Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-07-2015, 21:03   #154
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Sophie Grey


Sophie poczuła, że drży. Czego się bała? Nieznanego? Czy może tego, czego spodziewała się zastać w tym miejscu?
Wysiadła z samochodu i obejrzała budynek. Nie mogło być mowy o pomyłce przecież… Była tu, gdzie chciała się znaleźć, ale czy na pewno? Miejsce się zmieniło… ale może wciąż kryło w sobie to, po co tu przyjechała. Odpowiedzi? Ratunek?
Powoli i ostrożnie skierowała swe kroki ku wejściu do szpitala psychiatrycznego.
Hol był to podobny do tego który Sophie pamiętała w hotelu. Różnice były subtelne i dotyczące detali. Szpitalny hol był pozbawiony ozdób, malowany w zimnych barwach. Odpychający niemalże. Niemniej układ drzwi był w nim taki jaki pamiętała. Co dawało Sophie nadzieję, że układ pomieszczeń w szpitalu jest identyczny z tymi w hotelu.
Wzięła głęboki oddech i postarała się uspokoić myśli. Upewniła się, że ma broń pod ręką i ruszyła przed siebie, w kierunku, w którym powinny się znajdować drzwi z wyrytym symbolem karty.
Gdy zbliżała się do schodów, usłyszała kroki… stukot obcasów nierówny i chaotyczny, jakby jakaś pijana kobieta próbowała przemierzała hol. I rzeczywiście… po chwili w polu widzenia pojawiła się… kobieta.


Przypominająca zgwałconą pielęgniarkę , kreatura o twarzy zakrytej bandażami i uzbrojona w krótki chirurgiczny skalpel poruszała się jak marionetka z pourywanymi sznurkami. I mimo, że Sophie doskonale ją widziała, to owa pielęgniarka chyba nie widziała Sophie, podążając powoli w stałym kierunku… jakby była na patrolu.
To nie powinno być problemem, dla tak zwinnej fotografki. Przez chwilę kryjąc obserwowała koszmarek, a potem ruszyła dalej, pewna swego bezpieczeństwa.
Krok za krokiem przemierzała korytarze kierując się do celu jakim były drzwi z jej grawerunkiem. Musiała przecież się stąd wydostać, musiała stąd uciec, musiała…
Widok korytarza wypełnionego nie pokojami, a celami dla pacjentów. Widok drzwi otwartych i pozbawionych drzeworytów. Widok, który pozwolił Sophie jedno. Z tego miejsca nie ma ucieczki.
Nagle z jednego z pokoi wyłonił się postawny mężczyzna ze strzelbą w dłoniach.

[MEDIA]http://i295.photobucket.com/albums/mm144/samueljones1/KILLING%20MACHINE/Dolph_Lundgren_Is_The_Killing_Machine_Killing_Mach ine_19.jpg[/MEDIA]

Wycelował prosto w klatkę piersiową zaskoczonej dziewczyny i nacisnął spust mówiąc z uśmiechem na twarzy.- To nic osobistego… Po prostu lubię zabijać.
Huk broni, ból, krew, upadek, śmierć. Proza życia.

Emma Durand



Czy mieli wybór?
Żadnego.
Emma z mizernym skutkiem otrzepała i wygładziła ubranie, sprawdziła czy karta jest bezpieczna w kieszeni spodni i spojrzała na Jeana.
- Wygląda na to, że czeka na nas przedstawienie. - mruknęła, usiłując nadać wypowiedzi ton rozbawienia… z równie mizernym skutkiem, co porządkowanie odzieży - Idziemy?
- Nie jestem pewien, czy spodoba mi się owo przedstawienie. - mruknął ponuro Jean i rozejrzał się dookoła po pustyni. Wyglądało jednak, że osobiście wolałby zmierzyć się z perspektywą spalonych słońcem pustkowi, niż z namiotem cyrkowym.
- Na pustyni nie znajdziesz drzwi. A tam… tam możemy mieć szansę. - Emma bez trudu odgadła, o czym myśli Savoy’a, po czym ujęła go pod ramię i pociągnęła za sobą, mocno zaciskając palce - Stojąc w miejscu albo błądząc po pustyni do niczego nie dojdziemy. - tłumaczyła, jakby usiłowała przekonać też samą siebie, że to jedyne rozwiązanie - Cokolwiek tam na nas czeka... - zbladła, kiedy uświadomiła sobie, że faktycznie coś tam na nich czeka. Ostatecznie to coś przyciągnęło ich do siebie. Nie było innej możliwości - ...gdyby chciało nas zabić, pewnie już by to zrobiło. Zawsze to jakaś szansa…
Oboje weszli ostatecznie do środka. Namiot wydawał się znacznie większy wewnątrz niż z zewnątrz. Okrągła scena cyrkowa wysypana była białym niczym śnieg piaskiem, na którym widoczne były mocno kontrastujące czerwone plamy… krwi. Okręcone serpentynami słupy podtrzymujące namiot również były pokryte posoką, a na ławkach dla widowni siedziały malutkie mumie dzieci w różnym wieku, którym ktoś z pietyzmem domalował czerwoną szminką uśmiechy. Namiot był… pusty.
W tej chwili przynajmniej. Nadal bowiem i Emma i Jean Pierre stali u jego wejścia.
Emma głośno wciągnęła powietrze na widok dziecięcych postaci na widowni i odruchowo schowała twarz w ramieniu towarzyszącego jej mężczyzny. Wiedziała jednak, że nie ma czasu na rozczulanie się i przeżywanie wszystkiego, co spotka ją w tym świecie. Nie bez powodu Koszmar nazywał się Koszmarem… Jedyne, co im pozostało to iść naprzód. Może inne wyjścia z namiotu prowadziły do innych światów? Nie na pustynię?
- Spróbujmy przejść do następnego wejścia. - szepnęła do Jean Pierre’a i głową wskazała wyjście po swojej lewej. Dlaczego akurat tamto…? Może dlatego, że akurat w tę stronę odwróciła twarz od maleńkich mumii?
Nie musiała dodawać, że z cała pewnością powinni omijać arenę. Krew… była dostateczną wskazówką. Omijać z daleka.
Ruszyli więc pomiędzy ławkami obchodząc dookoła mroczną Arenę, ale wtedy… reflektory dotąd wyłączone i martwe, poruszyły się. Zalały Arenę światłem sprawiając, że krew na niej zaczęła bulgotać. I z jednej z takich plam zaczęła wynurzać się postać


