Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-07-2015, 01:50   #297
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Koniec rozdziału, koniec przygody cz. I :)

Schron - kilka dni później




Schroniarze i schron



- Baba… W coś ty wlazł? Gdzie cię poniosło? - westchnął Barney zmęczonym i zasmuconym głosem. Zaczęło się od badania Moniki którą Maria podejrzewała o jakąś chorobę bo co raz częściej krwawiła z nosa i była jakaś taka osowiała wręcz anemiczna w porównaniu do pary jej dzieci. Więc przyszła z nią do zajętego szukaniem szczepionki dla ekipy Will’a Barney’a. Ten dość szybko połapał się w czym rzecz i prawie od reki wezwał największego ze Schroniarzy. Pobrał mu jakieś próbki, krwi, moczu, trochę sierści i puścił z powrotem. Wezwał następnego dnia i przywitał właśnie tymi zmartwionymi słowami.

- Złapaliście silną dawkę twardego promieniowania. Kilkaset radów. Oboje. Ty i ta dziewczynka którą przyniosłeś. Macie przynajmniej postać hematologiczną choroby popromiennej. Wasze szpiki kostne są w strzępach. Czeka was przeszczep. Bez niego pożylibyście ze dwa tygodnie a potem dobiłaby was białaczka. - Barney bez owijania w bawełnę przedstawił powagę sytuację mutantowi. Mówił na tyle zrozumiałym językiem bez tego specowania w którym się tak lubował, ze syn z rodu Kafu rozumiał, że zostało mu dwa tygodnie zanim promieniowanie które złapał go zabije. Jego i Monikę. Ale byli Schroniarzami, mieli Schron i to nie byle jaki no i Barney’a który był przecież najbardziej łebskim facetem jakiego poznali. I przedwojenny naukowiec miał jakiś pomysł nawet na tak beznadziejną zdawałoby się sytuację.

Oboje z mała zostaną poddani zewnętrznej i wewnętrznej płukance by pozbyć się możliwie wiele napromieniowanych cząsteczek które wchłonęli. No i w Schronie było wiele leków między innymi krwiotwórcze. Jeden zastrzyk na dobę mógł zastąpić dobową produkcję szpiku. To były te dobre wieści. Złe były takie, że te leki nie zawsze działały jak trzeba po dwóch dekadach jakie minęły od upłynięcia terminu przydatności do spożycia. No i w końcu musiały się skończyć. Stabilizację sytuacji mógł przynieść tylko przeszczep szpiku. No i musieli się zmagać z pozostałymi konsekwencjami napromieniowania jak ogólnym osłabieniem ocierającym się wręcz o anemię czy częstymi krwawieniami z nosa. Barney też przestrzegał przed wszelkimi kontuzjami i ranami które w obecnym stanie będą się goić naprawdę ciężko.


