Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-07-2015, 10:37   #115
Drahini
 
Drahini's Avatar
 
Reputacja: 1 Drahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumny
Koboldzi las
17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny



Shavri w czasie ataku na obóz rodzinny z początku biegł obok pozostałych wojowników. Weszli w wioskę jak w masło i chłopak patrzył, jak rozszerza się chaos - walącymi się chałupami i krzykiem przerażonych koboldów. Starał się nie widzieć, nie słyszeć. Ale zarówno widział, jak i słyszał. Wydobył Hańbę z pochwy, miecz dla prawej ręki pozostawiając przy pasie, i zaatakował pierwszą pokrytą łuską istotę, jaką miał w zasięgu ręki. Była to chyba samica, która grzebała w ziemi, szukając jakichś korzeni albo robaków. Na ich widok przez chwilę zamarła skamieniała, ale potem rzuciła się do ucieczki. Nie dość szybko.
- IDĄ! – ryknął ponownie w jego myślach ojciec, przesadzając konno parkan własnego ogrodu, gdy krótki miecz szarpnął się w rękach chłopaka, natrafiwszy na kręgosłup. Koboldzia kobieta padła na ziemię bez życia i bez głosu. Na ten widok inny kobold, wyraźnie starszy i z wypłowiałą łuską rzucił się na człowieka z pałką i sykiem pełnym złości i zwierzęcego bólu… Bólu dziwnie znajomego… Shavri nie zasłonił się, choć się pochylił. Przyjął uderzenie pałki, które choć bolało, nie mogło go zatrzymać. Wciąż nachylony do przodu, otworzył starego kobolda machnięciem miecza poprowadzonym od dołu do góry i siłą rozpędu poszedł dalej, obryzgany koboldzie juchą.

Oddalił się od „ławy”, którą szedł wraz z Evanem i Marvem. Atakowało go coraz więcej koboldów. Pojawiły się inne pałki, jakieś widły, nawet miecz. Ale na jednego weterana przypadało czterech żółtodziobów. Shavri w skupieniu i ciszy przechodził przez nich jak burza, zmuszając ciało do uniku tylko wtedy, kiedy popychał go do tego instynkt. Choć jeszcze nad nią panował, narastała w nim ślepa, gorzka furia, podyktowana strachem i sprzecznością, jaka nim szarpała. Rękojeść Hańby zrobiła się wkrótce lepka i śliska od krwi, a lewa ręka znużona. Shavri wyszarpnął więc z drżących, pokrytych łuską łap jakiś miecz… albo szable… albo sztylet – nie zwrócił na to uwagi, i jego ostrzem oddzielił łeb jego wcześniejszego właściciela od reszty ciała. Szybkim precyzyjnym ruchem, wypoczętej prawej ręki. Z oczami pełnymi pustki. Z gniewem w sercu.
Staranował jakąś koboldzie chałupinę, wchodząc w nią barkiem i w chaosie zasiekł większość jej mieszkańców. Dopadł do przeciwległego końca ruiny, którą spowodował, gdzie koboldzica, skulona w kącie, własnym ciałem zasłaniała dwoje swoich dzieci niemych ze strachu. Shavri zasadził się na nią, patrząc zimnymi, pozbawionymi wyrazu oczami i wtedy coś w nim pękło.

Zatrzymał się i stanął w rozkroku nad tą trójką. Od stóp do głów zlany koboldzie krwią. Z zimnym ogniem pustki w oczach. Z nienawiścią do samego siebie w sercu. Spojrzał na dwa krwawe ostrza, będące przedłużeniem jego własnych rąk, na biały, oślepiający strach w oczach koboldzicy. Zadarł głowę do góry, odchylając nieco ramiona na boki i ryknął przeciągle, głośno i nieludzko wyrzucając z siebie nagromadzone emocje. Natychmiast zachrypł od tego ryku i chrypiąc zaciągnął się boleśnie powietrzem do kolejnego ryknięcia. Garstka kilku uzbrojonych koboldów, która biegła w jego stronę, natychmiast zatrzymała się, widząc wysokiego, szkarłatnego demona śmierci, który rykiem ich od siebie odstrasza. Kiedy więc Shavri z okrutnym sardonicznym grymasem na twarzy i ślepiami pełnymi łez rzucił się ku nim, rozpierzchli się na boki. Do ucieczki rzuciła się też oszczędzona matka ze swoimi dziećmi. Shavri, wiedziony zwierzęcą bezmyślnością kata, zamachnął się na nią, ale spudłował.