ubrana w czapkę błazna, wenecką maskę zakrywającą twarz i strój godny renesansowego jarmarku.
Wokalistka zaklęła cicho. Wiedziała, po prostu WIEDZIAŁA. Nie mogli przejść przez namiot tak po prostu. Musiał ożyć, kiedy do niego weszli. A ten błazen na środku z pewnością był gospodarzem tego miejsca. I z pewnością nie pozwoli im wyjść ot, tak. Ale czy to znaczyło, że mają grać w tę grę na jego zasadach? Wewnętrzny opór i zmęczenie rzucaniem po dziwnych światach wyraziła upartym ignorowaniem pojawiającego się Rewersu - była pewna, że jest Rewersem - i pociągnęła Jean Perre’a dalej.

Stwór ten pokłonił się widowni mówiąc.- Panie i panowie, damy i ladacznice, łotry i święci, dusze potępione, dusze wyniesione, duszyczki pogrzebane i zapomniane. Witam w moim cyrku, gdzie nie uznajemy praw BHP. Tu rany są prawdziwe, ból autentyczny, a kłamstwo nie istnieje. Powitajmy brawami moją uroczą asystentkę i jej towarzysza.
I wszystkie zmumifikowane dzieciaki zaczęły klaskać, przy zgrzycie zasuszonych kończyn zmuszonych wolą błazna do ruchu.
Oooooo, nie. Tak łatwo nie będzie.
Emma ostentacyjnie unikała spoglądania w kierunku Areny, utkwiwszy spojrzenie w wyjściu z namiotu… które było tak daleko…
Wiedziała, że nie wyjdą bez pozwolenia trefnisia.
Wiedziała, a jednak nie potrafiła się z tym pogodzić.
A przynajmniej nie tak łatwo.
- Zapraszam na środek Areny… chyba nie chcecie, bym prosił widownię o pomoc? - smutny ton głosu klauna był… dziwny. Głos wtedy wydawał się bardziej kobiecy niż męski.
- Nie jestem pewien co przez to mamy rozumieć, ale… chyba nie mamy dość amunicji, by obronić się przed nimi wszystkimi. - szepnął cicho Jean rozglądając się niepewnie dookoła.
Emma skinieniem głowy przyznała mu rację i wreszcie spojrzała na błazna.
- Czego od nas chcesz? - zapytała głośno, nie ruszając się jeszcze z miejsca - Dlaczego nie pozwolisz nam po prostu przejść?
- Jestem… Klaunem, Błaznem… a to moje przedstawienie i czas… próby dla was dwojga. Czy jedno z was jest tym wybranym? Czas to zobaczyć. - rzekł wesoło trefniś.
- Wybranym…? Wybranym przez kogo… i do czego? - kobieta czuła, jak przerażenie zaczyna zaciskać szpony na jej gardle i zimnymi mackami pełznie wzdłuż kręgosłupa. Czuła, że ta “próba” zakłada rozlew krwi… ich krwi.
- Dlaczego tylko jedno z nas ma być wybrańcem? I dlaczego akurat Ty masz to osądzić?
- Ja nie osądzam, ja tylko sprawdzę i wymierzę sprawiedliwość. To wyście wybrali jedno z was. To wyście zapoczątkowali cały ten koszmarny ciąg zdarzeń. - rzekł sarkastycznie męski głos klauna, a po chwili jego głos stał się… kobiecy i znajomy, gdy mówił. - I ja stałam się przez was ofiarą, więc czy to nie sprawiedliwie, że ja będę sędzią?
- To jakiś obłęd... uciekajmy stąd. - rzekł w odpowiedzi Jean i szepnął do ucha Emmy. - Spróbuję magii, może to coś da.
- Nie sądzę, byś miał dość sił, by się jej przeciwstawić. - kobieta czuła, że to żeńska strona Błazna jest bardziej niebezpieczna. Wiedziała, że skądś zna ten głos… ale pamięć za nic nie chciała jej podsunąć ani twarzy ani tym bardziej nazwiska - Ale możemy spróbować. Zrób… to, co planujesz i biegnijmy do wyjścia… - starała się ukryć powątpiewanie w głosie ale nie zdołała. Oczyma wyobraźni już widziała stojące im na drodze mumie dzieci… ale determinacja i wściekłość wzięły górę. Nie mogą się poddać zbyt łatwo.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz i wcale nie czuję się winna. - Emma znów podniosła głos, pozwalając w nim zabrzmieć złości. Próbowała zyskać na czasie rozmową. - Kim jesteś?
- Jestem Głupcem… czyż to nie oczywiste? Jestem ślepą nadzieją podążającą ku zgubie… jednakże jedyną nadzieją, jaką macie. - zaśmiał się błazen kłaniając się w pas, podczas gdy Jean rozpoczął mamrotanie po łacinie.
- Nie pytam Ciebie, tylko ją. - żachnęła się Emma - Kim jesteś i dlaczego nas oskarżasz? - powtórzyła pytanie.
- Nie ma jej... już nie. Jesteśmy jednością. Obie połówki tej samej monety. - wyjaśnił Głupiec. - Ciebie też to czeka i jego… to lub śmierć... nadal błąkacie się w ciemnościach, prawda?
- Mógłbyś przestać mówić zagadkami? - Emma stłumiła cisnące się na usta kolejne przekleństwo - Oczywiście, że się błąkamy. Nie mamy pojęcia co się tutaj dzieje i dlaczego. Jeśli naprawdę chcesz nam pomóc... “nasza jedyna nadziejo”, wyjaśnij nam, o co w tym wszystkim chodzi. I jak to zakończyć tak, by przeżyć.
- Zasady, zasady… nie znasz baśni, bajań i bajek? Muszą być zagadki, muszą być tajemnice, alegorie... sny nie są nigdy prostą drogą do oświecenia. - odparł stworek. A Jean rzekł cicho. - Jeszcze chwilę, czasu… potrzebuję chwili.
