorące ciało. Pociągnął ją w końcu tak, że wylądowała na nim.

- Chodź no tu... - mruknął przy tym i kiedy znalazła się przy nim przejechał dłonią na piegowaty kark i plecy. Teraz ich twarze dzieliło tylko parę czy paręnaście centymetrów.

Alice zesztywniała. To był szczyt nieodpowiedzialności zarówno ze strony Guido, jak i jej, ale ganger akurat nie wydawał się być kimś nawykłym do słuchania argumentów i głosu rozsądku. Przeżył pogrzebanie żywcem i stan głębokiej hipotermii, które zabiły wszystkich pozostałych pasażerów felernego autobusu. Poczucie złudnej nieśmiertelności zgubiło już wielu…
- Jeśli przez przypadek coś ci uszkodzę…- szepnęła cicho, jednak w głosie prócz troski pojawiły się też niższe, drapieżne tony. Zdecydowanie zbyt intensywnie przebywali w swoim towarzystwie. Znów ujęła jego twarz w dłonie, ostrożnie wodząc placami po zarośniętych policzkach. Badała palcami linię żuchwy, kości policzkowe aż w końcu przywarła ustami do jego ust.

- To co, umrę? Daj spokój… Jutro wszyscy możemy być martwi. Mamy tylko dzisiaj do naszej dyspozycji. - odparował ironiczno - kpiącym tonem gdy oderwali się od siebie na moment. Leżała na nim o chłodne powietrze owiewało jej plecy. Na nich błądziła też jego dłoń pieszcząc je dotykiem od linii spodni po kark i linię rudych włosów.

Czuła się dziwnie i zaczynało jej brzęczeć pod skrońmi. Nowa była też suchość w ustach.
-Wariabilizm...a nie, czekaj. Epikureizm. Nie panta rhei, nie wszystko płynie, tylko prędzej carpe diem! Pieśni Horacego, nie Heraklit z Efezu... przez ciebie nie potrafię myśleć. - jęknęła z wyrzutem. Coraz ciężej przychodziło kojarzenie nawet prostych faktów. Od dotyku Guido przez drobniejsze ciało przechodziły przyjemne dreszcze. Te od chłodu jeszcze się nie pojawiły.
Chłód. Mróz. Hipotermia. Pacjent.
Zagrożenie życia.
Szlag!

Savage odkleiła jedną dłoń od twarzy mężczyzny i namacawszy koc, naciągnęła go na siebie i leżące pod spodem ciało przy okazji. Nie po to skakała koło niego jak wokół pękniętego jajka, aby teraz całą swoją pracę w przywrócenie mu temperatury do normy zaprzepaścić w tak głupi...ale piekielnie przyjemny sposób. Na wszystko szło się odpowiednio przygotować. W zamyśleniu przejechała opuszkami palców po szyi i torsie powalonego gangera.
-Pewno nie kojarzysz o czym mówię… - rzuciła z dziwnym bólem i smutkiem, który na krótką chwilę przeciął piegowate oblicze grymasem czarnej melancholii. Szybko jednak się opanowała.

Cholerny Guido.

Czy nie tego właśnie chciała? Choć przez krótką chwilę mieć go dla siebie? Miał rację - jutro wszyscy mogli być martwi, los nikogo nie czynił zwycięzcą od narodzin aż po grób.
- Quid sit futurum cras, fuge quaerere... nie pytaj o to co przyniesie jutro. - westchnęła i nagle wszelkie wątpliwości gdzieś odpłynęły. Kto powiedział, ze zdąży dotrzeć do Detroit nim kiełkujący w jej ciele zielsko nie przebije ścian żołądka i jelit, zmieniając resztę wnętrzności w siekaną bladymi korzeniami masę? Życie ma się tylko jedno, a nawet leżąc w grobie człowiek mimo wszystko nie chce być martwy.

Ściągnięcie spodni leżąc na kimś nie należało do czynności prostych do wykonania, jednak jakimś cudem dziewczyna poradziła sobie, tym razem wpierw pozbywając się butów, a dopiero później szarpiąc się z nogawkami. Milczała przez ten czas, skupiona by w najmniejszym stopniu wprawiać w ruch te obszary ciała Runnera, które ucierpiały najmocniej. Odrzuciła zbędne ciuchy tam gdzie resztę, by w razie potrzeby móc sięgnąć po nie w miarę szybko. Skończywszy swoją część, zabrała się za jego opakowanie. Przy okazji szukała wytłumaczenia, ale w tym momencie żadna odpowiedź nie była wystarczająco dobra. Już nie dało się namierzyć sensownego uzasadnienia podobnego postępowania, prócz tego najprostszego - obłęd. Nie umiała powiedzieć kiedy zgubiła resztki zdrowego rozsądku. Teraz, poprzedniego dnia, a może jeszcze wcześniej?

- Taaa… - mruknął i nie bardzo wiedziała do której części jej wypowiedzi. Za to zdawał się być bardziej pochłonięty widząc tym jak ona rozbiera najpierw siebie a potem jego.
- No właśnie jakoś tak, dobrze kombinujesz, ale nie wiem czemu przy tym tyle gadasz… - rzekł pomagając łaskawie rozpiąć swoje spodnie. Niestety dla nich obojga w takim stanie na więcej aktywności nie mógł sobie pozwolić a i tak gdy jakoś krzywo pochylił głowę przy zginaniu skrzywił się i syknął boleśnie. Choć ból zaraz utonął w pożądaniu jakie zaczynało nim ponownie władać.

- Jeśli ktoś tu wejdzie będzie...niezręcznie. - zaśmiała się, odzyskując dawny rezon i ponownie przywarła całym ciałem do, wbrew wszelkim przeciwnościom losu, wciąż żywego pieca. On był wrednym dupkiem, ona za dużo gadała. Nie istniało coś takiego jak ideał. - Ale do diabła z tym - zakończyła wychylając się ku górze i zaatakowała Guido w ten sam sposób w jaki zrobiła to kiedy tylko otworzył oczy. Gdy ponownie wpiła się w niego ustami całował już tak jak pamiętała z samochodu. Bezpardonowo, mocno i ostro. Kontrastowało to z jego pierwszym, niewprawnym wręcz amatorskim pocałunkiem zaraz po przebudzeni. Jedynie reszta ciała wciąż pozostawała we władaniu boleści i kontuzji które pacyfikowały większość aktywności z jego strony. Niemniej pozwolił jej się dosiąść, oddał inicjatywę i same karesy zdawały się go pobudzać bardziej niż jakieś prochy. Choć nie było to wolne od jakichś jęknięć bólu czy wykrzywionych nim twarzy które nie pozwalały im się oddać rozkoszy z pełni swobody jak to było zaledwie parędziesiąt godzin wcześniej w pogrążonym w zimowej ciemności samochodzie.

Znów na nią spojrzał tym lekko zamglonym wzrokiem i poczuła, jak jej policzki spala rumieniec. W pierwszej chwili zapomniała, co ma robić. Tym razem ciemna szarówka zimowego przedświtu nie ograniczała widoczności, obnażając w pełni to co właśnie wyprawiali. Patrzyła więc, pragnąc zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół. Przypatrywała się jaśniejszym liniom starych blizn zdobiących tors kochanka. Pod prawym obojczykiem zauważyła owalną, zostawioną najprawdopodobniej przez kulę, wklęsłą szramę zamaskowaną plątaniną czarnych kresek tatuażu. Wzór przedstawiał skomplikowaną kompilację kolców, czaszek, oraz pnączy i dziewczyna miała dziwą pewność, że wie spod czyjej dłoni wyszedł.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 03-07-2015 o 11:55.
Zombianna jest offline  
Stary 03-07-2015, 11:46   #295
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Runner oczekiwał, badał, poznawał. Masował żebra, brzuch, biodra, co jakiś czas przechodząc znów do piersi. Tu pieszczoty robiły się bardziej intensywne. Twarda skóra palców mocno kontrastowała z delikatną i wrażliwą, piegowatą powierzchnią. Alice oddychała coraz płycej, wyrzuty sumienia zastąpiły narastające pożądanie i niecierpliwość. Szybko odzyskała władzę nad ciałem. Poruszała biodrami i po chwili odnalazła rytm nie wywołujący o mężczyzny zduszonych syków. Ostrożność... ale jak ją zachować w podobnej sytuacji? Równie dobrze mogłaby wymagać od siebie trafienia z karabinu do łatającej pod sufitem muchy. Nigdzie się nie spiesząc, wykonywała długie, posuwiste ruchy.
- Nie wierć się tak… bardziej się uszkodzisz… odpręż sie… spokojnie… przecież ci nie ucieknę… nie w takiej chwili... - zdołała wyszeptać miedzy jednym jękiem a drugim, widząc jak ujeżdżany ganger próbuje któregoś ze swoich manewrów, co wywołało na jego twarzy paroksyzm cierpienia.

- W grobie się będę odprężał… - warknął przez zaciśnięte zęby. Złość, upór i wola spełnienia przyjemności zwyciężały nad falami bólu płynącymi z ran jakie odniósł podczas walk i wypadku. Jego mobilność była znacznie ograniczona, mimo to złapał ją za biodra jakby faktycznie chciał się upewnić, że mu nie ucieknie, a chwyt, napędzany adrenaliną i pożądaniem nadal miał pewny i mocny.

- Optymista się znalazł. - po tych słowach zaczęła odłączać się od rzeczywistości. Tak jak on wolała mocne, wręcz brutalne pieszczoty, ale i ta sytuacja miała swoje plusy. Oparła ręce na materacu za jego głową i zacisnęła na nim palce, nie chcąc poranić wnętrza dłoni paznokciami. Gdzieś za plecami usłyszała dobiegające z korytarza kolejne radosne “spierdalaj!” w wykonaniu komediantów, ale nie potrafiła sprecyzować którego dokładnie, zresztą nie obchodziło jej to. Nie odrywając wzroku od ust kochanka przyspieszyła tempo. Uśmiechnęła sie i wpiła w nie namiętnie, ledwo oddając siłę własnego pożądania. Ruchy bioder stały się krótsze i jeszcze szybsze.

Finał nadszedł szybko i intensywnie, dziewczyna powitała go z czołem przyklejonym do męskiego ramienia. Trzęsła się, zagryzając mocno wargi żeby stłumić krzyk mogący zainteresować parę czających się za drzwiami, ciekawskich cerberów. Ich zakazany gęby były ostatnia rzeczą, jaką miała ochotę oglądać w takiej chwili. Spełnienie wraz z ukojeniem i oczekiwaną ulgą, przyniosło chwilowe opamiętanie. Dysząc ciężko uniosła się na łokciach, i spojrzawszy Guido w oczy rzuciła nieme pytanie, jakby chciała się upewnić że nie zrobiła mu krzywdy.

- Co się tak patrzysz? - uśmiechnął się odgarniając jej rudy lok z czoła i przygarniając ją sprawnym ramieniem do siebie. - Oklaski mam ci zapodać czy jak? - prychnął zawijając odgarnięty lok za jej ucho. Mimo to sprawiał wrażenie zadowolonego z sytuacji i na miarę możliwości odprężonego.

- Bo mogę. Zabronisz mi, a może mam karnet wykupić, albo zamówić umowę abonamentową na czas określony? - parsknęła, macając na ślepo za jakimkolwiek okryciem. Koc którym wcześniej odizolowała ich od zimna zapodział się gdzieś obok i chwila minęła nim w końcu chwyciła właściwy jego róg i zarzuciła na swoje plecy i Guido przy okazji. Na wierz dorzuciła jeszcze swój własny, prywatny, osobisty płaszcz. Profilaktycznie.

- Ale bym teraz zapalił… - mruknął trzymając ją w objęciach i głaszcząc po plecach. Ona zaś czuła jego dotyk na swojej piegowatej skórze. Był jak gorące punkty i linie na chłodzie na który znów było wystawione jej ciało. Rozgrzani seksem na razie nie czuli tego poważnie i kontrast mógł być nawet przyjemny i pociągający ale wiedziała, że chłód przejdzie w końcu w zimno a te w mróz. Byli w końcu nadzy w nieogrzewanym pomieszczeniu z ujemną temperaturą. Ludzkie ciało w starciu z zimą bez odpowiednich mechanizmów ochronnych w postaci ubrań czy ogrzewania było bez szans. Czuła też co raz silniejsze szumienie w skroniach jakby za dużo wypiła. Dawało to jednak uczucie nienaturalnej ale bardzo przyjemnej lekkości i swobody. Z kieszeni wyciągnęła zmaltretowaną ponad wszelkie normy paczkę, a z niej dwa papierosy - tym razem zwyczajne, choć odrobinę pogięte.

-Preferowałabym owację na stojąco. - uśmiechnęła się pogodnie, odpalając oba fajki i jeden wtykając mężczyźnie między skrzywione wargi - Ale to raczej następnym razem.


Chore wizje zaczęły się mniej więcej wraz z przybyciem Taylora. Z początku Alice nie zwróciła na nie uwagi, zajęta udawaniem niewidocznej. Podczas krótkiej narady między hersztem a jego prawą ręką lekarka chciała się dyskretnie ulotnić coby nie przeszkadzać, jednak ani Guido, ani łysol nie czuli się skrępowani jej obecnością, mimo że należała do watahy raptem parędziesiąt godzin. Ten pierwszy wymęczony i ranny przestawał powoli kojarzyć co się wokół niego dzieje, ale drugi zachował przecież pełnie władz fizycznych oraz umysłowych. Poniekąd zrobiło się jej miło, że "wyższa władza" uznała ją za niegroźną i obdarzyła szczątkowym zaufaniem. Radość psuły odrobinę czające sie w katach pokoju ciemne, podłużne cienie, z każdą sekundą nabierające materialnej formy. Wpierw Igła zrzuciła widziadła na karb zmęczenia i naćpania, poważnie niepokoić zaczęła się w momencie w którym jedna ze zjaw - ubrany w biały kitel mężczyzna bez twarzy - przeniknął przez kapitana i jak gdyby nigdy nic przepłynął w powietrzu i to samo uczynił ze ścianą. Dziewczyna zamrugała, niepewna co właśnie dane jej było ujrzeć. Ganger zdawał się niczego nie dostrzegać. W chwili w której Guido zamknął oczy i zapadł w nerwową drzemkę, podniósł się i szybkim krokiem opuścił izolatkę, zostawiając milczącego Anioła warującego nad łożem boleści dowódcy wyprawy.

Ona zaś widziała faceta na barłogu, ale ten był jakby wkomponowany w coś… chyba stolik… A nie, wózek Tak, taki stolikowy wózek jak z magazynów czy restauracji służący do przewożenia przedmiotów bez zbytniego dźwigania. Akurat ten wózek miał na sobie połeć, czy wręcz tuszę świni, krowy, bądź innego bydlęcia, rozmiarem prawie zlewającą się z leżącym mężczyzną. W tej chwili ciężko było już dziewczynie ocenić która z tych dwóch wersji jest mniej nieprawdopodobna. Przez krótką chwilę obserwowała uważnie zawiniętego w koce i kurtki pacjenta, ale widząc że nie ma zamiaru się obudzić, ruszyła ku drzwiom. Prosto na korytarz do pary stróżujących komediantów. Jeśli ktoś miał wiedzieć czym poczęstował ją TT, to właśnie oni...o ile wina leżała po stornie narkotyków dealera, a nie szaleństwa i obłędu Savage.

Drzwi były jakby… Dwufazowe? Widziała te obdrapane, ze złuszczoną farbą, pordzewiałymi zawiasami które trzeszczały i skrzypiał rdzą gdy się nimi poruszały. Jednak widziała tez drzwi pomalowane na czystą biel i działające gładko, jedynie za lekkim dotknięciem, że nawet dziecko nie miałoby problemów z otwarciem. A tak musiała nieźle szarpać za nią i jeszcze dopychać ramieniem by się raczyły otworzyć. Po krótkiej walce otworzyły się z cichym jękiem dawno nieoliwionych zawiasów. Dziewczyna zastygła w bezruchu, rzucając zaniepokojonym spojrzeniem w kierunku barłogu, bo łóżkiem nie dało się tego nazwać. Prowizorka i improwizacja wyzierały z każdego detalu otoczenia, nie tylko w pokoju zamienionym na izolatkę, ale i w całym ulokowanym w piwnicy szpitalu. Warunku polowe rządziły się swoimi prawami, grunt że kombinowane na biegu wyposażenie sprawdzało się w swojej roli - i tej wersji sie trzymała w daremnej próbie zignorowania majaków. Skupić jej się było nie tak całkiem łatwo. Wizje zaczynały się nasilać

Strażnicy w tej chwili nie wyglądali już tak radośnie, szczególnie Paul. Alice słyszała drobną wymianę argumentów między nim a Taylorem, a także dosyć charakterystyczny odgłos z jakim pięść łysola zderzyła się z twarzą drugiego gangera.
-Jak się trzymacie?- spytała lekko nieprzytomnym tonem, a zardzewiały mechanizm zamka zachrobotał cicho za jej plecami. Wiedziała, że mówi do Paula i Hektora, że stoją przed nią i patrzą na nią, że mają to swoja broń i skórzane kurtki i spodnie - szturmówki, że są w podziemnym magazynie przerobionym na zbiorczy punkt opatrunkowy całego gangu. Mimo to... to nie było wszystko co widziała.

Widziała ludzi. Niezbyt dużo, niezbyt często ale widziała ich. Smugi i cienie. Przechodzili przez gangerów, kabareciarzy i przez nią samą. Hektor był jakimś czarnoskórym grubaskiem w średnim wieku i białym kitlu, a Paul brunetem, nawet trochę podobnym do siebie i dla odmiany w koszuli z krawatem przypiętym do niej spinką. Miał w ręku telefon zlewający się w jedno z bronią którą też przecież trzymał. Zaś Hektor pomagał sobie w dyskusji notatnikiem z przypiętym do niego długopisem.

Ale najgorsze były przejścia. Obaj zdawali się jacyś tacy mało rzeczywiści, a zza nich nadciągał wózek wyładowany mięsem. To znaczy pchał go jakiś ganger, ale był tak zlany w jedno, że biały fartuch miał nałożony na skórzaną kurtkę, a właściwie to jechał wózkiem z ciałami gangerów. Jechał jednak bardzo szybko jakby biegł, właściwie to biegł. Pochłonięci kłótnią czy dyskusją brunetowaty Paul i czarnoskóry Hektor zdawali się tego nie zauważać.

- No jakoś się trzymamy. - odpowiedział w końcu Paul zwałoby się po całych kwadransach kłótni z kumplem. Oczywiście nie obeszło się bez żarciku, więc złapał dłońmi ramiona Hektora ale musiał opuścić swój broniotelefon.

- Ej, kurwa! Łapy przy sobie, zboku! - wydarł się na niego drugi prawie bliźniak odtrącając jego chwyt swoimi pulchnymi, czarnoskórymi łapkami o które gdzieś obijał się jego karabin dziwnie kontrastujący z bielą pochlapanego tu i tam czerwonymi plamkami kitla. Alice zaś była prawie pewna, że tylko krew rozbryzguje się w ten sposób.