- A przy okazji... Skąd to masz? Bardzo ciekawe urządzenie... - rzekł naukowiec biorąc do ręki coś co Baba rozpoznał od razu jako swoją obrożę z ładunkiem wybuchowym i detonator. - To ma na tyle silny ładunek w sobie, że urwałoby każdą kończynę. Wówczas śmierć z wykrwawienia w ciągu paru minut. No chyba, że trafiłbyś do mnie na stół to może... - wzruszył ramionami przedwojenny lekarz najwyraźniej zastanawiając się od razu nad takim wariantem. - No ale na szyi dekapitowałoby głowę wówczas trup na miejscu. - rzekł odkładając obrożę na stolik. Teraz w ręku pozostał mu dłoni tylko detonator. - Ale to jest jeszcze ciekawsze. Ma detonator czasowy i radiowy więc można ustawić albo czas albo wcisnąć guzik. To jeszcze w miarę standardowa opcja. Znaczy standardowa przed wojną oczywiście. Ale to... - rzekł podchodząc do mutanta i wskazując na wyświetlacz palcem. Pewnie było coś na nim wyświetlone ale Baba widział tylko niebieski jednolity prostokącik, trochę zaczerwieniony w miejscach gdzie ciepłe odciski palców naukowca dotykały go przed chwilą. - To jest miernik odległości. Mierzy czas pomiędzy nadaniem a odebraniem sygnału. Nie testowałem tego jeszcze ale powinien być dokładny do kilku metrów. Fala radiowa dobrana, że trzeba naprawdę gęstego terenu by ją zablokować czyli pokazuje odległość od bomby do nadajnika w normalnej sytuacji. - dodał całkiem podekscytowany Barney który mając w reku tak ciekawy gadżet i mówiąc o nim chyba na moment zapomniał o zmęczeniu jakie dominowało w nim ostatnio pod wpływem ciągłej pracy i napięcia związanego z wyścigiem z czasem gdy ścigali się z zagrożeniami trawiącymi ciała Schroniarzy. Chwilę dyskutowali o tym ciekawym dla naukowca gamblu. Wedle jego opinii ciężko było obejść mechanizmy i zabezpieczenia bez specwiedzy więc jeszcze tego nie ruszał. Było w takim stanie w jakim przywiózł je Baba z zamrożonym na stoperze odliczaniem. Obecnie nikt nie miał głowy ani czasu się tym zajmować. Za to hibernatus twierdził, że nadajnik i odbiornik działał nawet jeśli pomiędzy nimi była mgła, ciemność, deszczy czy ściana czyli gdy bomba niekoniecznie byłaby widzialna dla standardowego operatora.


---



Trzech mężczyzn milczało dłuższą chwilę wpatrując się w zawalony stół. Było tam wszystko co było potrzebne do odtworzenia inscenizacji jakiegoś tajnego laboratorium znanych z jakichś filmów. Był odpalony ekran monitora z jakimiś tajemniczymi danymi i wykresami, były dziwne szklane pojemniki, menzurki, rurki i inne tego typu ustrojstwa kojarzące się z jakimś szkolnym laboratorium chemicznym, były różne kartki i bloki zabazgranymi chemicznymi wzorami, rozrysowanymi molekułami i tajemniczymi równaniami.

- Myślicie, że to podziała? - spytał jeden z nich przerywając w końcu ciszę.

- Nie wiem. Może... Nic innego nie mamy… - rzekł drugi wyraźnie wątpiącym i niepewnym głosem. Obaj przenieśli pytający wzrok na tego trzeciego.

- Czas nam się kończy. Niedługo zaczną mutować. To powinno spowolnić proces. - rzekł ten trzeci, sprawiający wrażenie szefa.

- Więc to nie jest szczepionka. - stwierdził ten pierwszy kiwając ze zrozumieniem głową.

- Nie. Nie mamy czasu ani wiedzy by opracować skuteczną szczepionkę. Ale te serum może da nam czas by jakoś temu zaradzić. - odparł niewzruszonym spokojem ten trzeci z implantami oczy łamiąc ostatecznie wszelkie nadzieję.

- Więc będą nosicielami? Będą zarażać innych? - spytał poważnym głosem ten drugi, najstarszy.

- Tak, będą nosicielami. I mogą roznieść wirusa dalej. Zaraza może się rozprzestrzenić poza bunkier. Tak jak się obawiałem i ostrzegałem od początku. - rzekł zmęczonym głosem ten o największej wiedzy i autorytecie w tej kwestii.

- Ale co z nami? Trzeba ich jakoś izolować? - rzekł z obawą Latynoski spec z obawą o przebywanie w tej samej przestrzeni z nosicielami wirusa.

- Mało rozsądne jest angażowanie się w bliższe relacje z nimi. To kuszenie losu. Ale zarażenie może następować głównie przez ślinę i krew. Więc bez takiego ułatwienia drogi implantacji wirusa temu mikroorganizmowi nie jest tak łatwo się rozprzestrzenić. Czyli każde ich zadrapanie i skaleczenie jest niebezpieczne dla otoczenia. - rzekł do pozostałych dwóch patrząc na niewielką fiolkę położoną na stole.