Nie myśleć… Nie myśleć, być pusty w środku, pracować mieczem aż upadną wszyscy albo on sam. Nie dzieci. Nie młode. Są nietykalne…

Shavri zabijał i przepłaszał. Darł się dla efektu, jak ktoś pozbawiony zmysłów, a jego ręce pracowały na długo po przekroczeniu granicy wysiłkowej bolesności. Oszczędzał koboldzie dzieci, gdy tylko to, że zamierza je zabić, docierało przez czerwoną mgłę do jego umysłu. Nie zawsze zdążało na czas… Nienawiść względem siebie pożerała go wolno i zarazem napędzała, aż do zatracenia. Zapomniał w końcu, że przecież może się zatrzymać i przestać. Że ta bitwa w tej wojnie stała się jego własną tylko dlatego, że się na to zgodził. Nie wiązała go żądna przysięga. Kiedy się na nią zgadzał, potrafił się jakoś przekonać, że to dla dobra ludzi. Teraz nie potrafił zrozumieć ówczesnego toku rozumowania. Doszło do niego, że tak trzeba, a on nie zna żadnego innego, lepszego sposobu na rozwiązanie tej kwestii. Karykaturalne tę sytuację czyniło to, że brał za to pieniądze…

Nie wiedział, ile minęło czasu. Obudził się ze stuporu, stojąc przed wejściem do nory, cuchnąc krwią i śmiercią. Nagle w obozie zrobiło się po prostu zbyt cicho i to to go otrzeźwiło. Chłopak dyszał ciężko, ale kiedy zdał sobie sprawę z tej ciszy, zamilkł. Potoczył wzrokiem po pobojowisku. Po całej wiosce, zaścielonej ciałami i juchą. Krwawił z kilku ran, które stały się jego udziałem, ale nie wiedział, w którym momencie. Zmęczone wysiłkiem i stresem ciało wypaliło w sobie resztki adrenaliny zagłuszającej myśli szumem krwi w uszach i nogi zaczęły drżeć pod chłopakiem. Zygzakiem pijanego ruszył w kierunku najbliższej kępy krzaków, ale nie doszedł tam. Nogi ugięły się przed nim szybciej i Shavri upadł. Podpierając się rękoma, rzygał z nerwów, a jego ciałem poza torsją wstrząsał szloch, zmywający mu gorącymi łzami maskę tężejącej koboldziej krwi z twarzy. A w strugach wymiocin, żółci i łez przeklinał Tilit na głos i w myślach. Przeklinał jak nikogo wcześniej.

Kiedy w końcu dźwignął się z kolan, nie był tym samym człowiekiem, który na nie upadł. Wstał zamroczony i żeby tylko dać zajęcie myślom zaczął przeszukiwać obóz w poszukiwaniu rzeczy przydatnych. Pustym wzrokiem wodził po ziemi między trupami koboldów, rozglądając się za czymś, co przedstawiało sobą jakąś wartość. Zgłosił też kapitanowi potrzebę wytrzebienia gadów z kopca i sprawdzenia, co w nim jest, bo może nawet są tam jeszcze jacyś jeńcy. Ale Evan podjął już decyzję. Wracali do Zamieci. Shavri więc umył się z krwi w ziemnym strumieniu, dał opatrzeć i przebrał w świeżą koszulę i wciąż otumaniony, próbował z plecaka wyciągnąć Bijak, ale szczurzyca uciekła przed jego dłonią w głąb tobołka. Odszedł więc nieszczęśliwy, zająć się łupami i żywcem znalezionym w obozie, na czele z kozą i kolejnymi kurami. Może któryś mieszkańców Zamieci rozpozna w niej swój dobytek. A nawet jeśli nie, nie mogli zaciągnąć takiej ilości zwierząt ze sobą. Co do tego Shavri nie miał żadnych wątpliwości.


Tropiciel, zazwyczaj bardzo gadatliwy, milczał jak zaklęty w drodze do Zamieci i odzywał się wyłącznie zapytany. W wiosce, widząc powitanie mieszkańców, po prostu stał jak kołek, ciesząc się z ich życzliwości, ale wiedząc, że na nią nie zasługuje. Spokojnie i życzliwie i bardzo powściągliwie odpowiadał na pozdrowienia.

