Wątek: Brudy
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-07-2015, 12:22   #46
Gveir
Banned
 
Reputacja: 1 Gveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumny
To co wydarzyło się potem wywróciło myślenie typu “wszystko już było” do góry nogami. Alkohol wyparował z niego momentalnie, Monika zniknęła za jego plecami. Z resztą.. pewnie był ktoś, kto ją ochroni. Na pewno lepszy, ciekawszy, z przystojniejszym pyskiem od niego. Pierdolić ją!
Następne chwile były szybkimi przebłyskami. Ogień, który żył własnym życiem; uciekający ludzie; ludzie w płomieniach; trzech mężczyzn z bronią - niczym boski sąd.
Miał to szczęście, że był na placu przed wszystkimi. Wiedział co za chwilę się stanie, słyszał krzyki płonących.
Jedyne wyjście było przez bramę. Liczył, że gdy trójka zajmie się mordowaniem, on zwieje przez ogrodzenie. A dalej? Dalej gdzie go nogi poniosą. W tej chwili ukrył się za jakąś osłoną i lustrował bramę główną wraz z ogrodzeniem. Chciał wiedzieć czy może się przez to przecisnąć czy też, przeskoczyć. Cieszył się, że prawko zrobił dawno temu. Możliwe, że uda mu się podprowadzić samochód.
Teoretycznie wspięcie się na ogrodzenie nie było niemożliwe, ale gdy chował się z boku, trójka psychopatów porządnie się rozkręcała i coraz bardziej przerzedzała tłum, niwelując miejsce dla Wojtka. Raczej nie miał za wielu czasu na ukrywanie się i planowanie. Świst kul i stukot broni palnej, przebijał się przez dziesiątki krzyków i wrzasków, nie pomagając mu w uzbrojeniu się w potrzebną odwagę.
Zdecydował się, że gdy tylko ponownie nacisną spust, co było kwestią sekundy, podbiegnie do ogrodzenia i w stary sposób pokona przeszkodę czyli z rozpędu wyskoczy w górę, złapie się dłońmi i opierając na brzuchu przeturla się błyskawicznie. Zupełnie tak, jakby ktoś przerzucał dywan przez trzepak.
Z rozpędu rzeczywiście mógł dać radę. Może i działał pod presją i to chyba taką jak nigdy w życiu, które zaraz mogło się skończyć, ale i adrenalina włączyła się do akcji.
Jednak w trakcie biegu, podczas którego mógł poczuć się jak przy inwazji na Normandię, zobaczył, że dość sporo ludzi dostało się do ogrodzenia i część z nich była właśnie wystrzeliwana jak kaczki. Jednak niektórym udawało się przedostać na drugą stronę wysokiego ogrodzenia, ale w pewnych miejscach, ciała zwisały w połowie drogi, przewieszone przez górę muru.
No, ale co miał zrobić? Zatrzymać się w połowie drogi?
Wszystko stało się bardzo szybko, przebiegł obok kogoś, kto z cichym stęknięciem nagle się przewrócił i skoczył łapiąc się dłońmi krawędzi ogrodzenia, tuż obok kogoś kto odbywał tam wieczny odpoczynek. Podciągnął się, wspomógł nogami idąc nimi po murku i spadł na drugą stronę pchnięty siłą, która jak mogła się wydawać, prawie urwała mu nogę. Upadł na betonowy chodnik po drugiej stronie, waląc w niego dość mocno i serwując sobie kolejną porcję bolesnych impulsów, ale katorgi z przestrzelonej poniżej łydki nogi skutecznie mu to przysłoniły.
Ale był po drugiej stronie. Na cmentarzysku kierowców i limuzyn, w których byli pozamykani. Reszta samochodów, tych, którymi przyjechali zwyczajni, mniej zamożni goście, mogła być otwarta, ale i mogła okazać się stratą czasu, którego i tak mógł mieć niewiele.
Zdarł z siebie koszulę i szybko przewiązał nią nogę w miejscu postrzału. Wiedział, że jest ranny - jak poważnie, tego nie mógł oszacować. Ból wymieszany z adrenaliną pchały go do przodu, każąc mu uciekać wprost. Gdy mijał samochody starał się zaglądać do wnętrz, w nadziei, że wypatrzy jakiś możliwy do jazdy samochód. Biegł lekko przykulony.. biegł na tyle na ile pozwalał mu ból. Musiał uciekać. Jeśli znajdzie sprawny samochód odpali go i spierdoli, jeśli nie będzie wiał dalej. Byle znaleźć kogoś żywego, nastawionego przyjaźnie lub co najmniej neutralnie.



Pamiętał to, jakby miało to miejsce wczoraj. Wakacje u dziadków. Tak bardzo chciał zobaczyć pozostałości czołgu niemieckiego zatopionego w pobliskim jeziorze. Wyruszył tam sam, na starym rowerze dziadka. O wiele za dużym dla dzieciaka, który ledwo go kontrolował. W trakcie podróży miał wypadek - zjazd z małej górki był punktem kulminacyjnym w jego niezbyt udanej kontroli nad środkiem transportu. Zahaczając o gałąź przy sporej prędkości zaliczył efektowny upadek, przelatując nad kierownicą. Świat wirował, kotłował się i mieszał w ferii barw oraz dzięków by ustać. Mały Wojtek wstał, otrzepał spodnie oraz koszulkę. Spojrzał na liczne rany na dłoniach, kolanach i nogach. W tym czasie nie mógł wiedzieć, że również rozbił skroń. Niesamowita determinacja popchała go do zobaczenia niezwykłego cudu techniki. Zobaczył go, podziwiał na w pół wystający wrak niemieckiej Pantery, a potem wziął zdezelowany rower i jak nigdy nic ruszył z powrotem do domu. Szedł tak przez cztery kilometry - w krwi, piachu, ale zadowolony. Raban jaki podniosła mama, gdy tylko go zobaczyła pamiętał do tej chwili. Dopiero potem dotarł do niego ból. W gruncie rzeczy był bardzo dzielny.


Tym razem jednak mamcia nie zrobi mu burdy. Ci którzy przedarli się przez ogrodzenie nienaruszeni, czyli ledwie parę osób, ruszyło pędem przed parking, albo dotarła do swoich samochodów, które nerwowo próbowali otworzyć.
Wojtek zauważył, że nie był jedynym, który przelazł z ranami. Kilka innych osób wzdłuż muru, kuliła się na ziemi, jakby myśląc, że są już bezpieczni i mogą zacząć się użalać nad swoim losem.
Noga pozwalała mu na bardzo nieprzyjemne i coraz bardziej bolesne kuśtykanie wzdłuż parkingu. Z jazdy tutaj pamiętał, że do posiadłości prowadziła stosunkowo długa, prywatna uliczka otoczona laskiem i przedarcie się przez nią, szczególnie teraz, gdy jedynym źródłem światła był gorejący z tyłu pożar mogło być teraz najtrudniejsze bez mdlenia z bólu czy uciekającej krwi.
Jakaś dziewczyna, parę metrów, obok próbowała wcelować kluczykami z zamek od starego, niebieskiego seicento. Chociaż była ładna, to oszpecał ją teraz rozmazany makijaż, nieco podarta sukienka i nadpalone włosy. Kluczyki wypadły jej na ziemię, schyliła się żeby spróbować je podnieść.
Podskoczył do niej, pozostając w odległości nie budzącej zagrożenia i rzucił krótki rozkaz
- Wskakuj na pasażera, ja prowadzę. Spierdalamy z tego piekła jak najszybciej.
Liczył, że dziewczyna ulegnie jego nagłej sugestii i posłucha. Nie miał w intencji oszukać ją czy wykorzystać. Mogli skorzystać na tym oboje. Miał zamiar razem z nią wyjechać stąd jak najszybciej tylko umiał drogą którą przyjechał tutaj z Fifą. Dopiero teraz dotarło do niego, że Fifa.. ten Krzysiek.. Tomek i panna, która kręciła się obok niego.. Monika - prawdopodobnie wszyscy oni nie żyją.
Dziewczyna rozwarła szeroko oczy, zaskoczona jego obecnością. Podskoczyła i oparła się plecami o samochód.
- Co?! - krzyknęła, jakby niedosłysząc. Dopiero z bliska Wojtek zobaczył, że krew leciała jej z obu uszu. - Zostaw mnie! - krzyknęła ostro wymachując mu przed nosem ręką z kluczykami, licząc, że to jakoś pomoże.
Tylko tego brakowało, aby zaczęła drzeć pysk. Strużki krwi wydobywające się z uszu upewniły go w tym, że dziewczyna ma kłopot ze słuchem. Może go straciła.
Przyłożył palec do swoich ust w geście uspokojenia jej. Potem pokazał na swoje usta.
- Uspokój się i wydzieraj mordy, bo nas usłyszą. Nie chcę Cię skrzywdzić, tylko wydostać się stąd. Jesteś poważnie ranna, mnie postrzelili tylko w nogę. Mogę poprowadzić i uratować nas.
Przy wspominaniu o nodze pokazał gestem na zranioną łydkę, która teraz była przewiązana koszulą przesiąkniętą krwią. Gdy skończył lekko się uśmiechnął i delikatnie wyciągnął dłoń do dziewczyny, wewnętrzną stroną.
Pokiwała powoli głową.
- Wsiądę… najpierw - powiedziała ostrożnie obchodząc samochód i wsiadając od strony pasażera. Stamtąd otworzyła mu drzwi, kładąc kluczyki na siedzeniu. Skuliła się na swoim fotelu i patrzyła tępym wzrokiem w stronę rezydencji objętej ogniem i krwią.
Wojtek z trudem ruszył, przełamując ból prawej nogi. Wycofał i jak najszybciej ruszył ciemną drogą, szybko rozświetlając ją długimi światłami, bo las wydawał się nagle tak okrutnie zły. Wyjechali z rozległego terenu posiadłości, chociaż z racji na stan nogi Wojtka, nie mógł on specjalnie dobrze dociskać gazu. Dziewczyna w końcu doszła jednak do siebie, w miarę gdy oddalili się od miejsca rzezi, było jej lepiej. W końcu kazała mu się zatrzymać i przesiadali się. Powiedziała, że jedzie do szpitala, bo oboje tego potrzebują. Tym lepiej dla niego bo w końcu upływ krwi zaczął dawać się we znaki i powoli odpłynął wpatrując się w rozświetlone, niczego nieświadome miasto.
 
Gveir jest offline