Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-07-2015, 15:05   #22
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację



kilka tygodni wcześniej; obskurna speluna pośrodku przysłowiowego niczego...


(...)

Dziewczyna zaśmiała się cicho, spoglądając w kierunku okna.
- Tylko czasem potrzebuje ono iskry...i kanistra benzyny na rozpałkę.

- Jak to jest rzucić zapałkę?

-Nie wiem - Wzruszyła ramionami - Nie ja tu jestem od torturowania bliźnich.

- Chyba rzuciłaś nie jedną zapałkę i widziałaś nie jeden wybuch płomieni.

- Znów mierzysz mnie swoją miarką i generalizujesz, podczepiając pod własną łątkę, przekonania i doświadczenia? Ewentualnie próbujesz urągać godności i poczuciu człowieczeństwa. Nie każdy musi być potworem. Są przeróżne typy osobowości - nie wszyscy jesteśmy psychopatami i rzeźnikami lubującymi się w widoku cierpienia drugiej ludzkiej istoty. Rozumiem...przez charakter wykonywanej pracy napatrzyłeś się na najgorsze przejawy bestialstwa, zezwierzęcenia i zaniku obyczajów, ale medal ma zawsze dwie strony. Pamiętaj o tym. - znów się uśmiechnęła, przenosząc wzrok z okna prosto na spokojne oczy byłego gliniarza z którym przyszło jej dzielić stolik, czas i alkohol.

- Odnoszę się tylko do twoich słów Sophio.

- Przypisując mi własne czyny. Mal, nie jestem tobą, skarbie. Nie wyglądałabym dobrze w mundurze.

- Wielu by oddało jeszcze więcej za twój widok w mundurze. Nie podpaliłem nigdy niczego. Ciężko coś podpalić będąc zapałką.- Ewidentnie czekał na jej reakcję na te słowa.

- A za widok bez munduru? - rzuciła lekkim tonem i podjęła porzucony wątek - Wchodzimy na grząski i bagnisty temat filozofii i rozpraw nad sumieniem i winą narzędzia? Kto jest odpowiedzialny za zło, śmierć i zniszczenie: mózg wydający rozkaz, ręka która go wykonuje...czy broń siejąca zniszczenie? Kto tu jest potworem, kto ofiarą. Czy wina jest większa? Rozkazy… trzeba wykonać, lecz komu w razie potrzeby winno się podziękować za chaos, terror i pokrewne aktywności społeczno-terytorialne? - uniosła pytająco brew wciąż z tą samą, pogodną miną - Jak sądzisz, skarbie? Masz większą wiedzę i doświadczenie, ja nigdy nie należałam do żadnej organizacji pokroju policji chociażby… i jestem z prowincji. Gdzież mi do obycia nowojorczyka, a mądry człowiek zawsze z wielką chęcią uczy się oraz poznaje świat poprzez opinie innych osób. Ludzie są różni, inaczej patrzą na świat. Dostrzegają więc detale i powiązania niezauważalne dla reszty na pierwszy, a nawet dziesiąty rzut oka.

- Mówimy o obyciu nowojorczyka? Przecież federaci z tego słyną. A co do samych rozważań to były już one przed zagładą. Czy nam o tym decydować?

- Wolisz żeby ktoś to zrobił za ciebie?


- Czy wtedy byłbym tutaj a nie w Zgniłym Jabłku?

- To twoje pytanie, nie moje. Sam na nie odpowiedz.

- Przecież na nie odpowiedziałem i to dawno.

- Ty tak twierdzisz - blondynka wzruszyła ramionami, jakby temat nie należał do istotnych - W to każesz wierzyć innym. Jak to jest kłaść się i wstawać ciągle z inną maską, Mal? - zakończyła tym samym pytaniem, które on zadał jej gdzieś na początku rozmowy.

- Tak samo jak trzy piwa temu.- krótkim gestem pokazał aby kelnerka przyniosła kolejne, jednocześnie kładąc naboje na krawędź stołu.