- Daj mi też chwilę, spróbuję wyciągnąć z niego, ile się da. - odszepnęła Emma, po czym zwróciła się znów do Błazna.
- W takim razie opowiedz nam o tym wszystkim alegorycznie. Jak stąd wyjść? - założyła ramiona na piersi - Co tu się właściwie stało i jak to zakończyć?
- Wypuściliście diabła z pudełka, by zaspokoić swoje żądze i spełnić życzenia. Ale on… tym razem nie chciał powrócić z powrotem do środka i stąd ten cały karnawał krwi i śmierci. - Błazen wskazał palcem na oboje. - Teraz jest coraz bliższy zerwania okowów, bo was jest coraz mniej.
- Więc gdy wszyscy zginiemy… z każdą śmiercią jest coraz silniejszy, tak? - przełknęła nerwowo ślinę. Źle, a nawet bardzo źle. Powinni zjednoczyć siły i trzymać się razem… ale czy to jest w ogóle wykonalne w tym pokręconym śnie?
- Jak można go zamknąć z powrotem… zakładając, że pożyjemy dość długo, by spróbować tego dokonać? - a po namyśle dodała cicho - Ilu nas zostało?
- Wy? To wasze odbicia mogą go zniszczyć. Tyle, że niepełne nie mają szans, a diabeł ukrywa się między wami. - odparł ironicznie Błazen. - Diabeł jest wśród was.
- Odbicia… Rewersy? Mój rewers wyraźnie nie zamierza się jednoczyć tylko usiłuje mnie zabić. - warknęła ze złością Emma - A Ty… Ty powinieneś być po naszej stronie. Twoje odbicie już się z Tobą zjednoczyło, tak mówiłeś...
- Zabiłem moje odbicie, bo to że istniejemy oboje, jest aberracją. Tak następuje zjednoczenie obu połówek.- rzekł błazen zimnym tonem, wchodząc w wypowiedź Emmy. - Dzięki temu jestem całością. Bo wy… żywi jesteście błędem na fakturze rzeczywistości.
- Więc... zamierzasz nas zabić, byśmy się połączyli z naszymi odbiciami? - coś jej nie pasowało w tych wyjaśnieniach, ale nie miała pojęcia, co. Zastanowi się nad tym później… jeśli przeżyje.
- Nie słuchałaś mnie… - mruknął Błazen i wzruszył ramionami. - Ja już mam swoją połówkę, wy mnie nie obchodzicie… ja szukam wybranego. Ja szukam diabła z pudełka. Nie wiem kto to jest. Ten kawałek pamięci został jej odebrany, mojemu odbiciu.
- A jak już go znajdziesz… to co z nim zrobisz?
- Zabiję go… i uwolnię nas wszystkich. - gdy to powiedział, silny blask zalał cały namiot. Mumie dzieci stanęły w płomieniach, a Emma poczuła, jak ktoś ciągnie ją za rękę, biegnąc.
- Mamy tylko kilka sekund. - głos był Jeana.
Emma w pierwszej chwili dała się pociągnąć do biegu, ale po chwili wyhamowała gwałtownie, obiema rękami z całą siłą jaką udało jej się wykrzesać, przytrzymując też Savoy’a. Kiedy się zatrzymał, spojrzała na niego z wściekłością i wysyczała - Dlaczego to zrobiłeś, zanim skończyłam rozmawiać?
- Zaklęcia nie mogę trzymać w nieskończość… on zresztą kłamie i oszukuje, jak one wszystkie. - burknął wściekły Savoy i znów pociągnął Emmę, tymczasem blask słabł błyskawicznie, a ogień… był wsysany przez Błazna jak powietrze przez odkurzacz.
- Skąd wiesz, że kłamie? Mój Rewers nie kłamał. Chciał mnie zabić, owszem, ale nie kłamał. - kobieta ani myślała ruszyć się z miejsca - Za to myślę, że Ty kłamiesz. Z pewnością mogłeś poczekać jeszcze parę chwil. - jej postawa stała się bardziej spięta, jakby Emma spodziewała się jakiegoś podstępu ze strony swojego towarzysza. Widać było, że jej nieufność względem niego rośnie.
- Jak chcesz... zostań tu. - burknął Jean puszczając dłonie Emmy. - Ja nie zmarnuję tej szansy. Bo drugiej nie będzie.
I rzucił się do ucieczki.

Ale Emma nie zamierzała pozwolić mu uciec. Z jakiegoś powodu wierzyła bardziej Trefnisiowi, niż jemu… dlaczego? Trudno było powiedzieć. Być może przesądziło o tym to, że Jean rzucił się do ucieczki, nie oglądając się na nią choć jasne było, że osobno nie mają szans. Może to, że używał magii albo to, że przerywał najciekawsze wypowiedzi w połowie. Nie pierwszy już raz. Sama nie była pewna, ale też znów nie było czasu na zastanawianie się. Jeśli pozwoli mu uciec teraz, może go później nie odnaleźć. A nie chciała spuszczać go z oczu. Zwłaszcza, że był… niepewny. A słowa Błazna pokrywały się z tym, co już sama wiedziała.
Więc może nie kłamał?
Czy można mu było zaufać?
Cóż… za chwilę się o tym przekona.
Emma próbowała go zatrzymać, ale Savoy okazał się szybszy i silniejszy i… nie wahał się uderzyć jej w twarz, by uciec. Widać zdecydowanie pragnął się stąd wydostać. Być może miał dodatkowe powody, być może nie.
Gdy zaś Błazen opanował sytuację, pstryknął palcami. Cztery małe mumie pękły, a z nich wyłoniły się potwory o wysokości dwóch metrów.


