Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-07-2015, 04:16   #21
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
PROLOG: Sprzysiężenie losu



Feylan Dandradin, Treal Naralthir

Feylan wraz z Trealem prowadzili tego, którego tak długo poszukiwał Dandradin.

Khaan kulał, chociaż nie było pewności czy mag naprawdę tak bardzo cierpi od zadanej przez Feya rany, czy też specjalnie ich spowalnia i próbuje grać na zwłokę oraz liczy na litość Treala. Niestety dla pochwyconego ani złoty elf nie okazywał nadmiernego współczucia bardziej interesując się ukrytą w plecaku łasiczką, ani Feylan nie spowalniał zbytnio przeprawy przez las niewzruszony stanem Makenai'a, powodu, jak mu się wydawało, całego zła na tym świecie. Był jednak pewien problem sprawiający, że dotarcie do celu, jakikolwiek by on nie był stawało się niepewne, o ile nie powiedzieć, wręcz niewykonalne.

Krążyli, wciąż krążyli i wiedzieli o tym. Krążyli i wiedział o tym także Makenai, któremu wyraźnie było to w smak pomimo rany nogi. Najwyraźniej ból, jaki powodowało przemieszczanie się nie mógł się równać z satysfakcją jaką odczuwał widząc swoich "ciemiężców" krzątających się bez nadziei na odnalezienie drogi. Czy on jednak znał drogę? Czy on wiedział, co tu tak naprawdę miało miejsce, a jeżeli tak, to czy to on był za to wszystko odpowiedzialny, jak sądził Feylan?

Za dużo możliwości, za dużo niewiadomych.

Nie wiedzieli ile tak krążyli do momentu, gdy ciemności nocy nie zaczęły powoli ustępować i chociaż wciąż było ciemno, to powoli jaśniejące niebo dawało nadzieję, że jednak dzień nastanie ponownie pomimo całego szaleństwa, jakie ogarnęło ten las, czymkolwiek nie było, a które zdawało się otaczać trzech przemierzających Cormanthor niczym ten lód powietrza, jaki towarzyszył im głęboką nocą.

Wilgoć gromadziła się w powietrzu osiadając na skórze elfów, a zapach wirujący w powietrzu zwiastował nadchodzący deszcz. Nie wiedzieli gdzie się znaleźli, aż nie weszli na znajomą polanę - tę samą, na której próbowali nie tak dawno odpocząć, a która szybko przeistoczyła się w pułapkę. Niepokojącym faktem było to, iż mieli świadomość, że nie poszli w jej kierunku, a najprawdopodobniej w przeciwnym lub chociaż trochę zboczyli z drogi ku niej, a jednak znaleźli się ponownie w miejscu, gdzie to wszystko się zaczęło…

A fakt, że nie słyszeli budzących się do życia ptaków był tym bardziej niepokojący.

Niespodziewanie Khaan zatrzymał się tak gwałtownie, że prowadzący go za więzy Feylan wpadł na niego, jednak rudy elf nawet nie sapnął z bólu, gdy musiał silniej stanąć na zranionej nodze, aby nie upaść. Kiedy jednak Dandradin spróbował go zmusić do dalszego chodu ten nie drgnął ani trochę, a Fey nie był w stanie go ruszyć. Makenai odwrócił w jego stronę głowę, a jego wyraz twarzy nie zwiastował niczego dobrego. Uśmiech Khaana wyrażał całkowitą pogardę kierowaną nie tylko w jego stronę, ale także w stronę stojącego obok Treala, zaś po chwili Makenai, którego Fey nie mógł zmusić do kontynuowania podróży zaczął się śmiać.

A las wciąż milczał obserwując jak powoli gromadzą się chmury.




Ellethiel Davar

Gdzie... odchodzisz?
Rozbrzmiały słowa w głowie Ellethiela; słowa, które nie miały swojego źródła.

Już nie chcesz… mnie poznać?
Pół elf miał wrażenie, że ktokolwiek wypowiada te słowa, te myśli wyraża je z niejaką satysfakcją.

Zimno przeszywało Ellethiela, a pomimo rękawiczek chłopak czuł, jakby lód broni przenikał bolesnym doznaniem do skóry jego dłoni. Widział swój oddech, który począł się urywać nawet bez jego zgody, aż Davar, który do tej pory oddychał ustami zakrztusił się mrozem powietrza. Uschnięte rośliny szeleściły mu pod nogami i rozpadały się w pył, gdy na nie nastąpił. Niemożliwością było, żeby ktokolwiek zakradł się do Ellethiela bez wzbudzenia trzasku martwych liści i traw, bez alarmowania tym samym pół elfa.