- Naprawdę chcesz mnie upić...tylko co potem? - pokręciła głową z naganą na krótką chwilę unosząc dłoń z blatu i kładąc ją na dłoni gliniarza. Ścisnęła delikatnie jego palce i powróciła do poprzedniej pozycji oraz dystansu.

Nie uciekł, oddał uścisk chwytając jej palce w swoją dłoń ale po sekundzie puścił.
- Jak to co? Kolejna maska Sophio.

- A co jeśli opadnie ostatnia z nich?

- Co się będzie ze mną działo sześć stóp pod ziemią mnie nie obchodzi. A chyba wtedy opadnie twoja ostatnia maska.

- Mal… jesteś niemożliwy! - prychnęła znów tym obrażonym tonem, wydymając nieznacznie usta - Już pakujesz mnie do trumny?

- Czemu tak źle mnie oceniasz?

- Ja tylko odbijam rzuconą piłeczkę.

Malcolm skinieniem głowy podziękował kelnerce.
- I pilnujesz by była ona po drugiej połowie.

- Druga połowa jest lepiej punktowana. - June zachichotała, przyjmując kolejne piwo. W głowie zaczynało jej już lekko szumieć, lecz nie stanowiło to niespodzianki. Przyzwyczaiła się do słabej głowy.

- Już wiem co w tobie James widzi.

- Tak? - nagle ożywiła się wyraźnie - A co niby takiego?

- Materac.

Blondynka zachichotała i rzuciwszy gliniarzowi niewinne spojrzenie spod rzęs, kiwnęła przytakująco głową.
Każdy miał swoją rolę do odegrania, grunt to sprawiać odpowiednie wrażenie.
Pozory mogły mylić, lecz po co uświadamiać to innym co krok?
Niespodzianki były o wiele zabawniejsze...



Teksas, późny wieczór w kolejnej knajpie...



Po zajęciu się James’em June zeszła jeszcze do baru. Nadal panował tam całkiem spory ruch. Teksańczycy najwidoczniej lubili przesiadywać w tym miejscu. Prawie każde miejsce było zajęte. Każdy stolik, każdy hoker przy barze. Barman akurat rozprawiał o czymś z kilkoma facetami. Dyskusja była dość dynamiczna i żywa. Reszta knajpy nie zwracała na siebie uwagi. Siedzieli spokojnie i pili słuchając muzyki granej na żywo przez kilku grajków. Spokój i cisza małomiasteczkowego wieczoru rozleniwiały, lecz jeszcze nie przyszedł czas na odpoczynek. Większość dziennych obowiązków miejscowi wykonali i teraz mogli w spokoju oddać się relaksowi we własnym towarzystwie, nad kuflem, bądź trzeba, czegoś mocniejszego niż woda...i bezpieczniejszego do picia. Powszechnie wiadome było, że w dzisiejszych skażonych czasach pojęcie “czysta woda” stanowiło abstrakcję, oraz rzecz ciężką do zdobycia jeśli już człek miał to szczęście znajdować się w rejonach litościwie ominiętych przez większe, powojenne zatrucie.
Mając w pamięci rozmowę z Malcolmem, dziewczyna wolnym krokiem ruszyła ku rozprawiającej przy barze grupki autochtonów. Każdą przyjacielską rozmowę zawsze warto zacząć od zakupienia piwa. Z kuflem w łapie człowiek nie wyglądał jak czająca się na okazję, wygłodniała hiena, lecz zwykły strudzony drogą wędrowiec, chcący przepłukać gardło i szukający towarzystwa osób innych niż grupa z którą miał tą przyjemność, bądź nieprzyjemność przebywać na co dzień. Odmiana... każdy jej czasem potrzebował. Z uśmiechem na ustach June czekała aż barman skończy wymieniać się argumentami ze swoimi znajomymi i zwróci na nią uwagę. Do zachowań nieuprzejmych należało przerywanie komuś dyskusji, a przy okazji w garści zasłyszanych “czystym przypadkiem” słów dało się znaleźć punkt zaczepienia dla dalszej rozmowy.

Barman uśmiechnął się na widok June i rzekł kończąc rozmowę z innymi:
-Tak słucham Panią? Coś podać?