Humanoidy o czaszkach zakończonych zabawnymi nosami, ruszyły zadziwiająco szybko na swych dużych butach w kierunku Emmy. Minęły ją i pognały za Jeanem.
- A ty, panienko? - zapytał Błazen.
Emma wstała i potarła piekący policzek.
- A ja chcę przeżyć i zakończyć to szaleństwo. - odpowiedziała hardo, starając się unikać wzrokiem pozostałości po pękniętych mumiach - Jak zamierzasz sprawdzić, które z nas jest pudełkiem na diabełka? - zapytała ironicznie.
- Ty sprawdzisz. - kolejne pstryknięcie i z jednej z plam krwi wynurzyło się duże czarne lustro o obsydianowej powierzchni. - Zobacz, jaka jest prawda.
Kobieta odetchnęła głęboko i wolnym krokiem, wbijając wzrok w piasek Areny pod swymi stopami, podeszła do zwierciadła. Minęła dłuższa chwila, nim opanowała w sobie narastające przerażenie i stłumiła chęć ucieczki. Zamknęła oczy, zbierając siły i podniosła głowę. A gdy otworzyła oczy…
Widok… nie był dla Emmy zaskoczeniem. Widziała siebie, starszą o kilkanaście lat, ale nadal piękną i szykowną. Widziała siebie w drogiej garsonce i z naszyjnikiem z klejnotów. Była piękna, była starsza i doświadczona, była i zimna. Była tą Emmą Waterson-Durand, o której wszak już wiedziała. Taka była prawda.
- Czy teraz mnie puścisz? Pozwolisz odejść? - odezwała się cicho, bezbarwnym głosem. To co zobaczyła, było ostateczne potwierdzenie tego, w co nie chciała uwierzyć. Że jej życie było iluzją, ułudą, snem… że tak naprawdę nigdy nie istniała Emma Durand, obiecująca śpiewaczka jazzowa, która znalazła miłość tam, gdzie przez tyle lat nie spodziewała się jej znaleźć…
Kiedy wreszcie przyjęła do siebie tę prawdę, po jej policzkach pociekły łzy. Przygarbiła się wyraźnie, jakby jej cała wola życia została wessana przez obsydianowe lustro.
Bo właściwie tak było…
Nie miała już dla kogo wracać z tego Koszmaru bo z chwilą jego zakończenia, o ile to w ogóle nastąpi, jej życie… zniknie. Przecież nigdy nie istniała… nie naprawdę. Więc czy było o co walczyć?
Ze złością uderzyła pięścią w taflę zwierciadła, po czym opadła na kolana, ukrywając twarz w dłoniach i zanosząc się bezsilnym szlochem.
- Tak… możesz iść. - rzekł w odpowiedzi Błazen zimnym głosem, grobowym niemal.
Mogła iść. Ale dokąd?
Po co?
Przecież i tak jej istnienie jest jakimś ponurym żartem… aberracją, która nie powinna istnieć.
Czy miała jeszcze o co walczyć?
Nie potrafiła się nawet ucieszyć z tego, że to nie ona jest pudełkiem na diabła.
Pustka w środku wysuszyła nawet łzy.
- Jesteś w ogóle dość silny, by go zabić? - jakoś nie miała siły żeby wstać i gdzieś sobie pójść, więc zaczęła pytać, żeby zająć czymś myśli. Z czystej, ludzkiej ciekawości.
- Będąc całością… mam szansę. - wyjaśnił Błazen.
- Zbyt optymistyczne to nie jest. - Emma wzruszyła ramionami, gapiąc się bezmyślnie w lustro - Twoje marionetki zdołają dogonić Savoy’a i sprowadzić go z powrotem?
- Jeśli on jest wybranym to… nie. - stwierdził Błazen ponuro.
- Wybranym, czyli… diabłem, tak? - bezbarwny ton głosu nie zmienił się ani na chwilę - Będziesz wiedział o niepowodzeniu nawet jeśli Twoje sługi nie wrócą?
- Nie… Ale jeśli nie wrócą, to będę wiedział że je zniszczył. A wrócą jeśli go zgubią. - stwierdził Błazen.
- To ja tu sobie jeszcze posiedzę i poczekam… może zjawi się ktoś jeszcze? - wokalistka odwróciła się i oparła o obsydianową taflę, wyciągając zmęczone nogi przed siebie. Ze zdziwieniem poczuła i usłyszała, że zaburczało jej w brzuchu. Przecież iluzje i ułudy nie powinny odczuwać głodu.
Błazen przyglądał się Emmie badawczo i właściwie jakby zastanawiając się, co zrobić ze zmęczoną kobietą. Chyba nie przewidział takiej sytuacji.