- No to fakt… Niewesoło… Ale będą żyć i może się uda… - zaczął ten najstarszy kiwając głową i również przenosząc wzrok na niewielkie szkiełko.

- Z tym, że wirus ciągle mutuje. Dlatego jest tak ciężki do opanowania i pokonania. Te serum go spowalnia ale w końcu powstanie genetyczna modyfikacja odporna na jego działanie. Wówczas wszystko wróci do zwykłego trybu działania tego wyjątkowego mikroorganizmu. Jeśli badania prowadzi się ciągłe i odpowiednio modyfikuje skład serum możliwe jest opóźnienie tego momentu. Jednak bez tego to igranie z losem. Nie mam pojęcia jak długo serum będzie działać. Może parę dni, tygodni albo miesięcy. Ale w końcu nam się nie uda i wirus wygra. Chyba, że znajdziemy szczepionkę dla nich. - podsumował ich wiedzę o wirusie jaki odkryli w trzewiach podziemnej budowli która zamieszkana była przez zarażone nim istoty które kiedyś były ludźmi.


---



Schroniarze zapłacili straszliwą cenę w ciągu ostatnich paru dni. Byli zabici, ranni, okaleczeni i zarażeni. Stary i nowy skład przemieszał się ale cierpiał tak samo. Nad wszystkimi stanęło widmo tajemniczego wirusa. Zespołowi naukowemu pod wodzą Barney’a udało się co prawda w ciągu kilku, nerwowych, pracowitych i bezsennych dni opracować substytut szczepionki jednak nie samą szczepionkę. Połączona wiedza i doświadczenie chemika, farmaceuty i chirurga pozwoliły odwlec w czasie nieuniknione ale nie wyleczyć członków podziemnej ekspedycji. Okazało się, że wszyscy są zarażeni tajemniczym wirusem. Serum działało póki co pozwalając im funkcjonować w miarę normalnie. Pracowali, spali, jedli, pili, rozmawiali jak zawsze i jak wszyscy. A jednak w ich żyły i organy przenicowane były tajemniczym wirusem czasowo spacyfikowanym i uśpionym przez serum Barney’a. Kiedy przestanie działać i wirus wznowi swoją straszliwą przemianę swoich inkubatorów w bezrozumne, zaślinione monstra tego nie wiedział nikt z mieszkańców podziemnej budowli.

Ranni leczyli swoje rany a podziemny szpital pod fachowym okiem i ręką Barney’a nadawał się do tego doskonale. Zwłaszcza teraz jak wyprawie Will’a udało się przywrócić zasilanie a wraz z nim związane z nią dobrodziejstwa. Począwszy od sprawnej wentylacji, światła i ogrzewania a na tych różnorodnych, skomplikowanych aparatów i monitorów robiących mądre “ping” w odpowiednich momentach na które Barney kiwał w zadumie głową i coś pisał w swoim notesie i kartach pacjenta zawieszonych na ich łóżkach.

O ile standardowe rany zdawały się wracać do normy o tyle były i takie na które nawet wiedza i doświadczenie przedwojennego naukowca nie bardzo mogły sobie poradzić. Udało mu się “naprawić” kostkę sir Erdrika więc ten znów wkrótce pewnie będzie chodził, biegał i skakał jeśli zajdzie potrzeba. Udało mu się docucić speca od robotyki “Strippera” i ten znów wybudzony ze swojej śpiączki mógł chodzić i rozmawiać razem z resztą podziemnej społeczności. Udało mu się przywrócić wzrok Nu i dziewczyna z wybitymi jedynkami uzębienia znów mogła tłumaczyć z erdrikowego na ludzki. Za to nic nie był w stanie zaradzić na oślepienie ich trapera które zdawało się być poważniejsze od tego co miała dziewczyna. Można było jedynie czekać. Podobnie nie mógł sobie poradzić z ranami mutanta. Trollowe szpony zebrały zbyt wiele tkanki by liczyć, że samo się zrośnie czy zagoi. Z zewnątrz było widać zęby Baby przez rozerwany policzek a nawet fragmenty kości policzkowej. Barney zaoferował mu jedynie metalową płytkę która wybladłaby co prawda jak implant połowy twarzy ale jednak zapewniała ponowną szczelność jamy ustnej. Na wypalone kwasem bezkształtną blizną na klacie nic również poradzić nie mógł. Była zbyt głęboka i obszerna. Ale nie zagrażała zdrowiu i życiu mutanta w chwili obecnej. Co innego gdyby kwas wżarł się trochę głębiej i dotarł przez mięśnie i pomiędzy żebrami do płuc czy serca. Wtedy mogło być naprawdę groźnie więc wedle medycznej opinii Barney’a Baba wywinął się śmierci spod kosy w ostatnim momencie.




Domostwa Cheb parę dni później




Najemnicy i cywile



Para najemników najętych niecały tydzień temu do prostego zdaje się zadania również zniosła je ciężko. Oboje byli poharatani i wycieńczeni, oboje trafili pod ruiny i ziemianki miejscowych mieszkańców. Obydwoje poza ranami rozchorowali się trawieni gorączką od zakażonych ran czy od zapalenia płuc. Leżeli pozbawieni sił a ich powrót do pełnej operatywności zdawał się odległy i mało realny. Przynajmniej gdy sie widziało ich okaleczone, pokryte chorobliwym potem, wychudłe ciała dręczone od wnętrza chorobą na którą miejscowi nie mieli lekarstw. Tak samo jak inni cierpieli na głód który dodatkowo osłabiał i spowalniał proces leczenia.

Jednak krytyczny moment powoli mijał. W końcu ich silne, młode organizmy, pokrzepiane troskliwą opieką tubylców, nie wystawiane na kolejne niebezpieczeństwa i przeciwności były w stanie zwalczyć większość przeciwności. Mogło zając nawet kilka tygodni nim sami będą mogli wstać z łóżek i posłań o własnych siłach ale w końcu wstaną. Czy wówczas wokół będzie leżał jeszcze śnieg czy zielenić już bedzie się świeża trawa nie wiedział nikt ale raczej szło im na życie a nie na śmierć.

Leżąc jednak w improwizowanych posłaniach, na przemian tracąc i odzyskując czucie i świadomość bądź pogrążając się w gorączkowych majakach i malignie byli świadomi to czego dokonali. Brali udział w wydarzeniach rozgrywających się w Cheb od samego początku. Począwszy od pierwszego nocnego starcia w Ruinach pod przewodem Daltona i Drzazgi z jak się okazało wyprawą rozpoznawczą dzikusów po ostatnie walki z liczniejszymi i świetnie przygotowanymi do walki zmilitaryzowanymi gangerami.

Byli tam. W ciemnych, nocnych zaułkach bezludnych sektorów tego nadjeziornej osady gdzie potwierdzili swoje słowo o obcych najeźdźcach. Byli tam. W zalewanych ulewą zrujnowanych, mrocznych domach gdzie wspierali obrońców przed zalewem prymitywną, dziką falą napastników z północy. Byli tam. W postrzępionym i zdruzgotanym kulami barze gdzie obcy awanturnicy rozzuchwaleni potyczką z zaskoczonymi ich atakiem gangerami nie chcieli dać się pokornie rozbroić i aresztować. Byli tam. Gdy przeprowadzali trójkę osieroconych dzieci przez opanowane nocną, bezpardonową walką o przetrwanie osadę, gdzie walki najczęściej toczyły się na krótkie, wewnątrz budynkowe odległości. Byli tam. Gdzie na piętrze zrujnowanej walkami knajpy usiłowali założyć opatrunek na poszarpane dzikusową dzidę ranę niezbyt odważnego zastępcy szeryfa. Byli tam. Podczas wikłania się w walkę i zasadzkę nocnych myśliwych którzy atakując z ukrycia wyeliminowali wszystkich towarzyszy Sandersa. Byli tam gdzie grupka pod przewodnictwem DuClare, odkryła niespodziewanych rezydentów na pozornie opuszczonym statku. Byli tam. Podczas eskorty odciętych w swojej enklawie Ridley’ów ku zdawałoby się bezpiecznemu schronieniu w kościele. Byli tam. Podczas poszukiwań zaginionego wielgachnego mutanta Schroniarzy. Byli tam. Pod ogniem snajpera za dającego złudną osłonę barykadą i podczas szturmu na portowy, pogrążony w ciemnościach magazyn opanowany przez Runnerów. Byli tam. Podczas mrocznych i krwawych zmagań w ciemnicy zajętej przez gangerowych gwałcicieli, byli za barykadą rozjeżdżaną runnerową zmechanizowaną szarżą, byli podczas morderczego samotnego pojedynku strzeleckiego przez szerokość ulicy z przeważającymi siłami gangerów i podczas uporczywych walk na placu. Byli tam.

Byli tam i tego nikt im odebrać nie mógł. Przeżyli zimowe walki z podstępnym, zaciętym i przeważającym liczebnie wrogiem. Przeżyli walki jakie normalnie dane było przeżyć jedynie bohaterom legend, opowieści i historii krążących po przydrożnych knajpach i ogniskach rozsianych po Pustkowiach i Ruinach. Czyż bowiem można było przeżyć pojedynek strzelecki z szóstką przeciwników? Nie. Czy można było przeżyć pościg kawalkady rządnych zemsty gangerów będąc pieszo na otwartym placu? Nie. Nie, nie, nie, takie rzeczy się nie zdarzały. Nie w realnym świecie, spustoszonym atomową apokalipsą, przenicowanym przez wszędobylskie skażenia, zatrutą wodę, ziemię, powietrze, pogrzebanym w ruinach dawnej cywilizacji, zasiedlonym przez istoty wyspecjalizowane w przetrwaniu w takich warunkach, nazywające te miejsce swoim domem. Reguły rządzące tym światem nie przewidywały takich anomalii. Ludzie siłujący się z tymi prawami byli bez wyjątku mieleni w pył przez tryby nimi sterujące. Bez litości i wyjątków. Co innego bohaterowie.

Bohaterowie opowieści mieli inne prawa i zasady dotyczące świata śmiertelników które o nich opowiadali ich się nie imały. W opowieściach wszytko było możliwe o ile włożyło się w nie odpowiednio dużo serca i talentu. W opowieściach można było przeskoczyć nad przepaścią, można było wygrać Wyścig w Det, można było wreszcie dokonać któryś z wyczynów jakie dokonała para obcych w tej osadzie najemników. Pod tym względem te opowieści nie różniły się niczym z wielu innych im podobnych. Tylko złożona ranami i gorączką para najemników i doglądający ich miejscowi opiekunowie wiedzieli, że zdarzyły się naprawdę.



Detroit; Strefa Sand Runnerów - kilka dni później




Lekarze i gangerzy



“Brzytewka”. Te nowe imię czy ksywa które z pozoru niepozornej, rudowłosej lekarce nadał pod wpływem chwili szef bandy gangerów przylgnęło do niej. Częściowo kojarzono Anioła, że jest Alice czy nawet, że “Igła” ale nowa ksywa zlała się z twarzą całkowicie spychając inne imiona i przydomki w cień.

“Brzytewka” kojarzyła się też jako “ta nowa doktor co zastąpiła Ernst’a”. Runnerom utkwiła w pamięci i kojarzyła się z awanturą w zawalonym zimą i śniegiem prowincjonalnym Cheb i niespecjalnie wnikali co było wcześniej. Dla nich Guido wytrzasnął ją jak magik królika z kapelusza w Cheb więc i tak ją zapamiętali. A wraz z ich językami ksywa zaczęła się rozlewać i po reszcie Detroit. Jeśli już gdzieś wypływał temat związany z niedużą panią doktor to wiadomo było, że chodzi o “Brzytewkę” lub ewentualnie “tego nowego lekarza Runnerów” jeśli ktoś słabiej kojarzył temat.

Powrót do rodzinnego gniazda Runnerów był odbierany całkiem odmienną skalą emocji u różnych jego uczestników i obserwatorów. Runnerom na pewno nie można było odmówić klasy i stylu wrócili z w ryku silników, klaksonów, blasku reflektorów, kogutów jeśli ktoś miał na samochodach i wrzaskach uczestników wyprawy w polaczeniu z waleniem dłońmi w blachy i pancerze pojazdów. Towarzyszyło im wycie syren alarmowych czy czegoś podobnego dochodzące z ich strefy, zbierający się na ulicach tłum ciekawskich i plota która błyskawicznie poszła po runnersowej dzielni a potem rozlała się po reszcie miasta: “Guido wrócił!”. Wrócił później niż go oczekiwano więc każdy w Det był ciekawy w jakim stanie i z czym.

Pozornie wszystko wyglądało świetnie. Zemsta została dopełniona, ciało Custera i jego ludzi odzyskane, haracz odebrany a ludzie Guido powrócili w chwale dając nauczkę tępym wieśniakom. Tak to wyglądało z poziomu ulicy i tak to zostało w większości zapamiętane i przez szeregowych członków wyprawy i przez tych którzy zostali w domu i przez resztę Detroitczyków.

Jednak nawet przeciętny Runner czy ich sympatyk obserwujący powrót ekipy Runnerów do domu widział brak dwóch najważniejszych pojazdów w konwoju: charakterystycznego osobistego sztabowozu Guido oraz równie rozpoznawalnej ciężarówki objuczonej pancerzem i bronią. Ten brak nawet na etapie pierwszej fali entuzjazmu rzucał się w oczy a na następnych budził pytania czy wręcz pretensje.

Zaś “Brzytewka” niejako przyklejona do poharatanego w walkach Guido była niejako mimowolnym świadkiem tego co działo się zdecydowanie powyżej poziomu ulicy i za zamkniętymi często drzwiami. Tam entuzjazm i radość z powrotu stopniał bardzo szybko o ile w ogóle wystąpił choć przez chwilę. Jak trafnie powiedział swego czasu Taylor, Hollyfield faktycznie się wściekł za “trwonienie zasobów strategicznych” a zwłaszcza w “podrzędnej walce ze sparchaciałymi redneck’ami” a oprócz tego chyba naprawdę lubił ten swój gunship. Guido naprawdę musiał się nagimnastykować by nie wyszło, że odniósł porażkę. Liczni postrzelane czy holowane pojazdy pełne zranionych i zabitych braci i sióstr niezbyt mu w tym pomagały. Rachunek niezbyt poprawiało przywiezienie okupu ze zbuntowanej prowincji czy obietnica posłuszeństwa jaką złożyli. Dla Hollyfielda było to zaledwie powrót do stanu początkowego sprzed afery z Custerem a straty były porównywalne do zaciętej bitwy z dobrze uzbrojonym przeciwnikiem czy robotami a nie z durnymi wieśniakami których to niby Guido udało się zaskoczyć. Dopiero informacja o schronie, sprawnym i pełnym gambli zaciekawiła szefa Runnerów. Wizja jaką przedstawił mu starszy, poturbowany w walkach brat zabitego Custera zdawała się przekonywać big boss’a do uznania wyprawy Guido za udaną.

Na razie jednak wciąż wszędzie dominowała zima. Zimowa aura nie sprzyjała zbytnio wojaczce i wszelkie plany o wyprawach mniejszych i większych zostały odłożone “aż zrobi się cieplej”. Zima nie była łaskawa ani dla ludzi ani dla pojazdów. Nawet Wyścigi odbywały się dużo rzadziej niż letnim sezonem. Całe zmotoryzowane miasto zapadło jakby w letarg pod zimową, białą pierzyną, liżąc rany i nabierając sił na następny sezon.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 11-07-2015 o 23:11. Powód: Literówek poprawa
Pipboy79 jest offline