Ta z niewinną miną wskazała trzymany przez najbliższego mężczyznę kufel i odpowiedziała wesoło:
- Jeśli szef byłby tak miły i polał to samo, co tym miłym panom. Zdam się na ich gust, jako osób znających miejscowe rarytasy.

Szybko podłączyła się pod rozmawiającą grupkę, wpierw słuchając, uśmiechając się i przytakując. Od czasu do czasu powtarzała zafascynowanym tonem co poniektóre ich słowa, kierując rozmowę na odpowiednie tory. Pilnowała również, by w szklankach rozmówców znajdował się alkohol. W końcu nic tak nie rozwiązywało ludzkich języków jak odrobina dobrego trunku i miłe towarzystwo.

Nastroje w miasteczku wydawały się być spokojne. Usłyszała że szeryf jest dobrym człowiekiem - prawym i ogólnie szanowanym, cholernie twardym sukinkotem o jajach ze stali. Opanowanym, nieważne czy w gadce czy w lufie. Cenił sobie przede wszystkim lojalność i ludzi z zerowymi skłonnościami do występków, ale życie mu pokazało że nieraz warto przymknąć oko jeśli w wizji się ma dobro ogółu w szerszej perspektywie. Ostatnio starał się szukać sojuszników do ewentualnej walki z Escuell’ą. Ludzie ufali zarówno jemu, jak i jego wizji utrzymania porządku zarówno podczas walk, jak i pod względem spraw czysto ekonomicznych. W absolutnej większości popierali jego decyzje i bez szemrania wykonywali wydawane polecenia. Wydawał się nie mieć wad i słabości... prócz jednej. Córkę Bonnie - jedyną pozostałą mu rodzinę - traktował jak swoje oczko w głowie, a gdy cokolwiek jej zagrażało, stawał się nerwowy i tracił czujność... przynajmniej tyle dało się wywnioskować z kilku opowieści i anegdotek. Blondynka skrupulatnie odnotowała w pamięci ten fakt. Dobrze znać swego sprzymierzeńca, bo nigdy nie wiadomo czy któregoś pięknego dnia nie zmieni się on w najgorszego wroga.

Przemyt między miejscowymi, a wrogiem wydawał się istnieć, choć nikt nie potrafił wskazać dokładnie kto dokładnie się tym zajmuje. Nie interesowało ich to póki nikomu nie działa się krzywda. Meksi przychodzili do Kościoła Jedności, szczególnie ci ze slumsów. Pastor pomagał wszystkim bez względu na stronę barykady i za to wszyscy darzyli go szacunkiem. Klecha miał swoją "osobistą isję" lecz ten temat barowym pijusom pozostawał obcy.

Współtowarzyszy June niepokoiły plotki o Javierze Escuell’i i jego banditos.. Sam fakt współistnienia “Twierdzy” blisko w El Paso przez długi czas przyjmowano na spokojnie jako zło konieczne..lecz było to w czasach, kiedy rządził El Comendante Carlos. Wtedy panował spokój - względny, ale spokój. Haracz zazwyczaj załatwiał sprawę i nikt nie szukał niepotrzebnego dymu, stawiając na mierżącą, lecz pokojową koegzystencję. Odkąd Głowa Carlos’a zawisła na palu nabitym przed twierdzą nastroje się zmieniły. Escuella zbierał armię chcąc rzucić wyzwanie samemu El Presidente. Wchodził w układy z najróżniejszymi typami spod ciemnej gwiazdy: najemnikami, ściganymi listami gończymi bandytami, dezerterami i zdrajcami frontowymi. Każdy skurwysyn znajdował miejsce pod skrzydłami Javier’a i za murami jego twierdzy. Najbardziej dał się odczuć ostatni sojusz Escuell’i - ściągnął do swojej bazy pięćdziesięcioosobowy czarter Hell’s Angels z San Bernardino. W zamian za azyl i część łupów krążyli oni po autostradach, napadając na wszystko, co się da. Meksi handlowali z kilkoma osadami w bliskiej odległości. Największym zaś sprzymierzeńcem Teksańczyków była właśnie Santa Rosa -stamtąd brali zarówno broń, jak i amunicję oraz leki. W kwestii żywności wydawali się samowystarczalni.