A Emma zaczęła tracić nagle oparcie. Tafla zaczęła się robić płynna, wynurzały się z niej dłonie obejmujące ją w pasie, chwytające za piersi, zakrywające usta. Lustro zaczęło ją wciągać do siebie.
A ona nie mogła nic na to poradzić, choć w pierwszym odruchu próbowała. A potem doszła do wniosku, że właściwie jest jej to obojętne i przestała się szamotać, dając się po raz kolejny wciągnąć w pułapkę.
Wylądowała w dużym ciemnym pokoju, pełnym papierosowego dymu. Na kanapie leżała rozleniwiona kobieta ubrana w długą czarną koktajlową suknię ze zmysłowym dekoltem i włosami ufryzowanymi zgodnie z modą lat prohibicji. Paliła papierosa w długiej tutce i przyglądała się swemu gościowi z zainteresowaniem.
I była Emmą Waterson-Durand. W jej wieku i bardziej wyidealizowaną i zmysłową. Prawdziwym wampem.
Była Emmą idealną.
- Czego ode mnie chcesz? - w głosie “fałszywej” Emmy zabrzmiała niechęć, widoczna także w jej ruchach i spojrzeniu.
- Czego ja chcę? - zaśmiała się zmysłowym i chrapliwym tonem głosu kobieta prężąca na kanapie swe idealne ciało. - Przecież to ty… wdarłaś się tutaj, gdzie kryją się twe marzenia, ambicja i fantazje.
W oczach wokalistki odbiło się zmęczenie i rezygnacja. Nie miała ochoty na kolejną porcję zagadek.
- Nigdzie się nie wdzierałam a do “przed chwilą” nie miałam innych marzeń, niż wyjście z tego Koszmaru. Teraz już sama nie wiem czego chcę. - odpowiedziała ponuro.
- Cóż... żadnych więc zagadek. To jest twoja świadomość. Ta część zbudowana z marzeń, ta która pchała cię do przodu każdego dnia. A ja jestem tym, do czego dążyłaś i pragnęłaś. Ucieleśnienie piękna, luksusu, sukcesu… wszystkiego, co ci się śniło. Każdego twego kaprysu. - rzekła w odpowiedzi druga Emma.
- Możesz mi więc opowiedzieć, co dokładnie zrobiła… zrobiłam... i dlaczego? - tym razem w głosie kobiety pojawiła się nutka niechętnego zainteresowania - I co poszło nie tak?
- Kochanie…- zaśmiała się zmysłowo kobieta, wstając z kanapy i podchodząc do Emmy na absurdalnie wysokim obcasie w wyjątkowo drogich szpilkach od Gucciego. Jej całe ciało wydawało się pulsować erotyzmem, gdy się zbliżała do Durand. - ...nie jestem twoją pamięcią, tylko pragnieniami. Mogę ci powiedzieć czego pragnęłaś i co udało ci się zdobyć. Czego pragniesz i jaka byłaś i jesteś… Ale nie to, co zrobiłaś. Cóż… nie wszystko. Tylko to co jest związane z twymi sukcesami i porażkami.
- Więc opowiadaj. - wokalistka ominęła swój ideał i z westchnieniem zajęła jej miejsce na kanapie. Erotyzm kobiety zupełnie na nią nie działał, za to zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać.
- Pragnęłaś i pragniesz tego, co widzisz… być zachwycającą, piękną, podziwianą i kochaną. I osiągnęłaś to... nie raz. Zdobyłaś kilka tytułów, zwróciłaś uwagę wpływowych ludzi, owinęłaś ich wokół swego łóżka. I pławiłaś się w tym luksusie, szczując jednych na drugich. A potem… pojawiła się ona. Pierwsza zmarszczka. - mruknęła kobieta, siadając na podłodze obok kanapy i mruczała zmysłowo niczym matka opowiadająca bajkę córce. - Przeraziła cię starość, więc zaczęłaś szukać. Najpierw stabilizacji w bogactwie, potem Savoy wtajemniczył ciebie i twego męża w tajemnicę czarnej róży. Klucza do nieśmiertelności i wiecznej młodości. Byłyśmy… miałyśmy znów nadzieję i ambicję być wiecznie młodzi, kosztem czyjejś śmierci i czyjegoś potępienia. Savoy był dowodem, że ta metoda działała. Był w wieku ledwie czterdziestu lat, a miał ponad czterysta. I nie nazywał się Savoy... zdradził ci to w łóżku, jak wszyscy oni. Och… umiałyśmy robić cuda w łóżku. Każdy mówił nam swoje sekrety. Nie miał wyjścia.
Więc wiedziałyśmy, że metoda… działa, że Savoy to Fountebleu. Pierwszy Fountebleu i jedyny Fountebleu, ale mąż był kłopotem. Musiałyśmy się go pozbyć. Stał na drodze naszej ambicji, bo mąż… chciał użyć tej samej metody, by mieć nas tylko dla siebie. Nie mogłyśmy do tego dopuścić. A potem.. wszystko się zmieniło. Zapragnęłyśmy sławy piosenkarki, dążyłyśmy do szczytu. Znalazłyśmy miłość, a teraz… porzuciłaś mnie i pogrążyłaś się w marazmie.
- Gdy to mówiła, pieszczotliwie głaskała Emmę po włosach, niczym własne dziecko.
- Całe moje życie okazało się tylko iluzją. Moje wspomnienia i marzenia - snem, ułudą, marą… - odpowiedziała gorzko kobieta - Nawet jeśli uda mi się stąd wyjść… co mnie czeka w prawdziwym świecie? Nie jestem jego częścią. - przymknęła oczy, czerpiąc pocieszenie z delikatnego dotyku swego idealnego sobowtóra - Zaklęcie straci moc, a ja… nagle się zestarzeję? Zostanę z niczym? O to nie warto walczyć.
- Ale wiesz dobrze, że my… nie jesteśmy takie. - mruknęła idealna Emma tuż przy uchu prawdziwej. - My nie poddajemy się przeciwnościom. Zaciskamy zęby i wydzieramy drogę dla siebie nie bacząc na przeszkody. Przecież dobrze pamiętasz, co mówił nasz tatko. Istnieje więcej niż jeden sposób na obdarcie kota ze skóry. Kto powiedział, że i w tym przypadku nie jest inaczej? Kto powiedział, że sposób Błazna jest tym… jedynym?
Myśli wokalistki opornie ruszyły do przodu. Ciężko było wyrwać się z odrętwienia, gdy całe zmęczone “ja” żądało wreszcie odpoczynku. I się poddało.
- Ale jak sobie poradzić z diabłem? On chce się wyrwać na wolność, my nie możemy mu na to pozwolić. Nie wygląda na to, by była inna droga… nie mamy dość sił, by choć próbować zmusić go do posłuszeństwa.
- Nie wiem… ale ty znajdziesz sposób. Zawsze znajdowałaś. - jej usta przylgnęły do ucha Emmy, powiodły po nim pieszczotliwie. - Jestem też ucieleśnieniem twej fantazji i… tak fantazjowałaś też przed lustrem, jakby to było sama ze sobą. Dwie najpiękniejsze kobiety splecione razem, ale teraz… twoim największym pragnieniem jest spoczynek, więc… śpij. Tu jesteś bezpieczna.
- Dziękuję… - mruknęła sennie Emma, nie mając już sił, by przeciwstawiać się senności. Po raz kolejny obdarzyła zaufaniem kogoś, kogo tak naprawdę nie znała.
Tym razem “tym kimś” była ona sama.