Wzdrygnęła się mimowolnie. Pochłonięty narkotycznymi wizjami umysł usilnie nakładał na siebie dwie rzeczywistości: tą realną i tą z koszmaru, płatając jej paskudnego figla. Miała go poniekąd tylko i wyłącznie na własne życzenie. Nie zmieniało to jednak faktu, że musiała coś jeszcze załatwić...po co ona chciała pogadać z cerberami? Ach, no racja...
-Paul...skarbie. Stój przez chwilę spokojnie. Trzeba sprawdzić czy Taylor nic ci nie poprzestawiał. - zaczęła, powoli ostrożnie obracając się w stronę bruneta. Wyciągnęła obie ręce i stając na palcach ujęła w nie jego obie twarze. Zamknęła oczy, aby nie widzieć korowodu szaleństwa rozgrywającego się dookoła niej i wodziła palcami wzdłuż linii żuchwy, sprawdziła jej zawiasy, obmacała nos i na koniec uśmiechnęła się do siebie. Musiała zgrywać osobę wiedząco co robi
- Jak nie chcesz mieć sinej buły na pół twarzy trzeba ci skołować zimny okład. Poczekaj tu chwilę..zaraz...zaraz...Chris!- wydarła się w kierunku swojego pomagiera, a raczej miejsca w którym spodziewała się go zastać. Nie było opcji żeby w takim stanie gdziekolwiek dalej chodziła, ale od czego był młody ganger i reszta personelu medycznego? Długie przebywanie z parą kawalarzy zaowocowało u Alice nie tylko wiedza na temat jak rozwalać frajerów na poboczach, ale i zaganiać ludzi do robienia czegoś za siebie.

- Nie, spokojnie, nic mi nie będzie. Nie uderzył mnie przecież za mocno, no nie? - odparł Paul. W jego głosie jakoś nie słyszała przekonania, lecz oczywiście usiłował jak na prawdziwego maczomena przystało zbagatelizować sprawę. Na macanego Taylor jednak chyba faktycznie chciał mu dać nauczkę i wyraz swojej irytacji, a nie na serio coś zrobić, bo co wówczas sie działo widziała na przykładzie Sanders'a i April czy choćby Carloss'a.

- A jak tak się z nim macasz to nie powinnaś otworzyć oczu? Chyba nie chcesz zacząć sie z nim lizać tutaj? - Latynos wcale nie ukrywał swojej zazdrości o to, że to jego kupel jest pod wpływem delikatnego, kobiecego dotyku.

Alice tymczasem miała kłopoty innej natury. Gdy zamknęła oczy sprawa niekoniecznie była do ominięcia w ten sposób. Obraz zniknął, ale nie reszta bodźców docierających do jej umysłu. Pod palcami czuła zarośniętą twarz Paula, jego ciepłą skórę łącznie z jej drobnymi porami i niedoskonałościami, pojedynczymi włoskami przyciętego parę dni temu zarostu, a nawet twardsze miejsce gdzie niedługo zacznie formować sie siniak. Jednak bez zmysłu wzroku pozostawały inne zmysły. Jak słuch. Słyszała najpierw szmer rozmów innych Runnerów. Ale im dłużej trwała w tej niewiedzy słyszała coraz wyraźniej jakiś dziwny szmer czy świst. Ten rósł stopniowo przekształcając się s jakiś szelest i szmer szeptów, a nawet krzyków. Odczuwała też chłód na własnej skórze jakby nie miała na sobie zimowego ubrania. Co więcej słyszała też skrzypienie i turkot zbliżającego się wózka. Ten musiał nie zmienić kursu bowiem jechał wprost na nich wszystkich. Co prawda najpierw musiałby uderzyć w kabareciarzy ale stała przecież tuż przy nich więc jeśli ich jednak uderzy…

- No coo… - usłyszała w ramach gangerowego powitania głos swojego oficjalnego pomocnika i asystenta. Nie sprawiał wrażenia jakoś specjalnie zadowolonego z wezwania, a może jej się tylko zdawało? Otworzyła w końcu oczy.

Stała w nim.

Stała pośrodku wózka z tuszami i jednocześnie pełnego ciał gangerów. Wózek był wokół niej. Przenikał ją. Szepty dochodziły z ciał, zupełnie jakby umarli znów umieli mówić. Leżeli bezwładnie niczym zalążek konstruktu szalonego naukowca. Stojąc pośród niego i nich, wyglądała jakby była również częścią tego projektu. Byli w końcu jej nową rodziną, byli wokół niej, mówili do niej, opowiadali swoje historie i skargi, szeptali mimo, że nie mogła zrozumieć co dokładnie mówią. Robili to usilnie, walcząc ze sobą w syczącej wojnę o jej uwagę. Była z nimi, w końcu była gangerem, miała skórzaną kurtkę i gangerską dziarę chociaż niedokończoną. Była gangerem za życia teraz i do końca więc i czekała ją gangerska śmierć.

Słuchała uważnie, ale sens opowieści umykał jej wątłemu umysłowi. Czuła wręcz fizyczny ból w piersi na wysokości serca. Powinna ich wysłuchać, ukoić gniew i ból za utraconym życiem, uspokoić.
-Teraz już wszystko będzie dobrze - wyszeptała spoglądając na kotłowaninę zimnych i trupiobladych kończyn, korpusów i głów. Jej rodzina...jej nowa rodzina była martwa. Zupełnie tak jak stara. Gdzieś pośrodku plątaniny rąk błysnęło i zgasło zielone oko. Jedna ze zmasakrowanych kobiet uśmiechała się tym specyficznym uśmiechem jaki Igła zapamiętała z dzieciństwa. Tym samym, który sama odziedziczyła.

Mamo...

Czas przestał mieć znaczenie, wydawało się jej że raz skacze ostro do przodu, by zaraz cofnąć się kilka kroków w tył i znów wyrwać do przodu niczym szczute zwierzę, ale cała makabra byłą tylko ułudą. Fałszem i niczym więcej. Dziewczyna potrzebowała kotwicy, pozwalającej na dryf w okolicach względnie przyjętej normalności.

Paul...Paul żył i potrzebował pomocy. Na tym się skupiła, a świat wrócił odrobinę do normy, niewiele ale to wystarczyło by przypomniała sobie gdzie i kiedy dokładnie się znajduje. Po nieskończoności w zawieszeniu między przeszłością a przyszłością, Alice wydobyła z siebie głośniejsze zdanie. Proste. Wpierw jedno, po nim przyszła kolej na kolejne i jeszcze jedno. Mówiła do Chrisa, do martwych gangerów i postaci w białych pokrwawionych kitlach.
- Bądź tak miły, znajdź torbę foliową i skocz na górę po śnieg. wystarczą trzy garści, owiń je tą foliówką i przynieś tutaj... tylko jeśli można tak w miarę sprawnie. Potrzebuję czegoś zimnego na okład, a śnieg wydaje się najłatwiej dostępny. Mogę na ciebie liczyć? - przeniosła wzrok z trupów na pomocnika i obróciła się do Paula, zdejmując ręce z jego twarzy. Zmarszczyła brwi.
-I jeszcze coś. Będzie potrzebne...coś. Coś ważnego - zamyśliła się i zaraz sobie przypomniała. Podjęła wiec temat.
- Trzeba zorganizować parę rzeczy...dla szefa. Czyste, nieporwane ciuchy bo te jego wyglądają jak psu z gardła wyciągnięte...albo jakby zawalił się na niego jakiś budynek, to raz. Dwa: pewno na gips do usztywniania kończyn i kołnierz ortopedyczny nie ma co liczyć, ale kilka cienkich jak palec rurek, czysty materac z gąbki, dodatkowy koc. Pięć-sześć skórzanych pasków - takich cienkich i o wąskich klamrach. Co jeszcze...a, no tak! Arkusz cienkiej blachy, takiej aby dało się ją zgiąć ręcznie, długości i szerokości waszego przedramienia...i fajki! Paczka fajek...na teraz, zaraz. Musi mieć co jarać jak wstanie.- wyliczała kolejne przydatne suweniry, nie zapominając o papierosach. Przecież jak sie obudzi będzie chciał zapalić. Ona też by zapaliła...martwi gangerzy gdyby mogli również by zajarali.
Chris mruknął coś po czym wózek z tuszociałami skrzypnął i pojechał dalej ku wyjściu. Na odchodne Alice widziała jak konglomerat ciał wyciąga ku niej ręce w geście niemej prośby o pomoc jakiej im udzielić nie mogła. Jednak ich proszący agonalny jęk cichł z czasem w miarę jak Chris i w kitlu i skórzanej kurtce jednocześnie odwoził koszmar w kierunku wyjścia. Tam jednak zaczął pokrzykiwać na jakiegoś pechowca najwyraźniej wykorzystując swoją nową pozycję i zmuszając go do wybycia na powierzchnię. Chyba się powołał na nią, bo nieszczęśliwy ganger posłał jej takie samo pełne wyrzutu sumienie jak mieli ci żywi-nieżywi na chrisowym wózku. Chociaż… Może jednak jej się zdawało?

Tymczasem Hektor, już całkowicie przeszedł w postać murzynkowatego grubaska. Notował jej polecenia w jakimś kozackim, wypaśnym smartfonie czy czymś podobnym. Kiwał przy tym głową i nagle z zaskoczeniem spojrzał na nich, potem na ściany i sufit.
- Kurde, nie mam zasięgu… Dziwne… Ten model ma zagwarantowaną zasięg w każdym wypadku, po to tyle za niego dałem… - rzekł zdziwionym głosem.

- Jak masz jeszcze na gwarancji i masz to w kontrakcie to możesz podać ich do sądu. Będą musieli wybulić ci kasę. Ale teraz chodźmy na zewnątrz, wiesz, że tu czasem faktycznie nie ma zasięgu, ja też tak mam. Wiesz, te grube mury i ta masa ziemi… - odpowiedział usłużnie chuderlawy brunet. Zrobił krok w stronę wyjścia, ale najwyraźniej czekał aż oboje pójdą razem z nim. Wizja wizją, lecz głos im pozostał ten sam. Alice nie słyszała wcześniej by któryś z nich mówił i zachowywał się w ten sposób.
Bardziej prawdopodobne było, że Latynos trzaśnie niesprawnym telefonem o ziemię.

Fascynujące...to było ze wszech miar fascynujące - móc słuchać jak z ust pary kawalarzy zamiast standardowego, gangerskiego bełkotu przetykanego dużą ilością wulgaryzmów i odniesień do stosunków seksualnych, pojawia się normalna mowa...taka ludzka, porządna. Dodatkowo rozprawiali o rzeczach, o których przecież nie mogli mieć pojęcia, ale i tak słuchanie ich dyskusji sprawiało Alice nielichą przyjemność. Na krótką chwilę wskoczyła z nowego, koszmarnego świata do starego - tego który znała niepomiernie lepiej niż pokryte pyłem i kurzem powojenne Pustkowia.

Dreptała więc w milczeniu za zmieniającą sie z każdą sekundą dwójką mężczyzn, a jej twarz rozjaśnił szczery, szczęśliwy uśmiech. Przecież...tak właśnie człowiek winien odzywać się do człowieka - nie potrzeba było do tego ani morza przekleństw, ani zastraszania werbalnego lub wymachiwania bronią. Zwykła, pogawędka, do tego dotycząca czegoś innego niż wszechobecna przemoc, śmierć i wyzysk drugiej osoby ku własnej uciesze - nie śmiała jej przerywać. Nie potrafiła.
Chciała słuchać, jeszcze tą minutę-dwie móc czuć się jak normalny człowiek.
Tylko krótką chwilę, przecież nikomu nie robiła tym krzywdy…

Obaj jej strażnicy prawie całkowicie zniknęli pod przybraniem tych ludzi w białych kitlach. Po drodze dołączył do nich Chris z torbą pełną śniegu. Napatoczyli się na niego przy wejściu jak palił fajkę z resztą strażników i gawędził sobie z nimi w najlepsze. Znów przez otaczającą ją rzeczywistość przebiła się ta z jej świata. Poleciały bluzgi i wrzaski gdy Chris zobaczył gdzie tamten od torby ma jego polecenie. Do kłótni dołączył się Paul o wyglądzie chuderlawego szatyna, żywo zainteresowany zimnym okładem na swoją dolegliwość. Wtórował temu śmiech czarnoskórego grubaska o wujaszkowatej aparycji tak odmiennej od ostrego wyrazu twarzy jakim częstował zazwyczaj świat latynoski ganger. Był najwyraźniej rozbawiony całą sytuacją.

W końcu wyszli na zewnątrz. Zima zniknęła. Co prawda Alice czuła jej mroźny oddech, a niebo było zimowe i pochmurne. Czuła też jak nogi grzęznął jej w zimnej, śnieżnej paćce. Słyszała chrzęst gdy rozbija ją butami. Jednak wokół widziała dzień, dość pochmurny i też wietrzny, późnoletni, może wczesnojesienny. Deszczowy i błotnisty, z opadłymi złotymi liśćmi, a nie białym szajsem jaki wokół powinien dominować.

- Widzisz? Nadal nie ma… Dziwne… - grubasek patrzył na swój mały, elektroniczny cud techniki jaki rzadko kiedy udawało sie zachować w sprawności do dnia dzisiejszego.

- Kurde, mój też nie ma… I nie dzwoni… - warknął zaskoczony Paul, wyciągając wcześniej swój płaski prostokącik ożywiony żywym, święcącym ekranikiem i też stwierdził z zaskoczeniem, że nie działa nic związanego z siecią.

- No dziwne… Coś musiało nieźle pieprznąć w serwerach… - Murzyn głosem Hektora zaczął snuć domysły co się mogło przydarzyć.

- A wasze działają? - Paul zwrócił się do Alice i Chris’a. Jedną ręką sprawdzał swój telefon, drugą przytrzymywał reklamówkę pełną śniegu, moczącego mu twarz, szyję i kołnierz kitla. Chris tak samo jak i pozostała dwójka miał na sobie biały fartuch. Wydobył z marynarki telefon i równie zdziwionym kręceniem głowy dał znak, że u niego tak samo jak i u nich. Alice zaś namacała dłonią telefon w kieszeni. Telefon którego przecież nie mogło tam być. Jej ozdobiony logiem Samsunga smartfon z pękniętym przy lewym dolnym rogu ekran. Przejechała palcem po wyświetlaczu, odblokowując go bez najmniejszego problemu. Według cyfrowej daty mieli dziś 2020.09.05.
Dzień w którym spadły bomby.

Pokręciła głową dając niemy znak że i jej telefon nie nadaje się do niczego sensownego. Telefon. Komórkowy. Chwilę się nim pobawiła, sprawdzając ostatnie odebrane i wysłane smsy, galerię zdjęć i książkę telefoniczną. Kciukiem w pośpiechu przerzucała kolejne zakładki, odpalała aplikacje, szukając czegokolwiek, co dałoby rudej głowie punkt odniesienia...a może…
O mały włos a pacnęłaby się w czoło. Zamiast tego odetchnęła głęboko, zadzierając twarz ku niebu. A więc tak działało Tornado. Do tej pory czytała jedynie o jego właściwościach i wizjach które zsyłało. O powrocie do przeszłości. Do porządnej przeszłości. Znów jej dłoń powędrowała do kieszeni.
-Panowie wybaczą, ale potrzebuję chwili na osobności...samej. Muszę pomyśleć i się przejść. Nie przeszkadzajcie sobie, proszę - kiwnęła im i wsadziwszy głośniczki słuchawek do uszu, zaczęła iść. Przed siebie, by zatoczyć koło dookoła szpitala, przynajmniej taki miała wstępny plan.

- Chcesz iść sama? Żartujesz? - spytał szczerze zdziwiony Paul w swojej tykowatej postaci. Schował niesprawne urządzenie do dżinsowych spodni i ruszył zaraz za nią.

- Taa… A jak jeszcze ktoś cię napadnie w ciemnym zaułku? - spytał dobrodusznie obecnie wyglądający Hektor. Ruszyli za nią tak samo jak i odkąd Guido dawno temu w autobusie im polecił.

Alice zaniosła sie gromkim śmiechem, przystając nagle w miejscu i oparłszy dłonie o kolana rechotała dobrą minutę. “Ktoś cie napadnie w ciemnym zaułku” brzmiało wyjątkowo groteskowo wypowiedziane przez kogoś, kto nie tak dawno jeszcze udzielał niewielkiej lekarce porad jak w optymalny sposób mordować jeńców na zapiaszczonych poboczach opuszczonych dróg. Irracjonalne słowa nie pozwalały jej sie opanować, wywołując ból brzucha. Szybko jednak radość została zduszona przez gorycz i zastąpiona apatią.

Wciąż czuła śnieg pod stopami, a mimo to widziała, że idzie po dość równym chodniku. Zaraz obok znajdował się plac z drewnianym kościołem pośrodku. Wyglądało jak Cheb albo bardzo podobnie. Tylko przedwojenne. Wizja zdawała się być w pełnej sile. Jeśli to była prawda co mawiali o tornado… To nie zostało jej dużo czasu. Był TEN dzień ale nie wiedziała… Jak wygląda koniec świata, jak wglądać będzie tu i teraz. Ale nadejdzie na pewno. Tak się kończyły wszystkie wizje bazujące na czarnym narkotyku. Końca nie dało się uniknąć. Miała jednak czas dla siebie, ostatnie parę minut, kwadransów czy godzin. Naciągający Armagedon nie wywoływał w niej lęku, choć budził niepokój.
I smutek.
Czuła niepisany wręcz smutek i nostalgię za światem, ich utraconym światem. Którego na co dzień widzieli jedynie zrujnowane, zapuszczone i napromieniowane skażeniem truchło. Jaki był kiedyś mogli odkryć jedynie dzięki tornadowym przejściom lub opowieściom starców. lub zdjęciom z wyblakłych strzępów gazet. Te jednak nie umywały się do w pełni interaktywnej wizyty na jaką pozwalały czarne grudki i blety.

Piękny sen wkrótce się zakończy - nie było rzeczy której by nie oddała, byle tak się nie stało. Tęsknota za tym co minione i stracone na zawsze, czego już nigdy nie dane jej będzie doświadczyć w pełni. Posmakować, poczuć. Przeżyć. Nie wstanie rano, nie weźmie prysznica i nie pojedzie zatłoczonym metrem do pracy lub na uczelnię, przegryzając po drodze zapakowaną w plastikowe pudełko ekologiczną sałatką owocową. Nie spotka się ze znajomymi w centrum handlowym i nie pójdą wspólnie do kina lub filharmonii. Stare restauracje dawno leżały w gruzach, tak samo jak budynki ośrodków kultury. Kto w dzisiejszych czasach zawracał sobie głowę podobnego typu? Nawet książek zwykle używano do palenia w piecu, a po większości fauny i flory pozostał raptem popiół i kurz.

Ułuda...wizja była ułudą - bolącą, namacalną, ale tylko ułudą. Marą, widmem, które rozwieje się w końcu, na powrót wrzucając Alice w bagno nowego ładu.
- Nic mi nie będzie - zdołała wydusić przez ściśnięte gardło i gorąco pożałowała że za radą Taylora nie skołowała sobie gogli lub okularów, takich “kozackich”. Odpaliła ostatnią używaną playlistę jaka znalazł się na smartfonie. Nawet się nie zdziwiła się, gdy jej uszy wypełniły pierwsze gitarowe takty utworu mocno przedwojennego duetu. The Sound of Silence...zawsze kochała tą piosenkę.

Koniec świata w końcu nadszedł. Musiał. Z tego co wiedziała, zawsze nadchodził. Nie było przed nim ucieczki. Faceci z gitarami i niesamowitą pieśnią która przetrwała ich, ich zespół, świat śpiewali o ciszy, snach i wizjach. Słuchawki pozwalały jej wyłączyć zewnętrzną fonię i utonąć w domenie muzyki. Szła chodnikiem świata który już nie istniał, a na którego trupie żyła ona, Tony, Taylor, Guido, Sanders, Milton, April i wszyscy których znała, nie znała i kiedykolwiek pozna. A mimo to świat ten, nawet tutaj, był również skazany na zagładę.