Czuł się pewnie, czuł się pewnie… Prawda?

Młodzik cofał się w przeciwną stronę niż rozległ się odgłos mając nadzieję, że to wystarczy, jednak owa nadzieja okazała się naiwna, jak i naiwna była osoba, która ją miała. Niespodziewanie za pół elfem rozległ się szelest opadłych, uschłych liści, ale kiedy odwrócił się gwałtowanie w tamtą stronę zobaczył jedynie dość gęsto wyrośnięte drzewa i masę na wpół pozbawionych liści krzewów.

Dotrzymaj mi… towarzystwa.



Thorendil

Thorendil zmierzał w stronę wioski trzymając przewieszoną przez ramię Mavarin, która zaprzestała walki i teraz jedynie cichutko popłakiwała z bólu, którego przyczyna była mu nieznana.

Nie każdy nie będący Tel’Quessir byłby w stanie dostrzec wioskę Thorendila, jak i wiele innych jej podobnych, jednak starszy tej społeczności od razu zobaczył zarys miejsca, nad którym sprawował pieczę. Te same drzewa, te same skryte w nich domki, te same miejsca spotkań, a jednak… a jednak inne. Z tego poziomu wszystko było na swoim miejscu, ale na tym kończyły się podobieństwa. Wiosce, jak i w wypadku całej okolicy, brakowała tej iskry życia, którą zastąpiła grobowa cisza. Rośliny natomiast były w różnym stopniu uschnięte i tak kruche, że każdy krok Thorendila niszczył ostatecznie martwią, lub pół martwą, strukturę tych, na które nastąpił.

- Thorendilu… - elf usłyszał cichy głos Mavarin. - Thorendilu… - powtórzyła, po czym zamilkła, a druid czuł, jak kobieta drży, może z zimna, może z czegoś zgoła innego…

Wioska zdawała się być równie martwa, co roślinność ją otaczająca. Nie widział nikogo, nie słyszał nikogo, a jedynym odgłosem był świst lodowatego wiatru, który zerwał się niespodziewanie i krążył pomiędzy liśćmi drzew i ukrytymi domostwami. Powinien rozejrzeć się dokładniej, jednak z Mavarin, która nagle zaczęła się szarpać, kiedy tylko począł wchodzić głębiej w wioskę nie było to łatwe, nie mówiąc już o dostaniu się na wyższe partie.

- Nie wchodźmy tam, nie, nie, nie... - wydusiła z siebie kobieta - Nie wchodźmy…




Ruatahl Bellasvalainon

Sytuacja w Cormanthorze była bardziej skomplikowana niż Ruatahl mógł się spodziewać, a do tego z każdym dniem dochodził coraz bardziej do wniosku, że jego przełożeni musieli coś przemilczeć.

Minęło ledwo kilka dni, a atmosfera panująca w Semberholme zaczęła odbijać się i na kapłanie Corellona. Zatrzymał się w niewielkim mieście tego obszaru - Valinuil - które było jego kolejnym miejscem postoju w lesie, zamieszkałe w głównej mierze przez miedziane elfy, ale także księżycowe oraz niewielki odsetek pół elfów. Został przyjęty poprawnie i życzliwie, ale ta życzliwość nie była wylewna. Początkowo Ruatahlowi zdawało się, że może popełnił jakiś błąd, który kosztował go sympatię mieszkańców, jednak już dwa dni później zrozumiał, iż brak większej jej dozy musiał być spowodowany czymś zgoła innym.
Zdawało się, że coś ciąży na sercach mieszkańców Valinuil, jednak kiedy zapytał jednego z nich sparzył się boleśnie otrzymując suchą i niechętną odpowiedź:
Wybacz mi, szanowny Ruatahlu, ale to jest coś, czego mieszkańcy Evermeet nie zrozumieją.
Nie było sensu kontynuować wtedy drażliwego tematu, jednak był on najwyraźniej tak ważny, że zapoznanie się z tym problemem mogło być istotne w jego misji.

Jego misji…

Pomoc w opuszczaniu przez Tel'Quessir ziem Faerunu, aby mogli znaleźć nowy dom na Evermeet zdawało się być zajęciem szlachetnym, a co najważniejsze aktywną pomocą. Wyciągnięciem ręki dumnej wyspy elfów do swoich rodaków, którzy wybrali życie na kontynencie wśród innych ras. Niestety, jakkolwiek szlachetne by nie było, to było jednocześnie ciężkie. Przełożeni Ruatahla powiedzieli mu, iż ważne jest, aby jak najwięcej elfów z Cormanthoru przeniosło się na wyspę, jednak nie dali konkretnego powodu zasłaniając się potrzebą zjednoczenia elfiej rasy. Niezależnie od tego czy kapłan uwierzył w ich słowa, czy poddawał w wątpliwość nie drążył zbytnio tematu wiedząc, iż jedynie może poznać całą prawdę udając się na misję i na miejscu badając sprawę.
Teraz tu był i nie było pewności co do zrozumienia tego, co się wokół działo.