Pobudka była nietypowa… Bo gdy się obudziła, zobaczyła stolik zastawiony jedzeniem i gołego mężczyznę siedzącego w fotelu, obok którego w podobnym foteliku siedziała idealna Emma.
- To niemożliwe... - wyrwało się wokalistce, bo wszak niemożliwym był widok gołego Antona.
- To… to tylko iluzja... prawda? - słowa z trudem przechodziły przez ściśnięte gardło. A przecież nie mogło być inaczej. Anton nie miał karty więc nie mógł się tu znaleźć… a raczej zostać uwięzionym. Ale tu był… czy to możliwe, żeby idealna Emma mogła spełniać wszystkie jej pragnienia? Na stoliku pyszniły się świeżo upieczone croissanty, masło, dżem i kawa, na którą miała taką ochotę. Obok nich bagietka, sery i winogrona, do których pasowała butelka jej ulubionego wina. A do tego Anton… jej największe pragnienie. Miłość jej życia, którą odkryła zbyt późno, by zdążyć się nią nacieszyć. Łzy napłynęły jej do oczu.
- Anton… - szepnęła miękko, odsuwając od siebie niechciane wspomnienie ich poprzedniego “spotkania”. Tego, które zakończyły się śmiercią “Antona”.
- Witaj, moja śliczna. - szepnął z uśmiechem Anton wstając i podchodząc do Emmy. W tej chwili wydawał się jej podobny greckim pomnikom. A druga Emma dodała. - To jest twoje pragnienie, wszystko tu jest twym pragnieniem, nawet drobne kaprysy pozostają pragnieniami.
Nawet jeśli to było jedno wielkie oszustwo… dlaczego miałaby z niego nie skorzystać? Coś jej się przecież należało za to wszystko, co ją spotkało od momentu otrzymania karty tarota. A właściwie to za całe jej życie, które okazało się być tylko i wyłącznie kaprysem. Jej kaprysem. Dlatego też uśmiechnęła się szeroko, drapieżnie i przeciągając się zmysłowo, zażądała - Nakarm mnie. A potem… potem zobaczymy...
Była to... całkiem zabawna scena i bardzo pokręcona. Emma była karmiona przez nagiego kochanka, który podawał jej do ust kolejne przysmaki, a przy okazji zerkała na drugą siebie… tę idealną w idealnie skrojonej sukni, wodzącej palcami po swym dekolcie i równie podekscytowanej co ona sama. Ale przecież to była ona sama. Jej personifikacja własnych pragnień, odczuwała to samo, co oryginalna Emma Durand, ubrana w zmysłową suknię o kolorze rubinowej czerwieni z rozcięciem odsłaniającym jej zgrabną nogę. Kiedy wokalistka została przebrana w ten strój? Pewnie nigdy… podświadomie pragnęła wyglądać pięknie dla Antona i dlatego stała się piękna. Brud i otarcia zniknęły, tak jak znoszone ubrania i nieświeży zapach jej ciała.
Przez myśl przemknęła jej obawa o kartę tarota… ale zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. W tej chwili liczyło się tylko to, że mogła odetchnąć, zjeść i zapomnieć się w ramionach kochanka… nawet, jeśli to było tylko jedno wielkie oszustwo. Po tylu dniach Koszmaru i brutalnej prawdzie, która wreszcie przebiła się do jej świadomości, pragnęła właśnie tego… zapomnienia.
- Nie jesteś tu ciałem… Ono zostało przy lustrze, wraz z kartą. Jesteś tu umysłem. - wyjaśniła jej własna podświadomość. - Więc karta jest bezpieczna.
Jeśli jej ciało zostało na Arenie to jedzenie straciło sens. Świadomość może i będzie syta, ale powrót do ciała będzie bolesny, bo ono nadal jest głodne. A skoro tak…
- Chodź do mnie… - złowiła spojrzeniem spojrzenie Antona i ułożyła się w kuszącej pozie na kanapie. Suknia rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając na ciele Emmy znacznie bardziej skąpy strój - koronkowy gorsecik i majteczki w kolorze czerwonego wina, a także czarne pończoszki… i lakierowane rubinowe szpilki na nogach.
- Powiedz mi… czego teraz pragniesz…? - droczyła się z Antonem, a także ze swoją idealną kopią, do której skierowała swoje następne słowa, mrucząc zmysłowo - A czego pragnę ja…?
- Ciebie pragnę.- wyszeptał Anton nachylając się i całując szyję Emmy i dekolt jej gorsetu, Jego dłoń ześlizgnęła się po nim w kierunku bielizny opinającej biodra wokalistki i wsunęła się pod nią muskając rozpalone miłosną gorączką miejsce. - Wielbić, kochać, rozpalać.
- Och… wielu rzeczy. Jedną jednak z cech naszych pragnień jest ciekawość i brak jakichkolwiek hamulców. - zachichotała idealna Emma, wstała i podeszła do prawdziwej z kieliszkiem wina, nachyliła się i całując zmysłowo swój oryginał, przelała wino do jej ust. Może i nie było prawdziwe, ale smakowało jak najlepszy trunek i podobnie upajało.
Czy uprawianie seksu z samą sobą to zabawa we dwójkę… czy w pojedynkę?
Czy to ważne?
Wino było absolutnie i niezaprzeczalnie najwspanialsze na świecie a usta, które jej podały łyk owego nektaru - idealnie miękkie i słodkie. Nic dziwnego, w końcu jej kopia BYŁA ideałem. A skoro była też jej podświadomością, musiała znać jej najintymniejsze i najgłębiej skrywane sekrety i fantazje… czy więc wstydliwe zaprzeczanie czemukolwiek miało sens?
Pieszczący ją mężczyzna także był ideałem. Idealnym wyobrażeniem jej Antona, który jest teraz Bóg wie gdzie i pewnie jej szuka…
Nagła tęsknota wstrząsnęła jej ciałem, które mimowolnie naparło na wielbiącą je męską dłoń a usta samowolnie odszukały wargi idealnej kopii. Jeśli teraz pozwoli się ponieść tęsknocie i bólowi, przegra.
Żeby wygrać, musiała zacząć od nowa.
A żeby zacząć od nowa…
- Dajcie mi zapomnienie… - szepnęła między pocałunkami, całą sobą pragnąc właśnie tego i w pełni oddając się w ręce kochanków.