Wybuch Marva w wiosce bardzo go zaskoczył, choć zachował kamienny spokój. Po raz kolejny w ostatnim czasie Shavri musiał przyznać, że bardzo niesprawiedliwie osądził chłopaka. Nie był zrzędą, tylko realistą, a serce miał po właściwej stronie. Shavri obiecał sobie, że oddam mu sprawiedliwość, przyznając się do własnego błędu w ocenie, ale na razie okoliczności zdawały się ku temu niesprzyjające. Zły był, że gdy tkwił w swoim marazmie, umknęło mu, że Marv potrzebował naprawić swoją zbroję. Zrobiłby to dla niego z przyjemnością, przy okazji mając powód do rozmowy.

Zamieć
18 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Przyjemnie było oddawać się prostym czynnościom, które ktoś za niego inicjował, czyniąc zeń biernego ich wykonawcę. Ktoś zagrzał wody i wlał do wielkiej balii dla niego? Shavri podziękował. Ktoś przyniósł jego pancerz, Shavri z metodycznie go naprawił na tyle na ile potrafił, zanim uświadomił sobie, że może przecież wziąć po prostu inny albo wręcz kupić nowy w mieści. Czas w Zamieci sprowadzał się do nie myślenia i pracy.

Ten czas był mu potrzebny, żeby ukoić myśli i schować rozbuchane emocje głęboko w siebie. Wyszedł z ciemności, która go otaczała. Rozbrzmiewała krzykami krańcowo przerażonych koboldzich dzieci, pachniała śmiercią, a zabarwiona była szkarłatem. Nie mogąc nad nią zapanować, zatrzasnął ją w sercu. Pozwoliło mu to na zupełnie niezłe funkcjonowanie w grupie, acz jego cichość i puste spojrzenie, które to przypadłości nawiedzały go od czasu do czasu w chwilach zamyślenia, były nowe i niepokojące. Chciał porozmawiać z wieloma osobami, ale jeszcze nie potrafił. Chciał spać w nocy przed wyruszeniem do Futenbergu, ale nie mógł. Włóczył się więc w ciemnościach i dźwiękach nocy po wiosce. Tak dostrzegł najpierw Sinarę, a potem Evana wychodzących ze stodoły. Nie trzeba było być geniuszem, żeby się domyślić, co tam robili i jak zwykle empatyczny tropiciel poczuł radość dla nich, a jednocześnie swoją własną tęsknotę do tego, co nigdy jego udziałem nie będzie.

Przygnieciony własnymi myślami o obozie koboldów był milczącym towarzyszem drogi do i z Futenbergu. Poza zakupami udało mu się zaglądnąć do gildii najemników i spotkać z rodziną na krótko, które to spotkanie bardzo podniosło go na duchu i z którego przemyślenia, jakie z niego wynikały, postanowił zostawić sobie, na jakąś pogodną, księżycową noc, którą mógłby spędzić na gałęzi, wgapiony w niebo. Na tyle poprawił mu się humor, że wieczorem w czasie drogi powrotnej do Zamieci przygrywał pozostałym obozowiczom na swojej harmonijce. Bijak w końcu przestała się chować przed jego dotykiem i znów wykorzystała każdą nadarzającą się okazję, żeby zasnąć pod jego kaftanem.

Koboldzi Las
20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Nie oszczędzali się w drodze, a kiedy z Zamieci ruszyli dalej, Shavri był już porządnie zdrożony. Widok martwej kobiety uderzył w niego, ale po tym, co widział ostatnio, udało mu się zachować kamienny wyraz twarzy. Kobieta mogła być karą od Tilit – wyrzutem sumienia za niewypełnienie zadania, w które sama ich wmanewrowała. Albo ostrzeżeniem od Kaazy.
- Zgadzam się z Sinarą. – oświadczył tropiciel, gdy wrócił od Franki. - Powinniśmy ją odciąć i pochować. Mam szpadel. Ktoś jeszcze ma? Byłoby szybciej. A czy ona się nas boi? – zamyślił się, zwracając do kapitana. – Jak dla mnie to wyłącznie podła manifestacja – Shavri zmarszczył czoło i zasępił się, patrząc na zwłoki.


 

Ostatnio edytowane przez Drahini : 16-07-2015 o 21:58.
Drahini jest offline