Przyjęty z małym entuzjazmem miał problemy z przekonaniem elfów do opuszczenia swoich domostw i zmiany miejsca zamieszkania. Nie podawano powodów, jednak Ruatahla zadziwiała ta kolektywna zgodność w sprawie kwestii tego przedsięwzięcia jakim było połączenie elfów na Evermeet. Na razie kapłan jedynie próbował zbadać tyle, ile było możliwe, chociaż z zaskoczeniem zauważył, że nawet zwykle otwarte pół elfy niechętnie dzieliły się jakimikolwiek informacjami z nim.

Z jednym wyjątkiem.

Netlin Goldfall, pół elf o złotych włosach i ciekawskim spojrzeniu błękitnych oczu, paradoksalnie mniejszy od Ruatahla i o delikatniejszej budowie już od przybycia kapłana do miasta nie mógł powstrzymać swojego zafascynowania nową twarzą w Valinuil, ale jednocześnie będąc z jakiegoś powodu onieśmielony przybyszem trzymał się raczej na bezpieczny dystans w rozmowie, chociaż jego ciekawość nie pozwalała mu po prostu odpuścić i iść swoją drogą. Pół elf był zawsze zdenerwowany, gdy rozmawiał z Ruatahlem. Potrafił tracić wątek i powtarzać się, a kapłan nie wiedział co jest przyczyną takiego stanu rzeczy, chociaż mógł się domyślać. Niemniej Netlin był prawdziwie przyjazną twarzą pośród odsuniętych od Ruatahla mieszkańców i chociaż jeszcze nie zdążyli porozmawiać bardziej na poważnie, to kapłan miał nadzieję, że akolita Sehanine będzie on skory do takiej rozmowy.

- Czy widziany z Evermeet księżyc jest piękniejszy niż ten widziany z Cormanthoru? - zapytał nagle pół elf, kiedy wraz z Ruatahlem wracali wieczorem do domu po oprowadzeniu tego drugiego po Valinuil, co w końcu Netlin odważył się zaproponować gościowi.



Śniący Skowronek


Cisza, jaka ogarnęła las była tak nienaturalna, jak to tylko możliwe. Nie przecinał jej ni szelest liści, ni odgłosy nocnego życia Cormanthoru, jednak pomimo swej niesamowitej siły nie ogarniała wszystkiego. Skowronek słyszał jak gałązki trzeszczą przy każdym nieuważnym kroku, jak i słyszał wszelkie inne odgłosy, które powodowała jego przeprawa w stronę rzeki. Wydawało się, jakoby wymazane zostały tylko te dźwięki, których on nie powodował, jednak czymkolwiek był ten efekt to zaklęcie, jakim elf próbował go rozwiać zachowało się zupełnie nie tak, jakby mógł spodziewać się adept Sztuki. Efekt nie został uzyskany.

Nawet jeżeli milczenie Cormanthoru miało w sobie jakiś przekaz to był on na tyle niejasny co nieuchwytny.

Śniący Skowronek nie widział na swojej drodze zagrożenia, jednak nie widział także tego, co powinno tu się znajdować. Przemierzając las, zbliżając się do rzeki, nie zauważył żadnych mieszkańców Cormanthoru, zupełnie jakby spłoszone czmychnęły poza zasięg poznania… A on jednak tu się znajdował.
Na niebie panował księżyc prawie będący w pełni, oświetlający niestrudzenie i beznamiętnie niemy las. Blade światło tej królowej nocy obmywało drzewa, które pod tym kątem jego padania wyglądały na chore, a wręcz na konające, zaś ich niedawny splendor i duma przytłumiony był zarazą ciszy, jaka najwyraźniej spadła na Cormanthor.

Był już blisko rzeki, dzielił go od niej tylko kawałek, gdy niespodziewanie nastąpiło przerwanie tego niepokojącego milczenia. Do Skowronka doszła nucona cicha i spokojna melodia, której jednak nie znał, a dochodziła ona ze strony, w którą zmierzał. Niestety, nie mógł zobaczyć osoby, która nuciła, jako że gęste zarośla odgradzały go od widoku na rzekę, jednak ten głos…

To mogła być ta, której nie było w Księżycowym Dworze.
 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 07-11-2015 o 03:03.
Zell jest offline