Gdzieś znikło oparcie kanapy… ale czy to miało znaczenie? To palce, które czuła między udami - drapieżne i intensywne, miały znaczenie. Anton odstąpił od pocałunków na dekolcie. Zamiast tego trzask materiału świadczył, że nie przerywając pieszczot jedną dłonią, drugą w brutalny sposób rozprawiał się z barierą tkaniny okrywającej jej łono. Idealna Emma zastąpiła go, siadając z drugiej strony i całując namiętnie. A pod jej palcami puszczały sznurowania gorsetu, odsłaniając obie słodkie półkule masowane z wprawą i delikatnością. I idealna Emma… nie przestawała całować ust wokalistki w tej namiętnej chwili.
Emma Durand ufnie oddała się we władanie kochanków, z całą mocą swego pragnienia odwzajemniając pieszczoty. Odrzucając cały wstyd i fałszywą skromność, bez wahania sięgnęła dłońmi ku piersiom swego idealnego odbicia i rozchyliła uda, ułatwiając dostęp Antonowi. I przez cały ten czas namiętnie całowała smakujące winem usta drugiej Emmy.
Wkrótce poczuła tą gwałtowną i dziką obecność Antona, poruszającą jej ciałem i wprawiającą piersi w dzikie falowanie. Jego dłonie delikatnie acz stanowczo pochwyciły jej uda, nie dając ciału Emmy uciec od pieszczot. A jej idealna personifikacja nadal całowała zmysłowo jej usta i zachłannie pieściła dłonią piersi, prowadząc drugą dłonią palce Emmy po swych idealnie miękkich krągłościach. Suknia, którą przed chwilą ideał miał na sobie… gdzieś zniknęła.
Powoli ruchy bioder Antona zwiększały tempo, a palce ideału zsunęły się niżej, by pieścić wrażliwy punkcik w najbardziej gorącym obszarze Emmy. Uwolniła jej usta od swych warg całując jej szyję, by wokalistka mogła wyśpiewać swe wrażenia… ciała naprężającego się pod wpływem idealnego i oszałamiającego wybuchu rozkoszy wyginającego jej kręgosłup w lekki łuk.
Nieskrępowany, głośny okrzyk był wyrazem głębokiego zadowolenia i pochwałą kunsztu kochanków. Oryginalna Emma przeciągnęła się zmysłowo i zamruczała - Niezły początek... - spojrzała w oczy swej idealnej kopii i uśmiechnęła się drapieżnie. W myślach już planowała kolejne działania… o których jej spersonifikowana podświadomość z pewnością już wiedziała.
- Ale zanim przejdziemy dalej... - wskazała butelkę z winem i zachichotała - …przyda się trochę wyobraźni.
Ta znikła ze stolika i pojawiała się w dłoni idealnej Emmy, wraz z kieliszkiem. Nie przejmując się swoją nagością personifikacja nalała trunku i podała wokalistce kielich mocnego, pachnącego wina.
Zapomnienie we własnych pragnieniach…. perfidna pułapka w którą Emma wpadła. Gdzieś w głębi serca naiwnie wierzyła, że jest silniejsza. Że kiedy znudzi jej się ta sytuacja… wyrwie się stąd. I wyrwała, z jednej iluzji w drugą. Pragnienie normalnego życia z Antonem, pragnienie śpiewu przed publicznością. Z każdym pragnieniem realizowanym przez własną fantazję Emma oddalała się od prawdziwego świata coraz dalej. Z każdym zapominała coraz bardziej, że utknęła we własnej głowie. Bo przecież kto by chciał pamiętać koszmar, który przeżywała?
A ciało jej oparte o lustro, powoli umierało z głodu i pragnienia. Błazen nie miał powodu, by o nie dbać i pozwalał Emmie pogrążonej w śpiączce powoli ginąć.

Teodor Wuornoos

Huk broni palnej rezonował w olbrzymiej sali fabrycznej.


Strzał za strzałem, Teo pakował kulką za kulką w tłusty kałdun Diavolo. Wszak grubas nie był trudnym celem, tym bardziej, że nie uciekał. Jego ciało było rozrywana, odsłaniając wnętrzności w kolorach zgniłej zieleni i fioletu, posoka Diavolo była chyba już czarną ropą, bo śmierdziała podobnie.
Jednak co z tego, że Teo faszerował Diavolo ołowiem, skoro pokraczny grubasek nie padał na plecy? Nawet gdy Teodorowi udało się wpakować mu kulkę w oko i rozwalić czaszkę.
Nic to nie dało.
Diavolo spoglądał na Wuornoosa zdrowym okiem w ogóle nie przejmując się faktem, że resztki gnijącego mózgu, włosów i czaszki spływając mu po twarzy.