- Ciężkie czasy nadchodzą, gdy meksowie zgłodnieją - rzucił filozoficznie posiwiały na skroniach, brodaty jegomość, dziękując skinieniem głowy za kolejne piwo. June mu nie przerywała. Słuchała, po tu przecież przyszła.

Odcięta strefa bandtios stanowiła odrębny temat: od kilku tygodni panował w niej spokój, a to była nowość. Cisza ta kojarzyła się z owym momentem tuż przed potężną burzą - złudny, groźny. Niepokojący. Krążyły plotki, że Escuella kupił sobie łaski meksykańskiej strony Rosewell przez rzucenie im żarcia i broni - słabej bo słabej, ale widać przygotowywał sobie bazę wypadową właśnie w odciętej zonie.
Oprócz 50-osobowego czarteru Hell’s Angels i wielu najemników nikt nie przejeżdżał przez okolicę - żadnych samotnych wędrowców, bądź małych grupek, podobnych do Black Sands.. Każdy rozsądny człowiek szerokim łukiem mijał okolicę, jadąc od razu do El Paso. Dosyć głośno zrobiło się o kilku żołnierzach rosyjskiego pochodzenia którzy w Rosewell wypytywali o Escuell’ę i jak dojechać do Twierdzy w El Paso.

- Pamiętacie jak wyglądali? Coś charakterystycznego? Dobrze byłoby wiedzieć kogo unikać i kiedy w razie potrzeby brać nogi za pas. Wiecie panowie, różnie może być. Reszta chłopaków by mnie udusiła gołymi rękami, gdybym wpadła w kłopoty...znowu. Podobno karnet na ratowanie dam z opresji wykorzystałam na ten miesiąc. - blondynka zmarszczyła smutno brwi, z uwagą przypatrując się towarzystwu.

- Wyglądali raczej na typów spod ciemnej gwiazdy - wąsacz zmarkotniał wyraźnie, a stojący obok grubasek w kraciastej koszuli dorzucił.

- Jak to ruskie. - słowom towarzyszyło wzruszenie ramion i lekko zamglone spojrzenie jakim lustrował June od stóp po czubek głowy.

- A ta kobitka z militarnym drygiem...Sasha? Skąd jest? Trzyma sie trochę jak James, jest byłą wojskową? - zatrzepotała rzęsami, a podpitemu obserwatorowi z automatu wpełzł na usta szeroki uśmiech.

Sasha nie uciekła z Frontu, a jej zdolności nie budziły zdziwienia w nikim kto zamieszkiwał okolicę. Bardzo dużo frontowców wybierało się na “urlopy” lub emerytury, osiadając w jakiejś spokojnej teksańskiej mieścinie. Mieli tam zazwyczaj szacunek i poważanie za to że dzielnie przelewali krew w imię ojczyzny, a Teksańczykom wcale nie było tak daleko do Nowego Jorku jeśli chodzi o patriotyzm i poczucie amerykańskości. W wieśniackim wydaniu, ale zawsze.

Należała niegdyś do łowców mutantów. Nie wiadomo dlaczego odeszła z frontu i nikogo to nie interesowało. Teksańczycy byli zachwyceni, że maja w mieście łowcę mutantów - swojego własnego. No bo… jak ktoś zabija i masakruje mutanty to przecież najlepszy kumpel typowego Teksańczyka, który ma dość przedwojenne zdanie o czystości krwi i rasy ludzkiej.

June przytakiwała energicznie i po zapewnieniach, że ma identyczne zdanie na temat owych paskudnych wynaturzeń, pożegnała się z towarzystwem i ruszyła na powrót do pokoju. Wystarczyły cztery piwa, żeby czuła kołowanie pod blond kopułą, a jej żołądek wyprawiał nieprzyjemne akrobacje wewnątrz brzucha. Ku uciesze reszty Black Sands, a w szczególności Jamesa, nigdy nie miała mocnej głowy.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 10-07-2015 o 15:21.
Zombianna jest offline