Najpierw pojawiło się światło. Dokładnie tak jak czytała i jak ludzie gadali. Niektórzy nawet opowiadali o tym co dane im było ujrzeć osobiście dwie dekady temu. Krótkotrwały jak mgnienie oka błysk jaskrawego światła. Błyskawicznie przemieniający się w kulę światłości jaśniejszą od Słońca, od tysięcy Słońc. Blask potężniał i nabierał mocy w ciszy. Był odległy a mimo to sprawiał i uświadamiał potęgę uwolnionej mocy. Zaraz potem przeszedł w charakterystyczny grzyb tak rozpoznawalny i przed i w trakcie i po apokalipsie. Grzyb rósł pod sami niebo, wiedziała, że sięgnie w końcu stratosfery a jego fragmenty osiągną granicę uznawaną przez swoich twórców za granicę ziemskiej powłoki i uleci w odległą przestrzeń stając się kolejnym fragmentem międzygwiezdnej materii, poddanej odwiecznej, niekończącej się cyrkulacji. Ale o tym wiedziała lecz nie dane było jej zobaczyć. Widziała za to co innego.

Ściana ciemności sunąca od ogromnego grzyba pędziła ku niej i osadzie w której przybywała. Wówczas doszedł do niej grzmot potężnego atomowego kolosa. Przybrał formę rakotwórczej ciszy w jej słuchawkach. Przeszedł i przeszył ją bez trudu. Fala dźwięku poszarpała jej ciało, wodniste narządy wewnętrzne, potrzaskała bębenki w uszach sprawiając liczne drobne krwawienia i z nich i z nosa. Już teraz kwalifikowała się do szpitala. Ale to nie był koniec, aa dopiero preludium. Na przenicowane uderzeniem dźwięku ciało spadła potęga czoła fali uderzeniowej. Odległa sunąca smuga przekształciła się w lądowe tsunami pochłaniające na swojej drodze wszytko. Słupy telefoniczne, samochody na drodze, przydrożne drzewa, aż dotarła do pierwszych zabudowań które pod wpływem ogromnej temperatury zapłonęły. Atomowy pęd był jednak tak wielki, że porywał parujące szczątki. Płonęły domy, ich drewniane, kamienne, ceglane i betonowe fragmenty, porywane były drzewa, zwierzęta, pojazdy i ludzie. Alice widziała jak jej ciało uderza termiczna fala odparowując ubranie, skórę, mięśnie. Mimo to nie czuła bólu ani strachu choć na pewno powinna. Czuła się jak w jakimś przerażająco realnym widowisku. Następnie prawie od razu nadeszła ciemność. Alice Savage zniknęła, rozdrobniona i rozbita na cząsteczki rozgrzanego, radioaktywnego pyłu stając sie częścią opadającego wiele tysięcy mil dalej ciemnego deszczu, mgły, śniegu. A mimo to nie umarła wraz ze swym światem. Fala ciemności przeminęła, zostawiając za sobą spustoszoną kraterową ziemię. Grzyb przebrzmiał i zaczynał się rozwiewać. Wszystko miało swój początek i koniec, nawet koniec świata. Zaś Igła w bezcielesnej formie widziała… Inne bezcielesne formy. Inne ludzkie sylwetki błąkające się bez sensu, pędzące na oślep przed siebie w dzikim przerażeniu. Wijące się w niekończącej agonii i męce.
Szukające czegoś, czego sensu istnienia już nie pamiętały...




- Kurwa ale ją ścięło… - usłyszała nad sobą znajomy głos Hektora. Wiedziała, że leży na śniegu, a facet pochyla się nad nią najwyraźniej zaniepokojony.

- Ma przejście. Łyknęła tornado. Albo spaliła zieleńca. Czuć od niej… - usłyszała równie zaniepokojony głos Paula, jak zwykle starającego się znaleźć jakieś wyjaśnienie.

- Zielonego? A kurwa skąd ona ma zielonego? - w głosie Latynosa dało się wyczuć nagły skok nieprzyjemnego, zjadliwego zainteresowania.

- Oj, kurwa, chuj z tym. Skąd wzięła to wzięła! - odwarknął mu kumpel najwyraźniej zły, że sie zapomniał i sam wydał z ich małym wspólnym sekretem. - Trzeba ją sprowadzić, wiesz, że u każdego jest inaczej. Pomóż mi a nie się ględzisz bez sensu!

- Dobra, ale jak jest na etapie duchów to w sumie niech se pogada. Ja tam lubię. Co jej bronisz? Poza tym wiesz jak to ze ściąganiem kogoś… - odpowiedziało mu obrażone burczenie.

- Noo… W sumie racja… Ale już chyba końcówka… Ale kurwa nie powinno ją tak ściąć po jednym… I kiedy go wyrajała?

- Musiała z Guido. Wiesz, może nie ma głowy dziewczyna. Niektórzy tak mają… - Alice była pewna, że Latynos przy tym wzruszył ramionami i dodał filozoficznie - Póki nie spróbujesz to nie wiesz.

Wciąż ślepa i zawieszona miedzy dwoma koszmarami słuchała ich i wiedziała, że wraca do domu. Narkotyk przebrnął przez punkt kulminacyjny i teraz słabł z każdą chwilą. Czuła już zimny wiatr na ciele i bezkształtną masę śniegu pod sobą. Słyszała zaniepokojoną rozmowę swoich cerberów ale jeszcze częściowo była też i w wizji przepełnionych atomową pożogą i duchami ludzi po których w zaśnieżonym świecie pozostał czasem tylko jaśniejszy cień na nadtopionej atomowym żarem, napromieniowanej ścianie.

Strach ścisnął jej serce. Rzucała się próbując ogarnąć jednocześnie wszystko co działo się dookoła niej. Duchy..przecież duchy nie istnieją! Nie miały prawa bytu! Po śmierci cała nagromadzona w ludzkim ciele energia oraz atomy rozbijały się, wracając do głównej puli masy cząstek, by dać początek następnym tworom. Wielki, odwieczny cykl, zamknięte koło. Zjawy i upiory definitywnie się w nim nie mieściły...ale z drugiej strony Savage wiedziała, że człowiek wykorzystuje raptem 10 procent swojego mózgu, a nim spadły bomby ludzie wciąż nie znali odpowiedzi na wiele dręczących ich pytać. Co nas czeka po śmierci, czy Bóg naprawdę istnieje? Tych stwierdzeni nie dało się rozwiązać za pomocą ciągu równań. Wciąż tyle pozostało do zbadania…

Z początku niewyraźne, jakby odległe głosy pary komediantów przebiły się przez chóralną skargę utkanych z cieni widziadeł. Skupiła się na nich, oddychając coraz wolniej i żółwim tempem powracając na zawiewane śniegiem...nawet nie miała pojęcia gdzie jest. Czułe tylko dokuczliwe zimno i ostre pazury wiatru na twarzy.
- Widzę martwych ludzi - jęknęła ze reklamacją, zaciskając ręce w pięści tak mocno, ze poczuła ból przecinanej skóry - Oni do mnie mówią...jak to wyłączyć?! Paul...Hektor…

- Nie bój się. Nic ci nie zrobią. Mogą najwyżej pogadać i coś chcieć. Ale duchy mają moc i wiedzę. Mogą jej użyć na różne sposoby. Lepiej ich nie drażnić. Już masz zejście więc zaraz samo przejdzie. - rzekł Hektor łapiąc ją za rękę. Paul pocieszająco złapał ją za ramię. Rzeczywistość, ta z mrozem i śniegiem faktycznie zaczynała wracać prawie z każdym oddechem raźniej i mocniej. Jęki i zawodzenia odparowanych piekłem ludzi stawały się coraz słabszym i bledszym majakiem tak samo jak atomowa pustynia w jakiej trwały zamrożone i zespolone w tej czasoprzestrzeni wybuchu i paru chwil po nim.

Nie bać się...gdyby to tylko było takie proste, ale ganger powiedział prawdę. Z każdą kolejna sekundą granice między światami stawały się coraz wyraźniejsze, a teraźniejszość wyparła w końcu resztki zwidów i narkotycznych wizji. Alice otworzyła w końcu oczy. Wysoko nad sobą widziała ołowiane, zasnute chmurami niebo, a w bliższej odległości zakazane gęby swoich cerberów. Dawno już żaden widok nie sprawił jej tyle radości. Wróciła...do domu - jakkolwiek przygnębiająco by to nie zabrzmiało. Ostrożnie podniosła się do pozycji siedzącej, wczepiając się w kurtkę klęczącego obok Latynosa, a gdy ten nie zmienił się ponownie w czarnoskórego grubaska, z ulgą oparła policzek o jego ramię. Trzęsła się, wciąż na nowo przezywając ostatnie minuty w świecie po wybuchu bomb. Drugim powodem był wszechobecny mróz. Leżenie na śniegu nie należało do przyjemnych.
-I..ile mnie...co to było?- zdołała wyrzęzić i rozkaszlała się Hektorowi prosto w kołnierz kurtki.

- Chwilę… Końcówka nigdy nie trwa długo. - rzekł uspokajająco Paul. Obaj chyba sądzili, że nic jej nie jest. Podnieśli się i wyciągnęli ręce by pomóc jej wstać.

[i - Jak nabrać wprawy to można niezłe cuda wyczyniać. No ale nie wszyscy się mogą przyzwyczaić. I nie każdego tak tryka jak ciebie teraz. [/i]- dodał jego kumpel z tonu z którego znikł niepokój jakby nigdy go tam nie było, a w zamian powróciła zwykła nonszalancja z cieniem pogardy dla reszty otoczenia.

- Co...jakie było ostatnie logiczne zdanie które powiedziałam? - spytała przyjmując pomoc i stanęła na własnych nogach, wciąż chwiejnie, ale więcej jej do szczęścia nie potrzebowała - Rozmawialiśmy z Chrisem, czy to też był tylko sen? Czy prze...o cholera. Musimy skołować parę rzeczy i sprawdzić czy da się z tego zmontować porządny... heh… prowizoryczny, medyczny... no dobra. Sprzęt. - zakończyła, darując sobie specyfikacje, terminologie. Brakowało jej ochoty żeby męczyć kabareciarzy jak to zwykle miała w paskudnym, rudym zwyczaju.

- Nie przejmuj się, na fazie ma się różne jazdy. - machnął lekceważąco ręką Paul w ramach pocieszenia. - Taa… Gadaliśmy z Chrisem, poleciał zrobić co trzeba. - dodał mając zamiar najwyraźniej rozwiać jej wątpliwości.

Postać dziennikarza mignęła dziewczynie gdzieś na granicy widoczności, gdy dziesieć minut później dreptała z powrotem do prowizorycznego szpitala w ruinach magazynu. Mimo rozkojarzenia i średniej przytomności rozpoznała wątłą sylwetkę z nieśmiertelnym aparatem na szyi, przypomniało jej o czymś.
Mieli do pogadania.
-Zdravko!- krzyknęła i machnąwszy ręką ruszyła w jego stronę, stawiając ostrożnie stopy z kopnym śniegu. Bez Taylora szło się jej zdecydowanie ciężej i nieprzyjemnie, ale łysol miał inne obowiązki niż piastowanie upierdliwego, denerwującego bachora. Po cos oddelegował do tego Paula i Hektora. W końcu każdy ganger, gdy tylko mógł, wyręczał się kimś kto stał poniżej niego w hierarchii stada.

- O, Alice… - dziennikarz jakby zdziwił się, że widzi ją na placu zamiast w drodze na wyspę, lecz było to raczej z jedno tych przyjemnych zdziwień. - Czegoś ci potrzeba moja droga? - spytał zaciekawiony tym o co może się do niego zwracać rudowłosa lekarka.

- Pamiętasz o co cię prosiłam gdy się ostatnim razem widzieliśmy? - spytała ze szczerym, rozbrajającym uśmiechem, wskazując brodą na wiszącą na jego szyi lustrzankę - Nadal byłbyś skłonny prośbę rozpatrzyć i ewentualnie wykonać? Bardzo... będę bardzo zobowiązana i dozgonnie wdzięczna.

- Nie ma sprawy. Ale tutaj tego nie zrobię musielibyśmy pójść do mnie do samochodu. Mam zaparkowany w centrum. - rzucił spokojnie dziennikarz.

Dziewczyna odwróciła pytająco głowę w stronę cerberującej parki gangerów. Widząc ich pełne skrywanej niechęci spojrzenia, wróciła wzrokiem do dziennikarza i z pełnym, szczerym zaangażowaniem kiwnęła głową, uśmiechając sie przy tym wyjątkowo niewinnie.
- Przecież wiadomo że nie nosisz drukarni w kieszeni. Co powiesz na mały spacer?

Zdravko nic do spacerów nie miał, ale rodowici Detroitczycy juz tak. Widząc obiektyw i wyczuwając otoczkę dziennikarza ze znanej gazety i czując się jak u progu sławy para cerberów była nad wyraz milutka i wdzięczna jak nie oni. Dojechali w kwadrans. W centrum zaś zaparkowali koło już nieźle zasypanej śniegiem furgonetki. Widać było po dziewiczych zaspach, że nikt jej nie ruszał pewnie z parę dni, co pokrywało się z przygodami jakich doświadczył w tej osadzie dziennikarz.

Paul i Hektor okazali się na tyle uprzejmi, że pomogli, a nawet wzięli na siebie odgarnięcie śniegu na tyle, że by dało sie dostać do środka. Nawet odwalanie białego gówna z cudzego samochodu nie było im o dziwo za ciężko. Ale jak doszli w gadce między sobą, że by ruszyć tym zasypanym furgonem trzeba by pewnie wziąć się za wyłopatowanie zasp, to jakoś powróciła im niechęć i obrzydzenie do wysiłku fizycznego.
Do wnętrza dostali się przez drzwi od kierowcy bo okazało się, że w szoferce jest przejście do budy z tyłu pojazdu. Zdravko na razie darował sobie doprowadzenie auta do stanu używalności. Dopiero zapaliwszy światło w ciemnym wnętrzu, przejął się stanem technicznym. Zwłaszcza jak dwaj najwięksi znawcy motoryzacji wszechczasów zaczęli jakieś gadki o akumulatorze zimową porą.
W mdłym świetle para cwaniaczków rozsiadła się wygodnie w szoferce, dziennikarz i za nim Alice weszli na tył budy. Facet zajął się odpalaniem sprzętu w stylu laptopa, rozpracowywaniem kabli, aparatów, oglądaniem drukarki, mruczeniem o kończącym się papierze i generalnie przygotowaniami do wydrukowania fotek. Zaniepokoił się też gasnącą energią.

Alice miała okazję rozejrzeć się po wnętrzu tej budy na kółkach. Na motoryzacji i pojazdach nie znała się jak duet jej ochroniarzy, ale na oko samochód jakoś specjalnego wrażenia nie robił tak z zewnątrz. Choć te zewnątrz w sporej mierze było zawalone śniegiem. Sprzęt w budzie właściwie budził zastanowienie, jednak raczej powierzchowne. Wyglądał jak nagromadzenie gratów na wymianę w połączeniu z plakatami z filmów czy propagandówek z NYT i collinsowa. Nie pasowały tu kompletnie książki, spora kolekcja dziwnych buteleczek, retort, płynów które biorąc pod uwagę profesję dziennikarza i jego wcześniejsze słowa, chyba mogły służyć do wywoływania zdjęć. Wyglądało to na pomieszanie muzeum, księgarni, składu elektronicznego złomu i rupieciarni na kółkach.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 03-07-2015, 11:48   #296
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Wśród całej zbieraniny przedmiotów to książki wzbudziły w dziewczynie największe zainteresowanie. Długo wodziła wzrokiem po podniszczonych, ale wciąż sprawiających porządne wrażenie oprawach nie mogąc się nacieszyć, ze wreszcie dane jest jej spotkać się z właściwym przejawem szacunku i dbałości o słowo pisane, ale czego się podziewała? Dziennikarz operował słowem i na słowie zarabiał. Umiał docenić jego wartość, zamiast używać papierowych woluminów do palenia w kominku.
- Masz...ciekawą kolekcję - zauważyła, gładząc pieszczotliwie palcem grzbiet najbliższego tomu. - Mieszkasz w tym aucie na stałe, czy masz normalny dom...w NY na przykład?

- A dziękuję. Miło spotkać kogoś kto umie docenić potęgę i mądrość słowa pisanego. - reporter mówił trochę z roztargnieniem ale najwyraźniej podzielał zdanie lekarki o książkach. - Ludzie to myślą, że jak się tak “mundrze” gada z głowy to chyba człowiek się z tym rodzi czy jak… - westchnął, pstrykając jakimś przełącznikiem i czekając chwilę w wyraźnym oczekiwaniu. Po chwili dał się słyszeć ciche buczenie drukarki a na jego dziennikarza pojawiła się wyraźna ulga.
- Noo… Nie ma humorów dzisiaj… Ale nie wiadomo na ile prądu starczy… - zaraz mu się przypomniało jak parodniowy postój na mrozie wpływa na akumulatory samochodowe.

- To właściwie służbowa bryka ale mam na nią przydział. A na wyjazdach goszczę tu tak często, że właściwie to tak… To mój dom… - rzekł starannie wyjmując kartki. Czyste, białe kartki blokowego formatu jak do druku, jeszcze w nieco pogniecionym i poplamionym, mniej więcej całym opakowaniu oryginalnego papieru do drukarek. Wyjął jedną i wsadził do drukarki, po czym rozejrzał się po wnętrzu zagraconego pojazdu. Zauważył, że rudowłosa dziewczyna dotyka jakiejś książki.
- Mam więcej książek niż czasu by je przeczytać… Ale wiesz jak jest, czasem jak zostawisz czy nie weźmiesz to pójdzie do spalenia czy przegnije do reszty. A jeszcze jak mają cię za frajera co bierze książki czy gazety i to takie bez gołych lasek na wymianę… - rozłożył ręce i uśmiechnął się lekko. Faktycznie takie zachowanie słabo pasowała do takiego świata w jakim przyszło im żyć podkreślając odmienność i niedostosowanie dziennikarza do jego realiów. Zaraz jednak drukarka coś zgrzytnęła co przykuło jego uwagę wiec znów do niej przysiadł i coś sprawdził po czym zabrał sie za gmeranie przy aparacie i jakimś laptopie. Na twarz znów powrócił mu wyraz niepokoju i oczekiwania. W końcu ścigali się z czasem. Akumulator mógł paść w każdej chwili a naładowanie go tutaj w tym popalonym, zdemolowanym i rozszabrowanym mieście mogło nie być tak łatwym zadaniem. I mogłoby zająć dłużej niż odjazd Runnerów z Cheb.

Dało to czas dr. Savage na przejrzenie zgromadzonych lektur. Te miał właściciel pojazdu dość obszerne, przynajmniej patrząc na okładki, tytuły i autorów. Widziała nawet kolorowe okładki jakiś opowiadań rodem z krain fantasy, czy głębokiego kosmosu. Była też książka ze słynnymi cytatami, biografia jakiegoś spasionego łysola w mundurze nazywanego Duce i “Wojna w Wietnamie: czy mogliśmy wygrać?”. Jednak dominowały okładki i tytuły kojarzące się z fotografiką, obróbką zdjęć oraz o prowadzeniu rozmów i ludzkich zachowaniach, czyli takie które w pracy dziennikarza można by uznać za niezbędne.
- O, wiesz co? Jak już tu jesteś… Weź zerknij na ten album… I powiedz co myślisz… - wskazał gestem na jakąś półkę. Na niej leżały książki ale jak się zbliżyła widziała, że to albumy na fotografie. Wzięła je do ręki. Na pierwszym z góry było włożona pod zżółkłą, ale nadal mniej więcej przezroczystą okładkę kartka z napisem “Winter 2040/41”. Gdy wzięła go do ręki ukazała się okładka drugiego, zatytułowana tak samo jednak z dopiskiem “unofficial”.

Zdjęć była masa: sytuacje, chwile, ludzie...wszystko uchwycone z niezwykłym kunsztem i precyzją. Z każdą kolejną przerzuconą stroną rósł w dziewczynie szacunek i podziw dla niepozornego chudzielca. Jakim cudem przeżył tyle czasu, skoro pchał się na pierwszą linię robiąc zdjęcia miejsc oraz sytuacji wysoko niebezpiecznych i niezdrowych? Poza tym miał naprawdę mistrzowskie oko, zdolne wyłapać i uwiecznić w kadrze magię danej chwili: emocje, światło - patrząc na nie prawie czuła jakby stałą tuż obok postaci z fotografii. Wzdrygnęła się i przez krótką chwilę wpatrywała się w twarz gangera o rozszerzonych narkotykami źrenicach i grymasie dzikiej radości na niedogolonej gębie. Miała wrażenie że go kojarzy, widziała go, czyli fotograf musiał kręcić się po okolicach Detroit już od dłuższego czasu.
- Pierwszy album...przeglądając go czuje się nadzieję, a drugi. Wolę drugi, jest bardziej realny, oddaje rzeczywistość taka jaka jest, bez propagandowych otoczek i wieńców z liści laurowych na skroniach zwycięzców. Nikt nie rodzi się i nim nie umiera, prawda? Winszuję...masz świetne oko - przyznała szczerze, przerzucając kolejne zdjęcia. - Ale do druku pójdzie ten pierwszy, a szkoda, choć z drugiej strony czy tego ludzie teraz nie potrzebują? Wiary, nadziei? Odskoczni od koszmaru szarej codzienności, przetaczającej sie pyłem Pustkowi za ich oknami.

- Taa… - pokiwał w zamyśleniu głową zapatrzony jak jego gość przegląda albumy. Sprawiał wrażenie jakby potwierdziła jakąś jego tezę czy pogląd. - Wiesz, nie do końca tak, że jakieś zdjęcie oddaje czy nie oddaje jakiejś rzeczywistości. Znaczy… No dobra to moje zawodowe zboczenie o fotkach mogę gadać całą noc i jeszcze nie skończyć… - uśmiechnął się i podniósł dłonie w obronnym geście. Opuścił je bo drukarka chwyciła papier… I zakrztusiła się nim, wydając podejrzane dźwięki sugerujące dość wyraźnie, że coś poszło nie tak. Potwierdzała to nerwowa reakcja dziennikarza, który rzucił się do interwencji, aż w końcu zaklął cicho i już bez pospiechu otworzył swoje nieposłuszne narzędzie pracy i zaczął wydłubywać z niego poszarpaną kartę.
- Kiedyś na takie coś mówiło się, że drukarka zżarła papier… Ale teraz ludzie tego nie kumają… Raz dostałem po twarzy, że kit wciskam jak próbowałem tłumaczyć… - wyznał spokojnie tonem dyskusji o pogodzie wyjmując kolejne fragmenty papieru.

Alice przytaknęła wyraźnie rozbawiona. Faktycznie...zazwyczaj gdy człowiek próbował wyjaśnić szerszemu ogółowi nowego świata jedno z zagadnień świata starego, zaczynało robić się co najmniej dziwnie...i dołująco. Codzienne niegdyś fakty urastały teraz do rangi mitów, legend i wierutnych bzdur.

- Wszystkie zdjęcia jakie robie są prawdziwe. W obu tych albumach i w ogóle wszędzie. Ale tego drugiego… Nie puszczą mi… Wątpię… Może coś przemycę ale… - skrzywił się zamykając wyczyszczoną drukarkę i opierając ręce na udach. Znów zamilkł na chwilę jakby już w duchu szykował się na rozmowę z jakimś swoim szefem z gazety czy coś w tym stylu.
- Ale ten drugi zostanie pewnie ot, tak do oglądania. Może ktoś odkupi, albo jakaś galeria się zgodzi je wystawić… I właśnie dlatego chciałbym mieć własną gazetę! - klepnął się nagle po udach i wykrzyknął prawie wyszczerzając się do niej.
- Mógłbym pisać i wystawiać zdjęcia jakie tylko chce! I innym też bym dał! Byłaby prawdziwa wolność słowa! A nie tak collinsowa… - zerwał się nagle uniesiony swoim marzeniem ale gdy doszedł do nazwiska faceta uważającego się za prawowitego prezydenta Stanów Zjednoczonych zamilkł nagle jakby przestraszony własnymi słowami. Spojrzał speszony najpierw na Alice a potem na siedzących nieco dalej w szoferce parę gangerów. Ci jednak ledwo ich słuchali bo na ich standard rozmowa była o niczym ciekawym, więc nudzili się szpetnie. Woleli mimo to siedzieć z nimi niż dać się wymrozić na zewnątrz wyjącemu wiatrowi.

- No ale… System to system… Każdy system można złamać ale to trudne bo każdy system jest silny dlatego trwa. Ale dużo łatwiej jest go przeniknąć czy poruszać się między jego ścianami. Chodź pokażę ci coś… - przywołał ją gestem do siebie i wskazał by mu podała oba albumy. Po chwili zaczął tłumaczyć jak zamierza oszukać system. Zdjęcia zostałyby takie jakie są. Ale wystarczyło dopisać odpowiedni tytuł by nadal mówił jak było a jednak miał już odmienne brzmienie.
- Tu myślę by nie pisać, że to Ligowiec który wygrał wyścig w Det. Wiesz, nie brzmi dobrze jak zachwalasz miasto mafiosów… Ale jak się podpisze, że radość ze zwycięstwa… - wskazał na Runnera na którym zatrzymała się Alice.

-Ma sens. - mruknęła jedynie, nie podnosząc oczu znad albumu.

- Albo tu… - Zdravko przewrócił parę stron najwyraźniej już na pamięć wiedząc co gdzie jest - Ładna dziewczyna no nie? - wskazał na jedno ze zdjęć z oficjalnego albumu. Faktycznie przedstawiało młodą, kobietę, ubraną całkiem zwyczajny strój a mimo to jeszcze bardziej podkreślał jej delikatną urodę. Wyglądała jakby po prostu szła ulicą i spojrzała zaciekawiona w stronę fotografa. Byłoby to naturalne bo kto dziś komuś robił dziś zdjęcia na ulicach?
- Podpiszę właśnie jako ładną mieszkankę Rocheville. Taka wiocha “gdziekolwiek” niedaleko Det. Nie musze pisać, że zginęła godzinę później. Jakiś wariat ją rozjechał… Też mam fotki z tego ale nie drukowałem… - rzekł nieco nostalgicznym tonem.

- W sumie… Właśnie dlatego zostałem fotografem. Nawet prędzej niż reporterem. Chciałem złapać chwilę. Bo teraz… Jednego dnia coś jest… A następnego tylko ruiny, zgliszcza i trupy… Tylko fotografią można jakoś złapać te chwilę. I zatrzymać dla przyszłych pokoleń. A gazeta pozwala pokazać ją innym. I dlatego tak trzaskam te fotki… - uśmiechnął sie w końcu znowu i zabrał się za kolejna próbę nakłonienia opornej drukarki do współpracy.

Savage słuchała w milczeniu, kiwając głową i próbując się nie krzywić. Oczywiście...fotorelacje z masakry również musiał mieć, a jakże by inaczej. Taka praca. Nie jej rolą było oceniać kogokolwiek.
-Miasto mafiosów...aż tak tam źle?- pochyliła się i wyszeptała cicho nie chcąc, by para cerberów dosłyszała tą rozmowę. - Zdravko...proszę. Potrzebuję danych. Czy wiesz o Guido i Runnersach coś, czego nie dowiem się od nich? Każda najbardziej błaha informacja przyda się definitywnie i bezapelacyjnie. Jesteś reporterem, bywałeś tam. znasz tamtejsze realia...dostrzegasz więcej niż przeciętny siepacz z łomem do łamania bliźnim kolan i klamką do rozwalania im łbów na poboczach.

- Guido… - mruknął w zamyśleniu dziennikarz i znów po swojemu pokiwał głową jakby coś potwierdzał albo się z kimś zgadzał. - Taak, Guido. Młody, obiecujący kapitan Sand Runnersów. Urodzony przywódca z pasmem sukcesów na kącie. Wschodząca gwiazda. Lśniąca silnym własnym, a nie odbitym blaskiem. Czyli kłopot. Duży kłopot. Tacy ludzie zawsze wzbudzają zazdrość i niechęć. Zwłaszcza we własnym gnieździe, aale to tak co widziałem i słyszałem podczas pobytu w tym mieście na kółkach. Plus to co pogłówkowałem sobie na prywatny użytek. To nie jest aż tak rzadko spotykany schemat. - wzruszył ramionami i spojrzał na nią.
- Ten facet to kłopoty. Wielkie. Ale może być też kimś. Naprawdę kimś. Na pewno nie zostanie zwykłym szaraczkiem. Choć jak widzisz może skończyć jak i oni w każdej chwili. - wykonał nieokreślony gest w stronę przykościelnego placu.

-Zdravko...to że jest chodzącym huraganem wiadomo, wystarczy na niego spojrzeć.. Nie mów, że wywiedziałeś się o nim tylko tyle, bo ciężko w to uwierzyć. Nie ty. Jesteś profesjonalistą, Jest ktoś z kim szczególnie on i jego ludzie drą koty? - szepnęła gorączkowo.

- Może cię zaskoczę ale Det nie składa się z jednego Guido a Runnersi nie są tam jedynym gangiem. Tam serio jest z kim gadać. Więc nie przeprowadzałem z nim wywiadu tak jak z tobą. Wiem tyle co się dowiedziałem przy okazji albo co sam widziałem. - rozłożył ręce zdając sobie sprawę, że nie takiej odpowiedzi by chciała.

- W życiu bym się nie spodziewała - prychnęła kąśliwie, ale zaraz odetchnęła i dodała spokojniej - Detroit to duże miasto. Są Shultze, Gas Drinkersi,..tak się nazywają? No i Liga...tak, wiem, ale oni w tej chwili obchodzą mnie mniej niż mój aktualny pracodawca i współpracownicy. Wybacz, ale oni mają bliżej, szybciej i łatwiej...mają prostszą drogę żeby zmienić moje życie w piekło dla samej radości jaką daje człowiekowi możliwość znęcania się nad drugim człowiekiem. Skoro się już zobowiązałam do współpracy z nimi nie dziw się, że chcę się dowiedzieć więcej i przestać działać w ciemno. Jeśli zrozumiem zasady i prawa na kanwie jakich działają i żyją, może uda się dociągnąć do najbliższej Gwiazdki...i nauczyć się prześlizgiwać przez ich cenzurę - spojrzała wymownie na “nieoficjalny” album ze zdravkowymi fotografiami. - Ale od nich usłyszę tylko propagandę, a propaganda mnie nie interesuje.

- Och, Alice, ale ja cię świetnie rozumiem, że chcesz wiedzieć nieco więcej niż nieco i to najlepiej nie od nich samych. A teraz ty zrozum mnie, że nie rozmawiałem z Guido więc nie mam informacji z pierwszej ręki. Dlatego tak chciałem przeprowadzić z nim wywiad w autobusie, a ten sobie na jakąś głupią wojnę musiał pojechać. - odparł kiwając głową i unosząc nieco ręce w uspokajającym geście.
- Neistety tak to jest, że ludzie nie muszą mieć rozmów z prasą w swoich priorytetach. A szkoda bo to by mi znacznie ułatwiało robotę… - rzekł nieco ironizując swoją pracę i podejście do niej.

- W Det Guido może jest wyjątkowy ale jest jednym z wielu. To duże miasto i wiele się tam dzieje. Co dzień ujawnia się ktoś wyjątkowy. Albo ginie. Jak byłem tam zdawał się być jedynie jednym z wyższych szefów band Hollyfielda. Pokręciłem się przy Runnerach parę dni tak samo jak przy innych bandach. Przed nimi byłem u Schultzów a po nich miałem zamiar udać się do Huronów. A z obiema bandami Runnerzy nie przepadają. No ale oczywiście każdy chciał błysnąć więc bajerzył i opowiadał cuda na kiju. Wiesz, ludzie często… Zachowują się specyficznie… Gdy widzą błysk flesza z napisem “PRESS”. - rozłożył ręce z przepraszającym uśmiechem. Wyglądało na to, że podczas jego pobytu obecny szef runnerowej wyprawy do Cheb rzucił mu sie w oczy i go zapamiętał, ale nie na tyle by robić z nim wywiad.
- Huroni na swój sposób są nieco podobni w gadce i zwyczajach do Runnerów więc podobno dlatego obie grupy szlag trafia gdy ktoś ich pomyli jednych z drugimi. No i powiedzmy, że taka ichnia tradycja, że obie grupy rywalizują ze sobą gdzie i kiedy się da. Prawie, że “od zawsze”. A Schultze… To ład i porządek rodem z NY… Praktycznie za punkt honoru i niejako wspólny pozostałe gangi mają fanaberię ich nie trawić. Wyobraź sobie wypolerowane bryki i facetów w graniakach i pod krawatem przy nich… - wyjaśnił widząc pytające spojrzenie lekarki na jego wzmiankę o innych gangach w mieście. A przy “nich” wskazał głową na dwóch, siedzących z przodu Runnerów w szturmówkach i ćwiekowanych, skórzanych kurtkach.

Obaj zainteresowali się nagłą uwagą, jaką wzbudzili u dyskutujących cywili. Igła mrugnęła do nich i powróciwszy wzrokiem do trzymanego na kolanach albumu rzuciła z pozoru spokojnym tonem
- A to zdjęcie jakbyś nazwał? - puknęła palcem w obraz przedstawiający jakąś czarnowłosą kobietę tańczącą na stole w dość wyjątkowym stroju, bo kto zakłada gorset na wycieczkę po ulicach miasta, nieważne jakiego? O dziwo akcja nie miała miejsca w klubie, tylko gdzieś w szczerym polu. Za plecami tancerki dało się dostrzec piaszczyste wydmy i ruiny czegoś, co przypominało stację kolejową.

- Och… Faktycznie. Nieźle wyszło no nie? Mówię ci, czasem zdjęcia po prostu czekają aż ktoś je zrobi. Tak było wtedy… W ogóle się tam nikogo nie spodziewałem. A na pewno nie kobiety, samej bez broni, bez obstawy o to w takim stroju… - uśmiechnął się do swoich wspomnień i fotografii w albumie jednocześnie.

- Ekhem… racja, ma bardzo ładne ciuchy. To takie coś jeszcze robią? Przecież to wyjątkowo niepraktyczne i niewygodne.. i przed kulami nie chroni. - mruknęła, uśmiechając się nagle wyjątkowo po babsku.

- Evelyn. Miała na imię Evelyn. Tego nie widać na zdjęciu ale ja stałem od strony ulicy. Z niej widać było to co widzisz na zdjęciu. A ona… To był jej pierwszy zakup za pierwszą wypłatę. Dopiero co go kupiła. Bardzo jej się podobał. Zbierała na niego i zbierała. Była tancerką w klubie. Chciała zobaczyć jak się będzie tańczyć jej w nowym nabytku, bo w sklepie tylko widziała sie w lustrze. Wiesz… Gorsety czy szminki nadal są w modzie. Zagłada świata czy nie ale wiele kobiet nadal chce wyglądać elegancko czy wyjątkowo… - uśmiechnął się pod nosem patrząc na nia z ukosa.
- Mam tutaj ten gorset. Podnieś tamten karton i otwórz te pudło pod spodem… - rzekł do niej niespodziewanie wskazując na jakieś nie różniące się od innych pudło.

Savage zrobiła się nagle czerwona, ale polecenie wypełniła. Sięgając między pakunki wyburczała lekko rozbawiona.
- Niech zgadnę: zobaczyła że robisz jej zdjęcia, spytała się po co. Pokazałeś jej efekt pracy, ona chciała zobaczyć więcej. Zaprosiłeś ją do swojej furgonetki, poczęstowałeś skrętem, dałeś obejrzeć inne fotki. Poopowiadałeś o wielkim świecie, o tym gdzie byłeś, co widziałeś. O sławnych ludziach z którymi przeprowadziłeś wywiady, ba! Może nawet pochwaliłeś się wspólnymi ujęciami. Poznałeś historię barowej tancerki, byłeś miły, czarujący - taki światowy człowiek zapędzony przez los do zapyziałej mieściny w której żyła. Inny od reszty amantów na których napotykała się codziennie. Wiesz...takich dla których szczytem podrywu jest kupienie flaszki, albo poczęstowanie fajkiem. Pewnie sama chciała poznać cię bliżej, a ciuch...zapomniała? Zostawiła na pamiątkę? Wieki nie widziałam czegoś takiego - westchnęła na koniec z rozmarzeniem, gdy w końcu wyciągnęła kłębowisko czarno-srebrnej satyny, koronki i metalowych fiszbin

- A z Evelyn. Było mniej więcej jak mówisz. Z tym, że nie zapomniała swojego ukochanego, pierwszego gorsetu. No sama widzisz jaki on jest. - uśmiechnął się nieco kpiąco i tajemniczo widząc jak ten fragment typowo kobiecej garderoby pochłania uwagę lekarki.
- Zapomniałabyś go zabrać? - spytał i wiedziała, że na pewno by nie zapomniała. Coś codziennego i powszechnego jak majtki czy pończochy można było zostawić czy zapomnieć, ale na pewno nie taki gorset. Był jedną z takich rzeczy które każda kobieta chciałaby mieć chociaż na chwilę i chociaż raz w życiu.

Teraz to dziewczyna parsknęła, a przeczący ruch głowy miał stanowić odpowiedź.
- Jeszcze mi powiedz, że jesteś takim Casanovą... chociaż mogłeś go jej podwędzić. - skupiała uwagę bardziej na ciuchu niż na rozmówcy, przejeżdżając opuszkami palców po wykończeniach, nawet niezłej roboty. Porządnych, nie tandetnych - Ale to by do ciebie nie pasowało, choć z drugiej strony kto wie? Nie znam cię na tyle by móc jednoznacznie to stwierdzić. Poza tym każde z nas ma swoją maskę i rolę którą odgrywa. Ale Evelyn... twoja była. Kopnąłeś ją w tyłek po jakimś czasie gdy wycięła ci paskudny numer i skoczyła w bok z jakimś dyszącym testosteronem mięśniakiem o ilorazie inteligencji podkładki pod kufel piwa?

- Ciekawe historie tworzysz. Niezłe fabuły być pisała. - zaśmiał się. Najwyraźniej rozmowa o tajemniczej tancerce i próba rozwikłania sposobu w jaki jej gorset znalazł się w jego posiadaniu sprawiała mu przyjemność. Ale rzadko się trafiało na kogoś z kim można zabawić się podobną zgadywanką. - Powiedzmy, że sprawa rozegrała się między mną a nią. Sam na sam. W końcu byłem tam tylko przejazdem więc nie mięliśmy okazji na dłuższe relacje. - dodał kolejny fragment układanki do tej historii.

- Czyli zostawiła na pamiątkę, dobrze myślałam. Trofeum...szkoda że się tak kurzy. - ruda westchnęła i zaraz wzruszyła lekko ramionami - Albo od samego początku próbujesz mnie wkręcić i sam chodzisz w nim, gdy nikt nie patrzy. Nie przejmuj się w razie czego, jestem bardzo tolerancyjna i w sumie nie dziwiłabym się. Gdybym miała coś takiego pewnie bym traktowała podobnie użytkowo. W końcu to ubranie, a nie eksponat muzealny... może i nie znam się na modzie, ale jak każda baba porządną, fachową robotę potrafię dostrzec. No i ładny jest...nie da się ukryć. - mruknęła, przenosząc spojrzenie gdzieś na przód samochodu.

- Jestem aż tak odmienny? - spytał rozbawiony.

- Nie przejmuj sie, mieścisz sie w granicach normy - też się zaśmiała, po czym wyszczerzyła się niewinnie, unosząc brew w niemym pytaniu.

- Karty. Wygrałem go od niej w karty. W pokerka. Rozbieranego. Ja postawiłem jeden z aparatów ona gorset. Po wszystkim wybrała jednak swoją resztę ubrania niż wyjść w samym gorsecie. Właściwie miałem jej oddać ale jakoś się nie złożyło więcej nam spotkać… - uśmiechnął się, patrząc w zadumie na trzymany przez kobietę ciuch.

- Więc nie jesteś do niego jakoś specjalnie sentymentalnie przywiązany. Słuchaj Zdravko...na dobrą sprawę leży u ciebie zamknięty w pudełku i tyle z niego pożytku - zamyśliła się, stukając palcami o kolano i przyglądając się dziennikarzowi w udawanej zadumie - Szkoda go na takie leżakowanie, bo nie do tego służy. Sam go nie założysz, znaleźć podobnie niewielką kobietę by go nosiła będzie ciężko. XS i przed wojną rzadko się spotykało. Da się go wykorzystać, jeszcze wiele oczu może cieszyć...i nie tylko oczu - uśmiechnęła się bezczelnie
- Lepiej będzie się prezentował na czyimś grzbiecie, niż w ciasnym, ciemnym pudełku… toż to przykre marnotrawstwo. Na tym porypanym świecie niewiele zostało juz rzeczy nie noszących znamion militarnych, paramilitarnych, ani wojennych...a szkoda. Odrobina odmiany...i miałabyś u mnie przysługę - zawiesiła głos, przekrzywiając głowę w bok.

- Mhm… Rozumiem… - pokiwał głową ze zrozumieniem w miarę jak mówiła. Uśmiechał się i nie przerywał jej choć zdawał się być szczerze rozbawiony. - A to nie masz przypadkiem u mnie długu już za te wydrukowanie fotek? - spytał lekko unosząc brew do góry ciekaw co powie. Widziała, że ewidentnie się z nią droczył rozbawiony jej wypowiedzią.

-Ej, za zdjęcia miał być fajek, tak stoi w protokole! Poza tym całkiem niezły wywiad udało ci sie sprokurować, prawda? - odpowiedziała pytaniem na pytanie ledwo powstrzymując się od śmiechu i dorzuciła - I to zdjęcie okładkowe zacne wyszło, nie sądzisz? Zresztą pamiętam jak mówiłeś że chciałbyś poznać Tony’ego i z nim pogadać. Ma rodzinę w Det, wiem gdzie mieszkają. Potrafię też sie z nim skontaktować, a skoro z racji nadchodzącej nowej fali obowiązków będę przykuta do miasta...wiesz gdzie mnie znaleźć i raczej nigdzie ci nie ucieknę. Pomyśl... jaki to byłby ciekawy reportaż, zresztą i naszą rozmowę będzie można na spokojnie dokończyć - teraz i Savage była wyraźnie rozbawiona. Zachowywała pozornie uprzejma minę, ale kąciki jej ust co chwila wyginały się ku górze.

- Wiesz Alice… - odrzekł wręcz nonszalancją ale i równym rozbawieniem. - Całkiem nie rzadko to ludzie za mną latają bym chciał z nimi rozmawiać. - popatrzył na nią koso, a ona przewróciła oczami w udawanym oburzeniu.
- No ale jak mówisz, że ciekawy wywiad z twoim Tony'm i fory u nadwornego medyka Runnerów… No nieźle, nieźle… - wyglądało jakby się zgadzał bo kręcił głową jakby na serio się nad tym zastanawiał poważnie choć widać było, że ściemnia tak samo jak ona przed chwilą.
- Ale przydałoby się coś na osłodę takiego wspaniałego dealu. - spojrzał na nią z tajemniczym uśmieszkiem, a ona już wiedziała o co chodzi nim dokończył zdanie. Dwa cerbery w szoferce chyba też wyczuły pismo nosem, bo nagle cała ich samczo-gangerowa uwaga skupiła się na dyskutującej lekarce.

- Jeśli miałbym ci dać ten gorset… To też chce coś z tego mieć dla siebie. - reporter kontynuował tonem który wyglądał na wstęp do postawienia przeważającego warunku. - No i wiesz, pewnie trzeba go przymierzyć czy dobrze leży czy takie coś… - kiwał głową jakby potwierdzał w myślach jej właśnie rodzące się podejrzenia.
- Więc jak chcesz ten gorset to załóż go. Tu o teraz. A ja zrobię małą sesję zdjęciową… - wskazał brodą na trzymany przez nią ciuch samemu biorąc jeden z aparatów do ręki.

Alice uniosła oczy ku sufitowi. Tak...próbowała tego uniknąć, ale z drugiej strony - kilka minut pod obstrzałem flesza było warte nagrody. Pozostawał jednak problem, a raczej dwa problemy, siedzące w szoferce z nagłym malującym się na zarośniętych pyskach. Szczególnie Hektor.
- Nie wykażecie się taktem, kindersztubą oraz dobrym wychowaniem i nie wyjdziecie na zewnątrz na symbolicznego papierosa, prawda? - spytała ich, choć dużej nadziei na to nie miała.

W odpowiedzi para gangerów wyszczerzyła się ze złośliwą satysfakcją i rozwaliła jeszcze wygodniej na fotelach by mieć odpowiednie stanowisko i punkt widokowy. Najwyraźniej mieli zamiar wykorzystać okazję do oporu. Ich uśmiechy szybko przerodziły się w gwizdy zawodu i potępienia dla złośliwej lekarki, która z uprzejmą miną zarzuciła na siebie koc i okręciła się plecami do reszty towarzystwa.

-No patrz ją, no...jaka wredna. - Latynos nie krył oburzenia, a jego kumpel jedynie machnął ręką i zabrał sie za skręcanie zestawu fajek.

- Ruda, no nie? Czego się ty kurwa spodziewałeś?




Świt przyniósł ze sobą zmianę planów. Pierwotnie Savage miała brać udział w wyprawie do Schronu razem z Chebańczykami, lecz rozkazem Taylora została oddelegowana na powrót do szpitala. Znów szła tuż za łysolem, wczepiając się kurczowo palcami w kurtkę na jego plecach i gwizdała na to, co pomyśli reszta. Jako taran, oraz lodołamacz ponury ganger sprawdzał się idealnie. Poza tym naprawdę przypominał jej Tony’ego - czasem obawiała się jego gwałtownego, wybuchowego charakteru, ale jej nie przerażał. Przywykła do pieniaczy.
Jego decyzją ją ...zdziwiła, delikatnie rzecz ujmując. Przecież od samego początku udziału w negocjacjach na linii Cheb-Detroit i pojawieniu sie tematu bunkra było jasne, że ruda ma iść razem z wyprawą...ale i sytuacja gangerów uległa diametralnej zmianie. Szczególnie tego jednego gangera, powalonego gorączką i osłabieniem w zamkniętej sali piwnicznego szpitala.
-Taylor - zaczęła spokojnie, przecierając coraz bardziej przekrwione oczy. Specyfik TT powoli przestawał działać. Czułą jeszcze resztki narkotykowego pobudzenia, lecz na horyzoncie pojawiła się już czarna chmura nadchodzącego nieubłaganie zmęczenia - Skąd decyzja o zmianie planów odnośnie mojej osoby?

- Wiedzą co robić, a ty się bardziej przydasz tutaj. Lekarza mamy tylko jednego, od gadania to się jeszcze kogoś znajdzie. - wzruszył obojętnie ramionami niespecjalnie przejmując się jak zostanie odebrany.

Igła dźgnęła go lekko paluchem w żebra i zachichotała. Nie zrobiła tego po złości, lecz po przyjacielsku. Szla za nim - w najgorszym wypadku wybije jej zęby łokciem… ale miał rację: do gadania zawsze się ktoś znajdzie, ale z jakim skutkiem to zrobi? To już pozostawało tajemnicą. Mieli jednak inne zmartwienia na głowie...jak choćby zaplanowanie przenoszenia rannych ze szpitala do samochodów. Alice wiedziała już, ze przyjdzie jej na tym stracić sporo nerwów, zdrowia i włosów.
- Racja...trzeba zacząć przygotowywać chłopaków do podróży.. - naraz zacisnęła mocniej palce na skórzanym materiale. Odetchnęła głęboko i zebrawszy się w sobie wyciągnęła kopyta by zrównać z się z kapitanem Runnerów i ująć go za rękę szerokości jej uda -Czego możemy się spodziewać po powrocie...jak to będzie wyglądać ? - spytała z widocznym przejęciem, spoglądając na łysego wyraźnie strapiona.

- Nie wiem czego się spodziewać. Zależy z czym wrócą z bunkra. Ale nie poszło tak jak planowaliśmy. Hollfield sie wścieknie za tego gunshipa to pewne… Ale to wojna i Guido ma gadane. Zobaczymy jak to wyjdzie, ale tu nie ma co dłużej siedzieć. - nie wyglądał na zadowolonego gdy to mówił i miał poważny wyraz twarzy, ale jakoś chyba i nie spędzało mu to snu z powiek.

- Nie złość się, że pytam o rzeczy i fakty oczywiste... Detroit jest dla mnie jedną wielką niewiadomą. Jeśli mam być przydatna potrzebuje informacji: o ludziach, miejscach, grupach, powiązaniach. Nie umiem walczyć… umiem za to kombinować i chcę pomóc. Kim jest Hollyfield? - spytała cicho, od razu przebierając najbardziej przepraszającą i pasywną minę na jaką tylko była w stanie się zdobyć. Profilaktyka nie bolała... a rozsierdzenie Taylora juz tak. Raczej nie potraktowałby jej Paula, czy Jąkały - przy wsparciu pięści i butów. Bez trudu umiałby jednak dać jej do wiwatu w inny sposób. Wystarczyło by przestał nieść jej torbę, bądź skończył z rolą lodołamacza i żywej podpory. Ile kroków wymordowana, ledwo powłócząca nogami Alice by przeszła bez wsparcia łysola, dwadzieścia? Trzydzieści? I to w tym najbardziej optymistycznym wariancie.

- Nie no ludzie… Nie wiesz kim jest Hollyfield?! - ganger zdawał się być szczerze zdumiony zupełnie jak swego czasu jej cerbery, kiedy pytała o Cylinder. Wpatrywał się w nią w tym zdumieniu dłuższą chwilę i kręcił w niedowierzaniu głową.
- Skąd ty żeś się kurwa urwała? - spytał z wciąż widocznym zdumieniem. - Hollyfield, młody Hollyfield, syn starego Hollyfield'a. Czyli szef wszystkich Runnerów w mieście. Guido wygadał u niego tego gunshipa z zasobów strategicznych całego gangu. A teraz jak żeśmy go stracili to nie będzie to dobrze wyglądało. Bo to prosta ekspedycja karna na tych durnych wieśniaków miała być a się kurwa popierdoliło zdrowo. - rzekł z wyraźną niechęcią i zmartwieniem w głosie. Najwyraźniej wcale nie był ucieszony z wyniku bitwy o Cheb i nie oczekiwał pochwał po powrocie do rodzimego gniazda Runnerów.

- Mówiłam przecież, ja...nie jestem stąd. Nigdy nie byłam w Det, ani nawet w jego okolicach. Brak mi elementarnej wiedzy na tematy będące dla was czymś równie oczywistym co oddychanie i jazda bryką. Moje dane odnośnie samego miasta, jego infrastruktury i całej reszty są...wybitnie przestarzałe, dlatego muszę je uaktualnić, żeby wiedzieć na czym ono teraz stoi...i jak powiedziałam ci wtedy przed kościołem: wolę zbłaźnić się przed tobą, niż przed resztą, bo ty zrozumiesz. Przecież to wstyd mieć podobne braki.- wyjaśniła patrząc z fascynacją na własne znikające się i pojawiające wśród białego puchu buty.
- Custer był młodszym bratem Guido, to już wiem. Powiedz mi proszę, jak wygląda hierarchia, system stołków i zależności w gangu? Gangi się nie lubią... to też już wiem, ale czy wewnątrz organizacji jest ktoś, kto życzy mu wybitnie źle? Ktoś kto będzie próbował coś ugrać na poniesionej stracie? Zaszkodzić? Na kogo uważać, komu...się szczególnie przyglądać? Trzeba sie zabezpieczyć na wszelkie ewentualności

- Co masz przestarzałe? - spytał podejrzliwym głosem Taylor. Wyglądało jakby sprawdzał czy mała, rudowłosa lekarka robi go w balona, czy na serio trafił na kogoś kto nie ma pojęcia o jednym z największych miast na ocalałym świecie. - Rraaany, ale ty musisz być na serio z jakiegoś zadupia…- pokręcił głową jakby właśnie odkryła przed nim jakiś fenomen natury.
- No ja nie mam teraz czasu uczyć cię kto jest kto w mieście. - prychnął zirytowanym głosem. Najwyraźniej nie postanowi jej ręcznie wyjaśniać sprawę jak to już widziała parę razy na różnych przykładach ale i nie chciało mu się tracić na tłumaczenie oczywistych dla niego oczywistości. Co więcej najwyraźniej uznał, że powinno być to oczywiste i dla reszty świata.

- Pewnie, że w chuj osób ucieszyłoby się jakby mu się noga powinęła. - uwaga o szefie jednak zwróciła jego uwagę i zmobilizowała do komentarza. - No naszym szefem jest Hollyfield, ale gang to zbieranina i to zawsze w ruchu i płynna. Tak naprawdę składa się z wielu band takich jak Guido a każda ma swojego szefa. Guido jest szefem jednej z większych, więc to w oczy kole jak mu się coś wyjdzie i zacierają łapy jak powinie mu się noga właśnie. Ale żeby takie cos jak tutaj… Za taki numer jakby ktoś nas wystawił a by się wydało to kurwa nie ma zmiłuj. Ale lepiej pogadaj z Guido o takich gadajkach, on jest od gadania i główkowania. Kurwa ale jak nas ktoś wystawił z naszych a bym dorwał chuja w swoje łapy to bym go zajebał i wcale nie tak łatwo i szybko! - zacisnął swoją potężną pięść obrazując jak bardzo go wkurza taka myśl a na skroni aż mu nabrzmiała żyłka z wściekłości. Najwyraźniej jednak nie odrzucał tak całkiem pomysłu lekarki albo wkurzał się na samą myśl na taką sugestię jak to miał w zwyczaju.

- A tam Taylor, z tobą też bardzo miło i przyjemnie się rozmawia. Lubię z tobą gadać. - uśmiechnęła się ciepło do łysego, agresywnego kapitana gangerów i przez krótką chwilę ścisnęła uspokajającym gestem jego rękę. - Dziękuję, że zechciałeś mi te parę rzeczy wyjaśnić. Pogadam z Guido...jak już się obudzi. To cud że on to przeżył. Cud... albo jest piekielnie upartym i zatwardziałym kawałem...skurczybyka - prawie zaklęła, lecz w porę się powstrzymała
- Ach...i ostatnia sprawa. On nie da rady prowadzić samochodu, nie z jedną złamaną, a drugą zwichniętą nogą. Poza tym ciągle trzeba mieć go na oku. Sporo przeszedł, jego stan pozostaje ciężki...ale od tego tu jestem, prawda?

- Heh… Tam w autobusie wielu było takich twardzieli. Ale klatka bezpieczeństwa była tylko w szoferce. Widocznie duchy przodków mają jeszcze jakiś plan wobec niego. - uśmiechnął się wzruszając ramionami. Nad pytaniem o transport zastanowił się.
- Poprowadzić nie da rady ale pojedzie swoją bryką. Pojedziesz razem z nim. Weźmiesz tych swoich pacanów na waszą ochronę. Zmieścicie się razem, a Jąkała poprowadzi. Będziecie jechać przy Viper, jej oddział został najmniej przetrzebiony to was weźmie w eskortę.- rzekł przedstawiając swój plan transportu i powrotu do domu.

Dziewczyna parsknęła wesoło. Paul i Hektor.. ciekawe czy jeszcze kiedyś uwolni się od ich towarzystwa. Nie żeby narzekała, ale miała cichą nadzieje, że chociaż w Det para kawalarzy na trochę pozwoli jej odetchnąć od swojej obecności.
- Ucieszą się - wyszczerzyła sie do rozmówcy i dorzuciła z zainteresowaniem - A co z tobą?

- Ja pojadę swoim. - rzekł obojętnie łysol. Spojrzał na nią pytająco najwyraźniej zamierzając kończyć tą rozmowę.

- A nie chcesz przypadkiem Paula i Hektora do towarzystwa? Z chęcią wymienię się za worek gruzu.- dorzuciła własne pytanie po którym łysol obdarzył ją wzrokiem tak ciężkim, że o mały włos nie zakopała się w śniegu po nos...ale i tak było warto. Szczerząc się powróciła na poprzednią pozycję za jego plecami i chwyciwszy go za kurtkę na szerokich plecach, dała sie holować do szpitala już bez zbędnego zawracania dupy.



Po wyjeździe gangerów Cheb i jego mieszkańcy z pewnością odetchnęli. Alice również mogła pozwolić sobie na głębszy oddech. Była ledwo żywa ze zmęczenia, ale speed ciągle trzymał jej ciało w swojej chemicznej mocy, nie pozwalając na odnalezienie ukojenia w jednostajnym rytmie w jakim czarna, sportowa terenówka podskakiwała na wyboistej drodze. Na dobrą sprawę dziewczyna nie spała ponad trzy dni i właśnie zaczynała czwartą dobę czuwania. Przed wyjazdem zdążyła opłukać twarz wodą i przejrzeć się w popękanym lustrze - wyglądała koszmarnie. Bliżej jej było do zwłok w zaawansowanym stanie rozkładu, niż do żywego człowieka. Podkute czarnymi sińcami oczy o popękanych naczynkach krwionośnych paliły jak jasna cholera, zamknęła je więc, stawiając na podróż w całkowitej ciemności. Dookoła nich panowała niepodzielnie głęboka, zimowa noc - i tak nie dałaby rady podziwiać widoków, zresztą nie miała na to ochoty. Chciała wreszcie iść spać. Odpocząć choć krótką chwilę, nim zawita do Detroit. Obawiała się tego momentu. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin z neutralnego Anioła Miłosierdzia zmieniła się w znienawidzonego przez większość zdrowego moralnie społeczeństwa gangera. , lecz czy mieszkańców Det dało się zaliczyć do podobnych społeczności? Co się stanie, kiedy dotrze na miejsce docelowe? Czekała ją niejedna trudna rozmowa, a nie potrafiła nawet dodać w pamięci dwóch do dwóch.

Nawet nie wiedziała kiedy zaczęła dyskretnie ściskać rękę siedzącego obok Guido. Dowódca wyprawy pacyfikacyjnej wydawał sie spać, pogrążony we wściekłości i własnym bólu. Usztywniona improwizowanym kołnierzem ortopedycznym szyja i noga w łupach wyprowadziły go z równowagi już parę minut po tym, jak Alice mu je założyła. Szczęśliwie obyło się jednak bez rozrywania opatrunków, rękoczynów i głośniejszych awantur. Zalecenie lekarskie to zalecenie lekarskie, wystarczyło też w dość obrazowy sposób opisać skutki jakie mogło mieć chojrakowanie. Dla kogoś takiego jak Guido poruszanie się na wózku do końca życia równało się strzeleniu sobie w łeb. W zamian doktor obiecała mu, że postawi go na nogi tak szybko, jak to tylko możliwe...ale to akurat nie podlegało dyskusji.
Mimo ćwiekowanej kurtki i wytatuowanej na prawym ręku wyszczerzonej czaszce wciąż pozostawała lekarzem. Poza tym naprawdę go polubiła. Jego, Hektora, Taylora, Paula, Chrisa...Miała nową rodzinę.
I do diabła z tym co myślała reszta poprawnego społeczeństwa.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 03-07-2015 o 11:51.
Zombianna jest offline  
Stary 10-07-2015, 01:50   #297
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Koniec rozdziału, koniec przygody cz. I :)

Schron - kilka dni później




Schroniarze i schron



- Baba… W coś ty wlazł? Gdzie cię poniosło? - westchnął Barney zmęczonym i zasmuconym głosem. Zaczęło się od badania Moniki którą Maria podejrzewała o jakąś chorobę bo co raz częściej krwawiła z nosa i była jakaś taka osowiała wręcz anemiczna w porównaniu do pary jej dzieci. Więc przyszła z nią do zajętego szukaniem szczepionki dla ekipy Will’a Barney’a. Ten dość szybko połapał się w czym rzecz i prawie od reki wezwał największego ze Schroniarzy. Pobrał mu jakieś próbki, krwi, moczu, trochę sierści i puścił z powrotem. Wezwał następnego dnia i przywitał właśnie tymi zmartwionymi słowami.

- Złapaliście silną dawkę twardego promieniowania. Kilkaset radów. Oboje. Ty i ta dziewczynka którą przyniosłeś. Macie przynajmniej postać hematologiczną choroby popromiennej. Wasze szpiki kostne są w strzępach. Czeka was przeszczep. Bez niego pożylibyście ze dwa tygodnie a potem dobiłaby was białaczka. - Barney bez owijania w bawełnę przedstawił powagę sytuację mutantowi. Mówił na tyle zrozumiałym językiem bez tego specowania w którym się tak lubował, ze syn z rodu Kafu rozumiał, że zostało mu dwa tygodnie zanim promieniowanie które złapał go zabije. Jego i Monikę. Ale byli Schroniarzami, mieli Schron i to nie byle jaki no i Barney’a który był przecież najbardziej łebskim facetem jakiego poznali. I przedwojenny naukowiec miał jakiś pomysł nawet na tak beznadziejną zdawałoby się sytuację.

Oboje z mała zostaną poddani zewnętrznej i wewnętrznej płukance by pozbyć się możliwie wiele napromieniowanych cząsteczek które wchłonęli. No i w Schronie było wiele leków między innymi krwiotwórcze. Jeden zastrzyk na dobę mógł zastąpić dobową produkcję szpiku. To były te dobre wieści. Złe były takie, że te leki nie zawsze działały jak trzeba po dwóch dekadach jakie minęły od upłynięcia terminu przydatności do spożycia. No i w końcu musiały się skończyć. Stabilizację sytuacji mógł przynieść tylko przeszczep szpiku. No i musieli się zmagać z pozostałymi konsekwencjami napromieniowania jak ogólnym osłabieniem ocierającym się wręcz o anemię czy częstymi krwawieniami z nosa. Barney też przestrzegał przed wszelkimi kontuzjami i ranami które w obecnym stanie będą się goić naprawdę ciężko.


- A przy okazji... Skąd to masz? Bardzo ciekawe urządzenie... - rzekł naukowiec biorąc do ręki coś co Baba rozpoznał od razu jako swoją obrożę z ładunkiem wybuchowym i detonator. - To ma na tyle silny ładunek w sobie, że urwałoby każdą kończynę. Wówczas śmierć z wykrwawienia w ciągu paru minut. No chyba, że trafiłbyś do mnie na stół to może... - wzruszył ramionami przedwojenny lekarz najwyraźniej zastanawiając się od razu nad takim wariantem. - No ale na szyi dekapitowałoby głowę wówczas trup na miejscu. - rzekł odkładając obrożę na stolik. Teraz w ręku pozostał mu dłoni tylko detonator. - Ale to jest jeszcze ciekawsze. Ma detonator czasowy i radiowy więc można ustawić albo czas albo wcisnąć guzik. To jeszcze w miarę standardowa opcja. Znaczy standardowa przed wojną oczywiście. Ale to... - rzekł podchodząc do mutanta i wskazując na wyświetlacz palcem. Pewnie było coś na nim wyświetlone ale Baba widział tylko niebieski jednolity prostokącik, trochę zaczerwieniony w miejscach gdzie ciepłe odciski palców naukowca dotykały go przed chwilą. - To jest miernik odległości. Mierzy czas pomiędzy nadaniem a odebraniem sygnału. Nie testowałem tego jeszcze ale powinien być dokładny do kilku metrów. Fala radiowa dobrana, że trzeba naprawdę gęstego terenu by ją zablokować czyli pokazuje odległość od bomby do nadajnika w normalnej sytuacji. - dodał całkiem podekscytowany Barney który mając w reku tak ciekawy gadżet i mówiąc o nim chyba na moment zapomniał o zmęczeniu jakie dominowało w nim ostatnio pod wpływem ciągłej pracy i napięcia związanego z wyścigiem z czasem gdy ścigali się z zagrożeniami trawiącymi ciała Schroniarzy. Chwilę dyskutowali o tym ciekawym dla naukowca gamblu. Wedle jego opinii ciężko było obejść mechanizmy i zabezpieczenia bez specwiedzy więc jeszcze tego nie ruszał. Było w takim stanie w jakim przywiózł je Baba z zamrożonym na stoperze odliczaniem. Obecnie nikt nie miał głowy ani czasu się tym zajmować. Za to hibernatus twierdził, że nadajnik i odbiornik działał nawet jeśli pomiędzy nimi była mgła, ciemność, deszczy czy ściana czyli gdy bomba niekoniecznie byłaby widzialna dla standardowego operatora.


---



Trzech mężczyzn milczało dłuższą chwilę wpatrując się w zawalony stół. Było tam wszystko co było potrzebne do odtworzenia inscenizacji jakiegoś tajnego laboratorium znanych z jakichś filmów. Był odpalony ekran monitora z jakimiś tajemniczymi danymi i wykresami, były dziwne szklane pojemniki, menzurki, rurki i inne tego typu ustrojstwa kojarzące się z jakimś szkolnym laboratorium chemicznym, były różne kartki i bloki zabazgranymi chemicznymi wzorami, rozrysowanymi molekułami i tajemniczymi równaniami.

- Myślicie, że to podziała? - spytał jeden z nich przerywając w końcu ciszę.

- Nie wiem. Może... Nic innego nie mamy… - rzekł drugi wyraźnie wątpiącym i niepewnym głosem. Obaj przenieśli pytający wzrok na tego trzeciego.

- Czas nam się kończy. Niedługo zaczną mutować. To powinno spowolnić proces. - rzekł ten trzeci, sprawiający wrażenie szefa.

- Więc to nie jest szczepionka. - stwierdził ten pierwszy kiwając ze zrozumieniem głową.

- Nie. Nie mamy czasu ani wiedzy by opracować skuteczną szczepionkę. Ale te serum może da nam czas by jakoś temu zaradzić. - odparł niewzruszonym spokojem ten trzeci z implantami oczy łamiąc ostatecznie wszelkie nadzieję.

- Więc będą nosicielami? Będą zarażać innych? - spytał poważnym głosem ten drugi, najstarszy.

- Tak, będą nosicielami. I mogą roznieść wirusa dalej. Zaraza może się rozprzestrzenić poza bunkier. Tak jak się obawiałem i ostrzegałem od początku. - rzekł zmęczonym głosem ten o największej wiedzy i autorytecie w tej kwestii.

- Ale co z nami? Trzeba ich jakoś izolować? - rzekł z obawą Latynoski spec z obawą o przebywanie w tej samej przestrzeni z nosicielami wirusa.

- Mało rozsądne jest angażowanie się w bliższe relacje z nimi. To kuszenie losu. Ale zarażenie może następować głównie przez ślinę i krew. Więc bez takiego ułatwienia drogi implantacji wirusa temu mikroorganizmowi nie jest tak łatwo się rozprzestrzenić. Czyli każde ich zadrapanie i skaleczenie jest niebezpieczne dla otoczenia. - rzekł do pozostałych dwóch patrząc na niewielką fiolkę położoną na stole.

- No to fakt… Niewesoło… Ale będą żyć i może się uda… - zaczął ten najstarszy kiwając głową i również przenosząc wzrok na niewielkie szkiełko.

- Z tym, że wirus ciągle mutuje. Dlatego jest tak ciężki do opanowania i pokonania. Te serum go spowalnia ale w końcu powstanie genetyczna modyfikacja odporna na jego działanie. Wówczas wszystko wróci do zwykłego trybu działania tego wyjątkowego mikroorganizmu. Jeśli badania prowadzi się ciągłe i odpowiednio modyfikuje skład serum możliwe jest opóźnienie tego momentu. Jednak bez tego to igranie z losem. Nie mam pojęcia jak długo serum będzie działać. Może parę dni, tygodni albo miesięcy. Ale w końcu nam się nie uda i wirus wygra. Chyba, że znajdziemy szczepionkę dla nich. - podsumował ich wiedzę o wirusie jaki odkryli w trzewiach podziemnej budowli która zamieszkana była przez zarażone nim istoty które kiedyś były ludźmi.


---



Schroniarze zapłacili straszliwą cenę w ciągu ostatnich paru dni. Byli zabici, ranni, okaleczeni i zarażeni. Stary i nowy skład przemieszał się ale cierpiał tak samo. Nad wszystkimi stanęło widmo tajemniczego wirusa. Zespołowi naukowemu pod wodzą Barney’a udało się co prawda w ciągu kilku, nerwowych, pracowitych i bezsennych dni opracować substytut szczepionki jednak nie samą szczepionkę. Połączona wiedza i doświadczenie chemika, farmaceuty i chirurga pozwoliły odwlec w czasie nieuniknione ale nie wyleczyć członków podziemnej ekspedycji. Okazało się, że wszyscy są zarażeni tajemniczym wirusem. Serum działało póki co pozwalając im funkcjonować w miarę normalnie. Pracowali, spali, jedli, pili, rozmawiali jak zawsze i jak wszyscy. A jednak w ich żyły i organy przenicowane były tajemniczym wirusem czasowo spacyfikowanym i uśpionym przez serum Barney’a. Kiedy przestanie działać i wirus wznowi swoją straszliwą przemianę swoich inkubatorów w bezrozumne, zaślinione monstra tego nie wiedział nikt z mieszkańców podziemnej budowli.

Ranni leczyli swoje rany a podziemny szpital pod fachowym okiem i ręką Barney’a nadawał się do tego doskonale. Zwłaszcza teraz jak wyprawie Will’a udało się przywrócić zasilanie a wraz z nim związane z nią dobrodziejstwa. Począwszy od sprawnej wentylacji, światła i ogrzewania a na tych różnorodnych, skomplikowanych aparatów i monitorów robiących mądre “ping” w odpowiednich momentach na które Barney kiwał w zadumie głową i coś pisał w swoim notesie i kartach pacjenta zawieszonych na ich łóżkach.

O ile standardowe rany zdawały się wracać do normy o tyle były i takie na które nawet wiedza i doświadczenie przedwojennego naukowca nie bardzo mogły sobie poradzić. Udało mu się “naprawić” kostkę sir Erdrika więc ten znów wkrótce pewnie będzie chodził, biegał i skakał jeśli zajdzie potrzeba. Udało mu się docucić speca od robotyki “Strippera” i ten znów wybudzony ze swojej śpiączki mógł chodzić i rozmawiać razem z resztą podziemnej społeczności. Udało mu się przywrócić wzrok Nu i dziewczyna z wybitymi jedynkami uzębienia znów mogła tłumaczyć z erdrikowego na ludzki. Za to nic nie był w stanie zaradzić na oślepienie ich trapera które zdawało się być poważniejsze od tego co miała dziewczyna. Można było jedynie czekać. Podobnie nie mógł sobie poradzić z ranami mutanta. Trollowe szpony zebrały zbyt wiele tkanki by liczyć, że samo się zrośnie czy zagoi. Z zewnątrz było widać zęby Baby przez rozerwany policzek a nawet fragmenty kości policzkowej. Barney zaoferował mu jedynie metalową płytkę która wybladłaby co prawda jak implant połowy twarzy ale jednak zapewniała ponowną szczelność jamy ustnej. Na wypalone kwasem bezkształtną blizną na klacie nic również poradzić nie mógł. Była zbyt głęboka i obszerna. Ale nie zagrażała zdrowiu i życiu mutanta w chwili obecnej. Co innego gdyby kwas wżarł się trochę głębiej i dotarł przez mięśnie i pomiędzy żebrami do płuc czy serca. Wtedy mogło być naprawdę groźnie więc wedle medycznej opinii Barney’a Baba wywinął się śmierci spod kosy w ostatnim momencie.




Domostwa Cheb parę dni później




Najemnicy i cywile



Para najemników najętych niecały tydzień temu do prostego zdaje się zadania również zniosła je ciężko. Oboje byli poharatani i wycieńczeni, oboje trafili pod ruiny i ziemianki miejscowych mieszkańców. Obydwoje poza ranami rozchorowali się trawieni gorączką od zakażonych ran czy od zapalenia płuc. Leżeli pozbawieni sił a ich powrót do pełnej operatywności zdawał się odległy i mało realny. Przynajmniej gdy sie widziało ich okaleczone, pokryte chorobliwym potem, wychudłe ciała dręczone od wnętrza chorobą na którą miejscowi nie mieli lekarstw. Tak samo jak inni cierpieli na głód który dodatkowo osłabiał i spowalniał proces leczenia.

Jednak krytyczny moment powoli mijał. W końcu ich silne, młode organizmy, pokrzepiane troskliwą opieką tubylców, nie wystawiane na kolejne niebezpieczeństwa i przeciwności były w stanie zwalczyć większość przeciwności. Mogło zając nawet kilka tygodni nim sami będą mogli wstać z łóżek i posłań o własnych siłach ale w końcu wstaną. Czy wówczas wokół będzie leżał jeszcze śnieg czy zielenić już bedzie się świeża trawa nie wiedział nikt ale raczej szło im na życie a nie na śmierć.

Leżąc jednak w improwizowanych posłaniach, na przemian tracąc i odzyskując czucie i świadomość bądź pogrążając się w gorączkowych majakach i malignie byli świadomi to czego dokonali. Brali udział w wydarzeniach rozgrywających się w Cheb od samego początku. Począwszy od pierwszego nocnego starcia w Ruinach pod przewodem Daltona i Drzazgi z jak się okazało wyprawą rozpoznawczą dzikusów po ostatnie walki z liczniejszymi i świetnie przygotowanymi do walki zmilitaryzowanymi gangerami.

Byli tam. W ciemnych, nocnych zaułkach bezludnych sektorów tego nadjeziornej osady gdzie potwierdzili swoje słowo o obcych najeźdźcach. Byli tam. W zalewanych ulewą zrujnowanych, mrocznych domach gdzie wspierali obrońców przed zalewem prymitywną, dziką falą napastników z północy. Byli tam. W postrzępionym i zdruzgotanym kulami barze gdzie obcy awanturnicy rozzuchwaleni potyczką z zaskoczonymi ich atakiem gangerami nie chcieli dać się pokornie rozbroić i aresztować. Byli tam. Gdy przeprowadzali trójkę osieroconych dzieci przez opanowane nocną, bezpardonową walką o przetrwanie osadę, gdzie walki najczęściej toczyły się na krótkie, wewnątrz budynkowe odległości. Byli tam. Gdzie na piętrze zrujnowanej walkami knajpy usiłowali założyć opatrunek na poszarpane dzikusową dzidę ranę niezbyt odważnego zastępcy szeryfa. Byli tam. Podczas wikłania się w walkę i zasadzkę nocnych myśliwych którzy atakując z ukrycia wyeliminowali wszystkich towarzyszy Sandersa. Byli tam gdzie grupka pod przewodnictwem DuClare, odkryła niespodziewanych rezydentów na pozornie opuszczonym statku. Byli tam. Podczas eskorty odciętych w swojej enklawie Ridley’ów ku zdawałoby się bezpiecznemu schronieniu w kościele. Byli tam. Podczas poszukiwań zaginionego wielgachnego mutanta Schroniarzy. Byli tam. Pod ogniem snajpera za dającego złudną osłonę barykadą i podczas szturmu na portowy, pogrążony w ciemnościach magazyn opanowany przez Runnerów. Byli tam. Podczas mrocznych i krwawych zmagań w ciemnicy zajętej przez gangerowych gwałcicieli, byli za barykadą rozjeżdżaną runnerową zmechanizowaną szarżą, byli podczas morderczego samotnego pojedynku strzeleckiego przez szerokość ulicy z przeważającymi siłami gangerów i podczas uporczywych walk na placu. Byli tam.

Byli tam i tego nikt im odebrać nie mógł. Przeżyli zimowe walki z podstępnym, zaciętym i przeważającym liczebnie wrogiem. Przeżyli walki jakie normalnie dane było przeżyć jedynie bohaterom legend, opowieści i historii krążących po przydrożnych knajpach i ogniskach rozsianych po Pustkowiach i Ruinach. Czyż bowiem można było przeżyć pojedynek strzelecki z szóstką przeciwników? Nie. Czy można było przeżyć pościg kawalkady rządnych zemsty gangerów będąc pieszo na otwartym placu? Nie. Nie, nie, nie, takie rzeczy się nie zdarzały. Nie w realnym świecie, spustoszonym atomową apokalipsą, przenicowanym przez wszędobylskie skażenia, zatrutą wodę, ziemię, powietrze, pogrzebanym w ruinach dawnej cywilizacji, zasiedlonym przez istoty wyspecjalizowane w przetrwaniu w takich warunkach, nazywające te miejsce swoim domem. Reguły rządzące tym światem nie przewidywały takich anomalii. Ludzie siłujący się z tymi prawami byli bez wyjątku mieleni w pył przez tryby nimi sterujące. Bez litości i wyjątków. Co innego bohaterowie.

Bohaterowie opowieści mieli inne prawa i zasady dotyczące świata śmiertelników które o nich opowiadali ich się nie imały. W opowieściach wszytko było możliwe o ile włożyło się w nie odpowiednio dużo serca i talentu. W opowieściach można było przeskoczyć nad przepaścią, można było wygrać Wyścig w Det, można było wreszcie dokonać któryś z wyczynów jakie dokonała para obcych w tej osadzie najemników. Pod tym względem te opowieści nie różniły się niczym z wielu innych im podobnych. Tylko złożona ranami i gorączką para najemników i doglądający ich miejscowi opiekunowie wiedzieli, że zdarzyły się naprawdę.



Detroit; Strefa Sand Runnerów - kilka dni później




Lekarze i gangerzy



“Brzytewka”. Te nowe imię czy ksywa które z pozoru niepozornej, rudowłosej lekarce nadał pod wpływem chwili szef bandy gangerów przylgnęło do niej. Częściowo kojarzono Anioła, że jest Alice czy nawet, że “Igła” ale nowa ksywa zlała się z twarzą całkowicie spychając inne imiona i przydomki w cień.

“Brzytewka” kojarzyła się też jako “ta nowa doktor co zastąpiła Ernst’a”. Runnerom utkwiła w pamięci i kojarzyła się z awanturą w zawalonym zimą i śniegiem prowincjonalnym Cheb i niespecjalnie wnikali co było wcześniej. Dla nich Guido wytrzasnął ją jak magik królika z kapelusza w Cheb więc i tak ją zapamiętali. A wraz z ich językami ksywa zaczęła się rozlewać i po reszcie Detroit. Jeśli już gdzieś wypływał temat związany z niedużą panią doktor to wiadomo było, że chodzi o “Brzytewkę” lub ewentualnie “tego nowego lekarza Runnerów” jeśli ktoś słabiej kojarzył temat.

Powrót do rodzinnego gniazda Runnerów był odbierany całkiem odmienną skalą emocji u różnych jego uczestników i obserwatorów. Runnerom na pewno nie można było odmówić klasy i stylu wrócili z w ryku silników, klaksonów, blasku reflektorów, kogutów jeśli ktoś miał na samochodach i wrzaskach uczestników wyprawy w polaczeniu z waleniem dłońmi w blachy i pancerze pojazdów. Towarzyszyło im wycie syren alarmowych czy czegoś podobnego dochodzące z ich strefy, zbierający się na ulicach tłum ciekawskich i plota która błyskawicznie poszła po runnersowej dzielni a potem rozlała się po reszcie miasta: “Guido wrócił!”. Wrócił później niż go oczekiwano więc każdy w Det był ciekawy w jakim stanie i z czym.

Pozornie wszystko wyglądało świetnie. Zemsta została dopełniona, ciało Custera i jego ludzi odzyskane, haracz odebrany a ludzie Guido powrócili w chwale dając nauczkę tępym wieśniakom. Tak to wyglądało z poziomu ulicy i tak to zostało w większości zapamiętane i przez szeregowych członków wyprawy i przez tych którzy zostali w domu i przez resztę Detroitczyków.

Jednak nawet przeciętny Runner czy ich sympatyk obserwujący powrót ekipy Runnerów do domu widział brak dwóch najważniejszych pojazdów w konwoju: charakterystycznego osobistego sztabowozu Guido oraz równie rozpoznawalnej ciężarówki objuczonej pancerzem i bronią. Ten brak nawet na etapie pierwszej fali entuzjazmu rzucał się w oczy a na następnych budził pytania czy wręcz pretensje.

Zaś “Brzytewka” niejako przyklejona do poharatanego w walkach Guido była niejako mimowolnym świadkiem tego co działo się zdecydowanie powyżej poziomu ulicy i za zamkniętymi często drzwiami. Tam entuzjazm i radość z powrotu stopniał bardzo szybko o ile w ogóle wystąpił choć przez chwilę. Jak trafnie powiedział swego czasu Taylor, Hollyfield faktycznie się wściekł za “trwonienie zasobów strategicznych” a zwłaszcza w “podrzędnej walce ze sparchaciałymi redneck’ami” a oprócz tego chyba naprawdę lubił ten swój gunship. Guido naprawdę musiał się nagimnastykować by nie wyszło, że odniósł porażkę. Liczni postrzelane czy holowane pojazdy pełne zranionych i zabitych braci i sióstr niezbyt mu w tym pomagały. Rachunek niezbyt poprawiało przywiezienie okupu ze zbuntowanej prowincji czy obietnica posłuszeństwa jaką złożyli. Dla Hollyfielda było to zaledwie powrót do stanu początkowego sprzed afery z Custerem a straty były porównywalne do zaciętej bitwy z dobrze uzbrojonym przeciwnikiem czy robotami a nie z durnymi wieśniakami których to niby Guido udało się zaskoczyć. Dopiero informacja o schronie, sprawnym i pełnym gambli zaciekawiła szefa Runnerów. Wizja jaką przedstawił mu starszy, poturbowany w walkach brat zabitego Custera zdawała się przekonywać big boss’a do uznania wyprawy Guido za udaną.

Na razie jednak wciąż wszędzie dominowała zima. Zimowa aura nie sprzyjała zbytnio wojaczce i wszelkie plany o wyprawach mniejszych i większych zostały odłożone “aż zrobi się cieplej”. Zima nie była łaskawa ani dla ludzi ani dla pojazdów. Nawet Wyścigi odbywały się dużo rzadziej niż letnim sezonem. Całe zmotoryzowane miasto zapadło jakby w letarg pod zimową, białą pierzyną, liżąc rany i nabierając sił na następny sezon.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 11-07-2015 o 23:11. Powód: Literówek poprawa
Pipboy79 jest offline  
Stary 10-07-2015, 02:17   #298
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Koniec rozdziału, koniec przygody cz. II :)

Północne wybrzeże Jeziora Huron - parę dni później




Wojownicy i myśliwi



Matka Zima była dość kapryśna w tym roku. Podobnie jak Ojciec Stal. Wiedzieni myśliwskim zewem ruszyli daleko na południe do krain słabowitych i cherlawych Wiotkich. Zew był silny a Gorbad uparty a szamani obiecywali krew, śmierć i mięso. Uparcie wiec podążali za pojedynczym wiotkim co raz dalej na południe. Doszli do Wielkiej Wody i znaleźli zamarznięty kawałek. Zwierzyna próbowała uciekać dalej ale nie odpuścili i podążali dalej. Doszli na drugi brzeg gdzie zaczynały się krainy wiotkich. Tam faktycznie natknęli się na ich osadę. I się zaczęły prawdziwe łowy.

Grupa zwiadowców została co prawda zdziesiątkowana ale przyniosła wieści o dużej ilości dymów i domów z ogniem którym chronili swe słabe ciała wiotcy. Prawdziwi wojownicy z północy nie potrzebowali takiej ochrony ich silne i odporne ciała były odporne na urok Matki Zimy. Ci którzy nie byli umierali jak wiotcy dużo wcześniej. Słabi nie byli potrzebni by wypełnić wolę Zimy i Stali oraz by polować i zabijać posłuszni ich zewowi.

Tak było i tym razem. Weszli nocą do uśpionego miasta. Łatwo wyłuskali ogrzane i oświetlone domy z morza opuszczonych budynków. Psy zwęszyły trop a potem rozszarpywały w łowczym szale krwi słabowite ciała wątłych ku uciesze myśliwych. Wątli krzyczeli z bólu i strachu zaskoczeni atakiem myśliwych. Zbili się jak zwykle w kupy w poszczególnych punktach miasta. Oczywiście nie wszystkim to sie udało jak zwykle. Więc padali i ginęli od ostrzy włóczni, maczet, kłów i pazurów. Ginęli w swoich ogrzanych gniazdach i na ciemnych dla nich ulicach. Ginęli i nieważne czy się próbowali bronić, uciekać czy chować. Gdy ścigali ich prawdziwi myśliwi opór był daremny tak samo jak walka czy ucieczka.

Ale tym razem ginęli także i myśliwi. Tak powinno być. Gdyby cena była zbyt mała i słaba byłby to mizerny hołd dla Zimy i Stali. Ale tym razem hołd był naprawdę wielki. Zginął sam Gorbad, zginęli jego przyboczni i większość jego psów i wyprawy. Wątli mimo, że ginęli tuzinami zabierali ze sobą zdumiewająco wielu wojowników z północy.

Wiedzieli, że wątli są słabi dlatego używają ognia i huku do obrony przez atakiem wojowników i myśliwych. Tym razem mieli nawet coś co rzygało strugami żywego ognia paląc straszliwie do kości odważnych wojowników. Mimo tego strasznego czegoś atak mężnych myśliwych trwał i dalej zabijali wątłych ku chwale Zimy i Stali. A mimo to co raz więcej było poległych i okaleczonych wojowników. Część okazała sie nie tak silna i zew wyczerpał się w nich prędzej. Ze złamanymi ciałami, popaleni ogniem, poszarpani hukiem rozpoczęli wędrówkę powrotną na północ do rodzimych gniazd. Pozostali jednak pod wodzą samego Gorbada zebrali się a jemu samemu zostało rzucone Wyzwanie. Gorbad jako prawy wojownik przyjął je ale święty pojedynek został przerwany przez obcego potwora posługującego się hukiem. Rządni zemsty i chwały wojownicy rzucili się na niego chcąc zdobyć tak wspaniałe trofeum jednak potwór okazał się straszliwym przeciwnikiem walczącym hukiem do końca a potem niespodziewanie dobrze rozcinający magicznymi ostrzami kolejnych myśliwych aż nie padł wreszcie pod ich ciosami. Wówczas jednak mało który z myśliwych ostał sie z tej rzezi zostali odgonieni od zdobycia trofeum przez wątłych z hukiem. Teren im nie sprzyjał wiec tym razem musieli ustąpić.

Ale wrócą. Wiedzieli, że wrócą. Za rok też będzie zima. Miejsce okazało się bardzo cenne. Była ty wspaniała walka i możliwość zebrania wspaniałej chwały. Wszyscy wznosili modły do Stali i Zimy by dane im było wrócić tu za rok i zdobyć chwałę i łupy i może niewolników na ofiary. Ale przede wszystkim by za rok był tu ten wspaniały potwór bowiem wojownik który go pokona zyska nieśmiertelną chwałę i szacunek w plemieniu. Nie co dzień się trafiała tak wyjątkowo silna zdobycz. Nawet nie co sezon. Głowa potwora zawisłaby na pewno na honorowym miejscu przy głównym ołtarzu plemienia bowiem rzadko zdarzała się istota która posłałaby w Zimowy Sen tak wielu odważnych wojowników na raz. Więc wrócą. W zimie. Byli Wojownikami Zimy i ona była dla ich czasem. Była ich sprzymierzeńcem i domem. Była czasem Polowania. Więc wrócą za rok by zapolować na resztkę wątłych i ich potwora.




Nowy Jork; siedziba główna gazety "Prawda"




Dziennikarze i gliniarze



- Zdravko, kurwa, co to ma być? - spytał starszy, grubszy, łysawy mężczyzna zza biurka biorąc do ręki garść zdjęć i zapisanych kartek.

- Jak to co? Materiał na artykuł. - odparł cichym ale pewnym siebie głosem młodszy i szczuplejszy, wręcz chuderlawy mężczyzna.

- Materiał na artykuł? Jaja se kurwa robisz? Człowieku a do jakiej gazety to ma być materiał co? “Bravo Girl”? Bo chyba nie do naszej. - rzekł zawsze pocący się mężczyzna zza biurka z plakietką “REDAKTOR NACZELNY”. W lecie faktycznie było w jego gabinecie gorąco a zimą też bo farelka działała non stop i na full. Kto bogatemu zabroni?

- Ale szefie o co chodzi? Pojechałem, zobaczyłem, obcykałem, napisałem i wróciłem. Tak jak szef chciał. - Ljubjanowić westchnął w duchu. Spodziewał się właśnie czegoś takiego. To, że się spodziewał nie oznaczało, że teraz gdy faktycznie to przerabiał było jakoś łatwiej.

- O co chodzi?! No ludzie, on się mnie pyta o co chodzi! Jaja se robisz się pytam? Co to ma być się kurwa pytam?! Sami gangerzy, narkotyki, imprezy i rozbijanie się samochodami po mieście, a nawet jak trupy to kurwa nie tych co trzeba! A gdzie odbudowa? Gdzie nadzieja? Gdzie walka z robotami? Jakie to kurwa ma wartości patriotyczne czy wychowawcze taka zgniła pulpa co? Jak ja coś z tego mam wydrukować? Nie było cię całą zimę i przywozisz mi takie brednie? Prywatnie sobie pocykaj ze swojego sprzętu i swoje dolce takie chujostwo i się tym napawaj do woli a póki ja ci płacę masz mi przywozić porządne zdjęcia i artykuły! - wywrzeszczał swoją tyradę w złości która kazała aż mu wstać i pryz każdym zdaniu wskazywać oskarżycielskim palcem na kłopotliwego pracownika.

- No ale szefie… To Detroit, miasto gangerów i Wyścigów. Tam tak jest. Ciężko nie robić zdjęć wyścigom, samochodom czy gangerom jak tam tego pełno na każdym rogu. A tam nie ma robotów bo to nie jest miasto frontowe a ci gangerzy niczego nie budują to z odbudową cież… - zaczął tłumaczyć się dziennikarz trochę urażonym tonem. Co jak co ale jaką Detroit ma opinię to słyszeli wszyscy co o nim słyszeli. Czego wiec oczekiwać? To jakby chcieć zimowe zdjęcie bez śniegu.

- Chuj mnie to obchodzi! I nie wciskaj mi kitu! Też kiedyś latałem z aparatem jak ty to wiem co potrafi znaleźć dziennikarz! Jeśli kurwa chce! Byłeś poza miastem całą zimę i co? Nic kurwa? I do chuja nic sie nie nauczyłeś? Zrobiłem cię wysłannikiem specjalnym byś mógł robić swoje i zszedł tutejszym ważniakom których wkurwiłeś z oczu a ty dalej swoje? Tak mi się chujku odwdzięczasz? A swoją drogą wewnętrzni znów o ciebie pytali. Powiedziałem im, że jeszcze nie wróciłeś bo chciałem dać ci szansę ale widzę, że sam se grób kopiesz. Tylko zmieniłeś łopatę na koparkę… - naczelny prychał z wściekłości ale pod koniec chyba się zmęczył i opadł bezsilnie na fotel. - No człowieku no… Przecież ja mam rodzinę. Jak bym wydrukował takie gówno to by nas wszystkich powieźli do koloni karnej. A nie przepraszam, do enklawy o podwyższonym poziomie ryzyka jak to ładnie nazywają ludzie pana prezydenta… - pokręcił głową prychając zirytowany. Przez chwilę w gabinecie panowała cisza nim odezwał się młodszy mężczyzna.

- Nie no… Dziękuję, że szef sie za mną wstawił… I chyba jednak mam coś… - rzekł cicho i podniósł się z fotela. Chwilę grzebał po rozrzuconych po biurku papierach i zdjęciach nim wydobył jakieś i podał siedzącemu szefowi który biernie obserwował jego manewry. - A to? Co pan powie na to? - spytał wciskając mu do ręki jakieś czarno białe zdjęcie. Siedzący mężczyzna z dłonią opartą o policzek beznamiętnie wziął do ręki zdjęcie po czym zaczął je lustrować.

- O. - rzekł po chwili kiwając głową. - Noo… - dodał po drugiej chwili biorąc zdjęcie w obie ręce. Zniechęcenie i zobojętnienie znikło a oczy lustrowały błyszczący kartonik z niewidzianym dotąd rysem drapieżności w spojrzeniu. - No! właśnie! A jednak kurwa coś umiesz! I po takie zdjęcia właśnie cię wysłałem! - wrzasnął wreszcie zadowolonym głosem uderzając otwartą dłonią w trzymane zdjęcie. - Co to za jedna? - spytał na moment odrywając spojrzenie od fotki i patrząc pytająco na pracownika.

- Dr. medycyny Alice Savage. Anioł Miłosierdzia przy okazji. - odparł bez zawahania spytany dziennikarz.

- Lekarz? Świetnie! Lekarze są prawie tak dobrzy jak gliniarze i żołnierze. Masz z nią wywiad? - spytał znów patrząc czujnie i pełen werwy już czując farbę drukarską na papierze.

- Oczywiście. Świetny materiał o walce z robotami, nadziei, ona jest bardzo oczytana i wykształcona jak na dzisiejszy standard kompletnie nie pasuje do jej młodego wieku bo mówi jak… - zaczął Zdravko podejmując wreszcie temat który miał szansę wreszcie przyćmić wcześniejsze niezadowolenie szefa.

- Dobra, dobra w artykule to nam opiszesz. - machnął ręką przerywając wywód dziennikarza i biorąc do ręki kolejne zdjęcie. - Ooo… Widzę, że jednak masz jakiś porządny mundur. Tylko co on w takiej chujowej pozie? Nie masz go jakoś inaczej? - spytał patrząc krytycznie na kolejną fotkę.

- To? To Scott Sanders, najemnik. Walczył w obronie cywil najechanych przez gangerów z Detroit. Pomagał tamtejszemu szeryfowi. No tutaj go złapałem jak mocno oberwał już po wszystkich walkach dlatego tak wygląda. - rzekł Zdravko patrząc na pochwycone przez naczelnego zdjęcie. Coś mu się wreszcie zaczynało podobać to zaczynało być dobrze a przynajmniej nie tak chujowo. A gdzieś tu jeszcze miał inne ujęcia Sandersa.

- Ooo! Pomocnik szeryfa? Świetnie! To będzie dobre. I w walce z gangerami… Nawet bardzo dobre… - naczelny zdawał się być zadowolony z tych informacji.

- O! Tu mam go więcej. Tu mam jak się szykował do szturmu… - rzekł pokazując imponujące ujęcie jak najemnik w zimowym kamuflażu z wielgachnym plecakiem i wycelowanym przed siebie karabinem patrzy po lufie w głąb jakiegoś zrujnowanego budynku. - A tu mam ich oboje… - rzekł podtykając szefowi drugie zdjęcie gdzie wspomniana wcześniej lekarka opatrywała na wpół rozebranego najemnika na podłodze kościoła.

- Noo… Niezła poza… Taka plakatowa… Albo na okładkę… A masz jak rozwala to coś? - podniósł głowę znad pierwszego zdjęcia ale widząc przeczące kręcenie głową dziennikarza skrzywił się. - Cóż, szkoda… Rozwalona maszynka, mutas czy ganger fajnie by się komponował… Ale może coś sie weźmie z archiwum… - naczelny dziennikarz NYT machnął ręka na te drobną niedogodność. Czuł dobry trop na artykuł czy nawet serię i takie drobnostki nie mogły go zatrzymać. - No te drugie też jest niezłe. Śliczne ujęcie klasycznej roli lekarza i żołnierza… - pokiwał głową zadowolony. Chwilę wziął do ręki oba zdjęcia: te z niedużą lekarką z pustymi rękami pomiędzy dwiema ścianami wycelowanych w siebie luf i żołnierza w zimowym kamuflażu w świetnej, bojowej pozie. - Z nim też masz wywiad, prawda? - spytał przenosząc spojrzenie z obu zdjęć na reportera który je zrobił.

- Noo… Nie bardzo… Mam trochę, da sie z tego coś ulepić ale… - wzruszył ramionami nim dokończył - Były walki i tak nie bardzo było jak go dorwać… A potem był w takim stanie, że... - zaczął niechętnie tłumaczyć się z tego niedociągnięcia które w oczach naczelnego pewnie wyglądało na błąd strategiczny.

- Tak? To chuj mu w dupę. Popisz o nich obojgu, oboje damy na okładkę ale szum robimy wokół tej doktorki. Zwłaszcza jak jest wygadana jak mówisz. - rzekł podejmując decyzję w mgnieniu oka. Wyglądało na to, że jednak ten Zdravko ma w sobie coś z prawdziwego dziennikarza. Ten ucieszony, że wreszcie szef jest zadowolony z jego pracy zaczął pośpiesznie zbierać rozrzucone po biurku efekty swojej kilkunastotygodniowej pracy.

- Szefie… A co z tymi wewnętrznymi? Co teraz im szef powie? - spytał mając już mniej więcej materiały z powrotem upchnięte do teczki.

- Że wróciłeś. I że idziesz na odwyk. - rzekł spokojnie szef odpalając kolejnego papierosa i wyciągając się wygodnie na fotelu.

- Co?! Na odwyk?! Ale dlaczego? Przecież mówił pan, że mogą być te zdjęcia i materiał?! - spytał zaskoczony młodszy dziennikarz potrząsając trzymaną teczką ze wspomnianymi materiałami.