Kanonada trwała długo… Teo zużył całą amunicję i dopiero “klik” pustego magazynka wyrwał go z tego szału zabijania, a wtedy Diavolo wyglądał już jak żywy trup.
-Skończyłeś?- zapytał w końcu i pokiwał głową klaskając w dłonie. - Widzę że tak. Zawiodłem się na tobie, doktorze Wuornoos. Naprawdę sądziłeś, że to będzie takie łatwe? Że wystarczy wpakować we mnie ołów? Cóż… to nieprawda. Tak samo jak spalenie swojej karty było tylko pustym gestem. Zniszczyłeś tylko klucz i zmarnowałeś amunicję. Nie osiągnąłeś nic. Utknąłeś tutaj i już nie zdołasz wydostać się z tego miejsca, chyba że z pomocą innego nieszczęśnika. Lub jego karty.-
Uśmiechnął się szeroko, co wyglądało upiornie zważywszy, że jego prawa połowa żuchwy również została rozerwana kulą Wuornoosa.- Jeśli chcesz zabić jednego z nas, to musisz znaleźć odpowiednią broń. Coś co łączy się z twoją przeszłością, lub przeszłością nieszczęśnika powiązanego z danym potworkiem. Oczywiście problem polega na tym, że… owe przedmioty są po tamtej stronie.
Przekrzywił głowę w bok wpatrując się jednym okiem w załamanego mężczyznę.- Powinienem… okazać ci litość i zakończyć twe życie. Od tak…- pstryknął palcami głośno.- szybko i bezboleśnie... ale litość nie jest częścią mojej natury.
Po czym odwrócił się tyłem do Wournoosa zaczynając powoli kuśtykać do wyjścia z hali, która była świadkiem tylu dramatycznych wydarzeń.
Teodor opuścił broń patrząc jak grubasek rozwiewa się powoli na jego oczach. Jak jego ciało dymi zanikając w chmurze czarnego dymu. Po chwili mroczny opar całkowicie otoczył sylwetkę grubaska, a gdy się rozwiał… Teo pozostał sam.
Co dalej? Pisarz nie wiedział. Nie mógł wrócić do swego świata, nawet gdyby zdołał odnaleźć korytarz z pokojami. Nie miał klucza by je otworzyć. Wystrzelał większość amunicji, a wycia które posłyszał świadczyły o tym, że wilki i ich pan znów trafiły na jego trop. A ich pana i tak zabić nie mógł.
Śmierć zbliżała się wielkimi krokami, ale on… nie zamierzał oddać tanio skóry. Załadował broń, ostatnią kulę zostawiając sobie.

Śmierć… zabrała ich wszystkich.


 
EPILOG


29 sierpnia 2005 roku, huragan Katrina uderzył w południowe wybrzeże Stanów Zjednoczonych, niszcząc stany - Luizjana, Missisipi i Alabama. W wyniku kataklizmu zginęło ponad 1800 osób, a około 700 uznano za zaginione.
Huragan uformował się 23 sierpnia 2005 roku na Wyspach Bahama. Zanim dotarł do Stanów Zjednoczonych, spowodował zniszczenia w zachodnich regionach Kuby. Wkrótce potem przeszedł przez południową Florydę, powodując pierwsze ofiary śmiertelne. Po przejściu nad Zatoką Meksykańską siła wiatru wzrosła do ponad 250 kilometrów na godzinę.


Huragan przebył drogę około 240 kilometrów w głąb lądu, by dopiero w okolicy miejscowości Meridian w stanie Mississipi stracić na sile. Resztki huraganu przemieściły się na północny wschód, docierając w okolice wschodniej Kanady. Tam huragan ostatecznie zanikł.

Największe zniszczenia Katrina spowodowała w Nowym Orleanie. System przeciwpowodziowy w mieście okazał się nieszczelny w ponad pięćdziesięciu miejscach. Ponad 80 procent obszaru miasta zostało zalane, a poziom wody sięgał nawet sześciu metrów.
Szkody wywołane przez huragan Katrina oszacowano na ponad 85 miliardów dolarów. Dwa lata po kataklizmie liczba mieszkańców Nowego Orleanu oceniana była na 273 tysiące, zaś przed huraganem w mieście żyło prawie pół miliona ludzi. Trzy lata po przejściu Katriny tysiące ludzi w Nowym Orleanie nadal żyło w przyczepach, gdyż ich domy nie zostały jeszcze odbudowane.


Wśród osób które przeżyły tragedię był jeden z najbardziej charyzmatycznych ludzi kolejnej dekady i wpływowych polityków. James Spade.


Człowiek którego przeszłość została zmieciona przez huragan. Człowiek znikąd, który stał się trybunem ludowym zdesperowanych mieszkańców Florydy. Jego kariera rozrastała jak rak żerując na nadziejach ludzi, których domy, rodziny i życia zmiótł bezlitosny żywioł. Rząd nieporadnie radząc sobie odbudową stanu po takiej katastrofie, także pomagał mu w karierze. James szybko wspinał się po politycznej karierze i to mimo że prezentował dość kontrowersyjną mieszanką radykalnych prawicowych i lewicowych postulatów. Ludziom jednak się to podobało, zapewne z racji wielkiej charyzmy i osobistej siły przekonywania. Wystarczała ona nawet by maskować ona fakt zaginięć osób, które za bardzo się interesowały przeszłością pana Spade. Zresztą, czyż wypadki nie chodzą po ludziach?
A sam pan Spade raźnym krokiem zmierzał ku prezydenturze, która miała być wyjątkowa i zaskakująca. Niemal jak prezydentura Kennedy’ego. W końcu ilu prezydentów USA mogła się pochwalić takim diabelskim urokiem… osobistym?

KONIEC
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline