Przeszukanie trupów niewiele dało. Na czarno odziani bandyci nie mieli nic, prócz broni. Halabardnicy mieli w sumie pięć sztuk srebra i garść miedziaków. Dowódca straży (a jak się można było domyślać również bandytów), ku zdziwieniu wszystkich był równie ubogi, jak i jego podkomendni. Albo więc grabienie podróżnych na traktach było tak mało dochodowym interesem, albo (tak jak domniemywał Baylof) bandyci mieli gdzieś w okolicy swoją kryjówkę. Na to jednak nic nie mogli poradzić, jeśli nie chcieli stracić reszty życia na poszukiwania owej kryjówki, co do istnienia której wcale nie było pewności.
- Zmieńmy nieco scenerię - zaproponował Marco, gdy zaczęto rozważać kwestię tego, co uczynić z truposzami. Bandyci pozabijali halabardników, my pozbyliśmy się bandytów. No a dowódca zniknął. Wrzućmy go do fosy i ślad po nim zniknie. Na dłużej.
Plan nie był najlepszy, ale w tym momencie nic lepszego nie mogli zrobić.
Gdy tylko były dowódca straży miejskiej z pluskiem wylądował w zarośniętej zielskiem i pokrytej rzęsą fosie dzielna drużyna ruszyła dalej, na spotkanie z burmistrzem Czarnych Dębów, dziury, która nie do końca słusznie zwała się miasteczkiem, ale którą ponoć stać było na wydanie tysiąca sztuk złota.
* * *
Już piątą godzinę trwało coś, co jedni nazywali ucztą ku czci bohaterów, inni zaś (w tym Baylof i Solo) - zwlekaniem z wypłatą nagrody do chwili weryfikacji prawdziwości relacji - i o zamku, i o bandytach.
Wśród biesiadników przodował (i tuszą, i apetytem) burmistrz miasteczka. Siedzący obok niego kapłan nawet nie próbował mu dorównać. Trzeci z miejskich oficjeli, skarbnik, nic nie jadł. Najwyraźniej wizja wypłacenia poszukiwaczom przygód tylu pieniędzy odebrała mu apetyt.
- Ale to ciekawe, co się z Manfredem stało. - Burmistrz po raz kolejny przerwał Garagowi opowieść.
Garag skorzystał z okazji i przepłukał gardło solidną porcją wina.
- Nie widzieliśmy go - skłamał (po raz kolejny) Marco. - Tylko, tak jak mówiliśmy, tych biednych halardników.
- Manfred oczywiście na tyłku usiedzieć nie mógł - mruknął kapłan, który krzywił się z niesmakiem, ilekroć włodarz Czarnych Dębów wspomniał o nieobecnym dowódcy straży. Najwyraźniej nie darzył tego ostatniego zbytnią sympatią. - Ciekawość go sparła, to i iść musiał, zamiast poczekać. Ale mówcie, co było dalej.
- A dalej to już mówiliśmy. - Baylof oderwał się od kufla z piwem. - Wyszliśmy, i wtedy ci czarni nas napadli.
- A za tych bandytów - do rozmowy włączyła się Ramona - nagrody żadnej nie ma? Wszak od dawna musieli w okolicy grasować.
Skarbnik już otworzył usta, gdy odezwał się kapłan.
- Była. I jest. Dziesięć sztuk złota za głowę każdego, co miał na ręku tatuaż. I to wolne od podatku, podobnie jak i nagroda za zamknięcie portalu.
Skarbnik miał minę, jakby się napił wyjątkowo kwaśniego wina.
- To ilu ich było? Tych bandytów? - mówił dalej kapłan. Całkiem jakby skarbnika również nie lubił, a los miejskiej kasy był mu obojętny.
- Dziesięciu - powiedziała Solo. - A nie, jedenastu - poprawiła się szybko.
Nim jednak zdążyła przemnożyć liczbę głów przez dziesięć i rzucić w skarbnika ostateczną kwotą, drzwi od gospody otworzyły się z trzaskiem.
- Wszystko się zgadza. - Młodzik w zakurzonym stroju dopadł do burmistrza. - Kupa bandytów na dziedzińcu i w korytarzu. A John i Peter zeszli do piwnic. Wszędzie pusto, żadnych potworów.
- Nie wiem, jak wam dziękować - powiedział burmistrz. Baylof wiedział - wystarczyłoby rzucić na stół odpowiednio wypchany worek pełen złota. Nim jednak łotrzyk rzucił między zebranych swoją mądrością, burmistrz mówił dalej. - Za chwilę pan Schrank - spojrzał na skarbnika - dostarczy waszą zapłatę.
I rzeczywiście - chwilę później do uszu poszukiwaczy przygód dobiegł tak miły dźwięk - brzęk uderzających o siebie monet.
KONIEC (części trzeciej)