- Zdravko, nie żyjemy w idealnym, bajkowym świecie, chłopie. Nabroiłeś i narobiłeś kupy chłopcom na wysokich stołkach to się teraz nie dziw, że maja długie ręce. Albo odwyk albo kolonia karna. Na odwyku już byłeś to i znowu przeżyjesz. I możesz tam obrabiać materiał. O koloniach karnych pisałeś ti też wiesz jak tam jest. Sam sobie wybierz. - rzekł spokojnie rozwalony na wielgachnym skórzanym tronie naczelny redaktor patrząc na stojącego za biurkiem reportera. Wybór był jego sprawą choć przy takiej alternatywie trudny chyba nie był. No chyba, że brać pod uwagę jeszcze ucieczkę z miasta.




Ruiny i Pustkowia - tydzień później




Szpiedzy i żołnierze



- Nadal nic? - spytał starszy mężczyzna gasząc papierosa w popielniczce. Uwaga obu osób w pomieszczeniu skupiła sie na moment na gaszonym pecie.

- Przykro mi szefie. Nic. Jeśli mogę coś zasugerować… - powiedział stojący młodszy, tykowaty mężczyzna w mundurze który wyglądał jak po starszym bracie.

- Sugeruj. Od tego jesteś. - zgodził się siedzący zapalając kolejnego papierosa.

- Jeśli nie zdezerterował… - zaczął od razu wiedząc, że zwierzchnik lubi konkrety.

- Nie zdezerterował. Wybrałem go osobiście do tej misji. Musiało sie stać coś innego. - przerwał podwładnemu patrząc twardo na niego i wydmuchując pierwszą chmurę dymu z nowego papierosa.

- Cóż… Miałem sugerować a muszę powiedzieć o wszystkich opcjach branych pod uwagę. - wzruszył ramionami stojący człowiek w mundurze z oficerskimi dystynkcjami nieco przepraszającym tonem.

- Rozumiem. Ale opcja o której mówisz jest tak mało prawdopodobna, że nie warto jej brać pod uwagę. - zgodził się nonszalanckim tonem siedzący w fotelu facet przy okazji zaciągając się znów papierosem.

- Tak jest. - odparł służbiście młodszy w hierarchii i podjął temat. - Więc albo nie żyje albo nie może nawiązać łączności. Ostatnie pewne potwierdzenie jakie nadał to, że zbliża się w bezpośrednie okolice celu. Od tamtej pory nie mamy od niego żadnej wiadomości. - podsumował najkrócej jak mógł swoje wnioski.

- Więc nie żyje. Inaczej znalazłby sposób na przesłanie wiadomości. - rzekł spokojnie facet w fotelu patrząc w zamyśleniu na zapalonego papierosa.

- Też tak sądzę. To co teraz z tym zrobimy? Wyślemy następnego? - spytał młodszy patrząc wyczekująco na szefa. Musieli przecież podjąć jakaś decyzję. Nie mogli tego tak zostawić samopas. Zbyt wiele wysiłku kosztowała ich ta sprawa.

- Wyślemy. Ale tym razem naszykuj też grupę szturmową. Tam się muszą dziać ciekawe rzeczy, że tak po kolei milknął wszyscy których tam wyślemy. Zdumiewający zbieg okoliczności prawda? - mówił zapatrzony w żar trzymanego w dłoniach papierosa. Beż świeżego przepływu powietrza żar szybko zmętniał ale nadal pożerał kolejne warstwy bibułki i tytoniu. Młody miał rację. Nie mogli tego tak zostawić. Ten cholerny bunkier musiał w końcu wpaść w ich ręce!




Baza łowców nagród - tydzień później




Detektywi i łowcy nagród



- Na krzesło bydlaku! Ale już skurwysynie! - młody, silny kobiecy głos dołączył wrzaskiem do kakofonii dźwięków zaraz za hukiem prawie wywarzonych kopniakiem drzwi i szarpaniny. Okutany w futra mężczyzna oklapł z impetem na wspomniany mebel szarpnięty na niego młodszym i silniejszym choć jednak kobiecym ramieniem. Jego właścicielka była już u kresu wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Samotna podróż z jeńcem przez zaśnieżoną krainę z licznymi odłamkami stali i ołowiu w ciele dawała jej się mocno we znaki. Wykończyła wszystkie painkillery jakie miała tak samo jak zapas wódki i whisky jaki robił jej za ich substytut. Mimo to strach, poczucie obowiązku i zemsty napędzały trawione już zakażeniową gorączką ciało. W końcu jednak dotarła do zawalonej śniegiem bazy i udało jej sie dotargać zdobycz przed oblicza które wysłały ich na tę straceńczą jak się okazało misję. Wreszcie mogła pozwolić sobie na uczucie ulgi i satysfakcji.

-Ah, moja droga… Czemu tak ostro? - spytał jeden z będących w pokoju mężczyzn uśmiechając się lekko.

- Bo mam chujowy nastrój a czuję sie jeszcze gorzej! - warknęła kobieta ściągając z głowy kaptur wraz z zimową czapką. Oba były nadal zawalone śniegiem tak samo jak reszta ubrania. Część opadła co prawda na ziemię część zaczęła się już topić w cieple pomieszczenie, przekształcając się już w przezroczysta wodę na ubraniu lub ciemną plame na podłodze ale nadal i kobieta i wprowadzony przez nią mężczyzna mieli na sobie silne odciśnięte zimowe piętno. Kobieta po zdjęciu kaptura ukazała wyraźnie swoją twarz. I była inna od tej którą zapamiętali gdy ją widzieli po raz ostatni. Zroszona gorączkowym potem, z przygryzionymi do krwi wargami które non stop zaciskała w zaciętym grymasie, liszajami od morzu, i przekrwioną szmatą która przekrzywiona odsłaniała świeżą bliznę z zamarzniętą krwią. Do tego jedne ramie kobiety było przyciśnięte do tułowia i prawie bezwładne co obaj rozpoznawali w lot jako efekt ciężkiej rany. Najwyraźniej dla kobiety misja nie potoczyła się gładko i sprawnie.

- Chuj mnie obchodzi twój nastrój słonko. To on? - odparł chłodno siedzący za biurkiem mężczyzna pacyfikując swoim spokojem jej wybuch. W odpowiedzi kobieta warknęła coś niezrozumiałego i zszarpała futrzany kaptur z głowy mężczyzny na krześle. Oczom zebranych ukazała się głowa niepozornego mężczyzny o urodzie typowego Azjaty i przestraszonym spojrzeniu. Obaj gospodarze spojrzeli na siebie porozumiewawczo i kiwnęli zgodnie głowami.

- Aaa… Pan Tetsuki. Jak miło. Wreszcie się spotykamy. - uśmiechnął sie ten siedzący choć uśmiech miał dość nieprzyjemny. - A gdzie są chłopaki z twojego zespołu? - spoważniał i ponownie spojrzał na ciężko ranną kobietę.

- Nie żyją. - odparła głucho kobieta wodząc tępym, pustym spojrzeniem po pokoju. Wraz z ciepłem zaczynało wychodzić tłumione przez zimno i używki uczucie zmęczenia i otępienia. - Chcę swoją nagrodę. - odparła po chwili przedłużającej się ciszy jakby przebudziła się z letargu, przypominając sobie po co tu jest.

- Oczywiście. Pójdziesz do skarbnika to ci wypłaci co trzeba. - kiwnął głową mężczyzna zza biurka. - Ale najpierw złożysz raport z misji w pokoju obok. - wskazał ołówkiem drzwi przez których mleczną szybę widać było następne drzwi obok.

- Nie żyją? Snow również? - milczący dotąd mężczyzna który dla odmiany stał a nie siedział jak gospodarz odezwał się po raz pierwszy najwyraźniej zaintrygowany tym, że dotarła do nich tylko dziewczyna.

- Nie żyją. Jakiś chujek ich rozjebał. Nic mu nie zrobiliśmy! Snow chciał pogadać z nim bo kurwa odwrót do sań odcięli nam Runnerzy z Det i chciał go wziąć do pomocy by się przebić razem a ten chujek jak stał tak wziął za szable i zaczął nas jebać skurwiel jebany! To jakiś psychol! Odjebało mu w pizdę! Snow wziął go na siebie ale nie zdążył nawet dobyć szabli to sie zasłaniał karabinem a my strzelaliśmy ale kurwa jebany miał pancerz a my nie chcieliśmy trafić Snowa! I kurwa jak go zajebał to zwialiśmy z tym tu gnojkiem ale zaraz byli ci jebani Runnerzy. A ten skurwiel nas dogonił i zajebał Ben’a z karabinu! No to już nie miałam wyjścia wzięłam tego debila za wsiarz i poleciałam naprzód. A potem kurwa wszystko się rozjebało w pizdu i była jakaś jebana bitwa po nocy, kurwa jebany śnieg napierdalał, wiatr w oczy, nic w chuj nie widać, wszędzie się kurwa strzelają, nie wiem kurwa do czego jak nic nie widać było i generalnie już myślałam, że nas tam wszystkich zajebią ale kurwa jakoś sie udało dotrzeć do sań z tym skośnookim pojebem i wyjechałam z nim w chuj z tego popierdolonego miasta! - kobieta wyrzuciła z siebie tyradę jednym tchem. Widać było, że obrazy sprzed paru dni musiały jej wypalić się w pamięci bardzo wyraźnie bo aż zaczęła sie trząść. A może dopiero zimnicowe dreszcze wreszcie ją dopadły wraz powracającym ciepłem w wyziębione ciało.

- Spokojnie, moja droga, spokojnie. Chcesz zapalić? - rzekł stojący dotąd mężczyzna i przeszedł na drugą stronę biurka wyciągając paczkę fajek i zapalniczkę. Łowczyni nagród z wdzięcznością sięgnęła po fajkę i z wyraźną ulgą zaciągnęła się dymem. Chwila pozwoliła ogarnąć jej się na tyle, że mężczyzna przeszedł do następnego pytania.

- Snow dał się załatwić? Jednemu kolesiowi? Mhm… A czemu chciał z nim pogadać i uznał, że może wam pomóc? I co to za chujek? - spytał powoli chowając z powrotem przybory do palenia do kieszeni.

- Nie wiem co to za chujek. Snow tylko wyciągnął od niego, że najął go do pomocy miejscowy szeryf. A my jak szliśmy za nim na te jebane zadupie to już kminiliśmy czaczę, że to jakiś najemnik. A potem jeszcze sam się wygadał, że chyba zna tego skośnookiego szmaciarza i jego sukę i coś bredził o jakiejś karawanie. A potem kurwa mu odjebało i zaczął siec tą szablą bez ostrzeżenia w ogóle no to chuj wziął dalszą gadkę z tym tępym chujem… - prychnęła dotknięta do żywego kobieta mając najwyraźniej za złe, obcemu napastnikowi tak podstępne i zdradzieckie zachowanie.

- Dobrze, już dobrze. Odpocznij sobie teraz, świetna robota z tym Tetsuki, świetnie ci poszło. i jak dotarłaś tutaj w takim stanie po tym wszystkim to znaczy, że nadajesz się na prawdziwego łowcę. - szef pochwalił swoją podwładną wywołując pierwszy nieśmiały ale jednak uśmiech na twarzy dziewczyny. Teraz jeszcze bardziej niż od momentu wejścia widać było jak bardzo szpeci ją ta nowa blizna. Przed tym zadaniem to nawet niebrzydką dziewczyną była. Ale cóż, praca łowcy nagród to nie wybieg dla modelek. Jeśli przeżyła taką misję to się wykuruje i będzie mogła brać następnych.

- No panie Tetsuki. Załatwmy sprawę po dobroci. Gdzie jest dysk? Przypominam, że pytam w imieniu Rządu Stanów Zjednoczonych i pana Prezydenta oraz bezpieczeństwa narodowego. - spytał zostawionego na krześle mężczyzna zza biurka po wyjściu kobiety. Rozmowa z przestraszonym, rozbrojonym i również jak się okazało ciężko rannym Azjatą nie poszła jednak tak prosto i gładko jak się spodziewał. Żółtek okazał się bezsensownie uparty. Gdy w końcu dwóch silnorękich wyprowadziło go z pokoju szefa i obaj mężczyźni zostali sami pierwszy odezwał się gospodarz.

- No i cóż John. Przegrałeś zakład. - rzekł nonszalancko uśmiechając się i zapalając cienkie cygaro. Przy okazji w ulgą wyciągnął nogi.

- No fakt. Sądziłem, że jak już to Snow wróci a ci nowi odwalą kitę. Snow’a trenowałem osobiście. - pokiwał w zamyśleniu mężczyzna nazywany John’em opierając się dla wygody o biurko gospodarza.

- No popatrz, popatrz jakie te koło Fortuny potrafi się obrócić no nie? Snow był z nich najlepszy a tu wraca taki dzieciak właściwie. Dobrze, że przytargała tego wypierdka. - rzekł gasząc zapałkę i wrzucając ją zgrabnie do popielniczki położonej na drugim końcu stołu.

- Snow był bardzo dobry. Miał łeb na karku i umiał myśleć i jeszcze do tego macha bronią nie tak całkiem bezsensu. A sam wiesz, że ludzi od machania bronią jest pełno… - tu wskazał papierosem w stronę drzwi za którymi znikło tych dwóch co wywlokło odzyskanego wirusologa a wcześniej wyszła młoda łowczyni. - Tych co umieją z sensem machać już dużo mniej, a tych którzy wiedzą kiedy nią machać a kiedy wspomnieć tylko o machaniu to już jest naprawdę niewielu. Szkoda, że Snow, pomylił się ten jeden, jedyny raz do tamtego chujka… Ale powiem ci, że skubaniec musiał być naprawdę szybki jeśli zaskoczył Snow’a. - rzekł w zamyśleniu najemnik oparty o biurko sięgając po własnego papierosa. Mimo, osiągniętego celu cena jaką musieli zapłacić głównie on i jego ludzie nie sprawiała, że czuł się zbyt radosny z odniesionego zwycięstwa.

- Może będziesz miał okazję go spotkać mój drogi panie Steel. - rzekł gospodarz z tajemniczym usmiechem przenosząc nogi na biurko co było jeszcze wygodniejsze.

- Chętnie bym go spotkał. Jakoś nie przepadam za chujkami co koszą mi ludzi. Zwłaszcza takich jak Snow. Ale zgaduję, że nie mówisz tylko o moich porachunkach? - spytał patrząc na rozwalonego na krześle oficera. Ten uśmiechnął się kiwając twierdząco głową. - Więc co? Ten nośnik danych co ten pojeb wam zajebał? - odpowiedział mu kolejny uśmiech i twierdzące skinienie głową.

- Owszem mój drogi ale nie tylko. Mamy informacje z innych źródeł dotyczące tamtej okolicy wydarzeń. Ten dysk byłby świetnym torcikiem dla nas. Ale przydałaby się nam jeszcze wisienka na sam czubek. I to będzie świetne zadanie dla najdroższego najemnika jakiego opłacamy agenta specjalnego Johna Steel’a. - rzekł z zadowolonym uśmiechem kiwając przy każdej części wypowiedzi swoim cienkim cygarem w kapitana najemników.

- Najdroższego bo najlepszego drogi panie kapitanie Page. - roześmiał się John nie mogąc się powstrzymać od drobnej złośliwości wobec przełożonego.




Cheb; plebania kościoła - tydzień później




Szeryfowie i kapłani



- Milton no daj spokój, co ty bredzisz człowieku? - rzekł z przejęciem starszy mężczyzna siedząc na brzegu łóżka z nietypowo dla siebie niewyraźną miną.

- Tak. Tak postanowiłem. Maurice, proszę cię. Potraktuj to jako moją ostatnią wolę. - rzekł powalony ciężką gorączką młodszy mężczyzna zlany potem i dręczony falami dreszczy.

- Daj spokój z tą ostatnią wolą i testamentami! Masz gorączkę i nie wiesz co mówisz. Masz tylko… Takie przeziębienie... Każdemu się może zdążyć. Nawet ty z tego wychodziłeś już przecież no to i tym razem z tego wyjdziesz. - siedzący na krawędzi łóżka mężczyzna z szeryfową odznaką w klapie kręcił przecząco głową najwyraźniej nie mogąc się pogodzić ze słowami chorego.

- Nie sądzę. Wiem jak się czuję Maurice. Źle jak nigdy wcześniej. Zresztą jeśli wyjdę z tego to żadne testamenty nie będą potrzebne wiec co się boisz? Proszę cię Maurice, obiecaj, że spełnisz moje prośby. Mam tylko dwie. - w półmroku rozświetlanej tylko świecami i jedną lampą naftową zabrzmiał słaby i rzężący prośbą głos złożonego chorobą kapłana.

- Ale żeś se wybrał… - pokręcił głową Dalton wyraźnie niezadowolony ze słów młodszego Chebańczyka.

- Obiecaj. Bez tego nie umrę spokojnie. - rzekł obolałym głosem chory nie mając już sił na dłuższe dyskusje.

- Ale no nie wierzę no! Zawsze robiłeś wszystko dla naszej społeczności, okazałeś się wbrew pozorom prawy i silny. Duchowo oczywiście. Dlatego zdobyłeś mój szacunek. Zawsze myślałeś o innych a nigdy o sobie. A teraz chcesz bym zrobił coś takiego! No nie wierzę no! Przecież to nas osłabi! Sam widziałeś ilu nas zostało a dopiero połowa zimy! - Dalton aż wyrzucił w górę ręce w geście niezrozumienia, złości i zdziwienia najwyraźniej naprawdę nie mogąc pojąć intencji kapłana.

- Tak… Pewnie tak to może wyglądać… Ale tak mi każde serce i sumienie… Dobro rodzi dobro a zło - zło. Czasem musimy zasiać ziarno daleko od nas ale ono wzejdzie o wyda owoce. Dobra lub zła, zależy co zasialiśmy. Proszę cię Maurice, pozwól mi zasiać moje ostatnie ziarno. Obiecaj mi, że zrobisz to o co cię proszę. Wtedy odejdę spokojny. Wiem, że dotrzymasz słowa. Dlatego zdobyłeś mój szacunek. Nigdy nie nadużywałeś swojej władzy i robiłeś co trzeba by nas chronić. To co się stało teraz to nie twoja wina wiec się nie obwiniaj. A z pozory mylą bo wyglądasz na gbura i ponuraka czyli tyrana i okrutnika. - pastor na koniec chciał się roześmiać ale głębszy dech wywołał w nim falę kaszlu która rozlała się po całym ciele wywołując całą falę drgawek.

- No dobra! Zrobię to! Uważam, że nie masz racji i popełniasz błąd ale jak tak chcesz to zrobię to! Tylko nie umieraj... - rzekł trochę przestraszonym głosem szeryf przypadając do chorego i próbując go ułożyć w nieco wygodniejszej pozycji by zwalczyć kaszel. Po dłuższej walce oby mężczyzn z tym atakiem choroby w końcu on ustąpił ale żaden z nich nie wiedział na jak długo.

- Achh… Ile razy tak zaczynaliśmy… - rzekł w końcu trawiony gorączką pastor uśmiechając się słabowito. Widząc zdziwione spojrzenie pochylonego nad nim przyjaciela wyjaśnił - Uważam, że nie masz racji i popełniasz błąd… - zacytował w końcu nie bardzo wiadomo siebie czy jego.

- No faktycznie. A druga prośba? - spytał Dalton uśmiechając się również. Faktycznie często mieli sprzeczne zdanie prawie na każdy temat. Przestał się uśmiechać gdy trawiony gorączką i kaszlem kapłan wyjawił mu drugą prośbę która okazała się dużo trudniejsza i bardziej osobista.








K O N I E C rozdziału II
[/quote]
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 11-07-2015 o 23:12.
Pipboy79 jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:19.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172