Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-07-2015, 01:36   #111
 
Nemroth's Avatar
 
Reputacja: 1 Nemroth jest po prostu świetnyNemroth jest po prostu świetnyNemroth jest po prostu świetnyNemroth jest po prostu świetnyNemroth jest po prostu świetnyNemroth jest po prostu świetnyNemroth jest po prostu świetnyNemroth jest po prostu świetnyNemroth jest po prostu świetnyNemroth jest po prostu świetnyNemroth jest po prostu świetny
Koboldzi las
17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny

Choć każda walka nosiła że sobą ryzyko w tej Kain czuł się pewnie. Pewne zachowania, ruchy wroga (po poprzedniej poważniejszej potyczce) można było przewidzieć i tym samym się do nich dostawać. Czarodziej miotał swe czary z niewielkiej odległości do przeciwnika ale zarazem (o dziwo) sprawnie unikając jego ataków. Ponownie proste zaklęcia iluzji a także przyzwania okazały się skuteczne wobec grup koboldów. Gdy jaszczurki nacierały kolorowe rozbłyski pozbawiały ich przymości a w momencie gdy próbowały się przegrupować śliski tłuszcz uniemożliwiał im sprawne manewry. Jednak jego działania były tylko niewielką częścią wobec przedsięwzięć reszty drużyny które ostatecznie zaowocowały zwycięstwem. To plan Marva, sprawne wykorzystanie magii objawień, wtajemniczeń i flaszek z łatwopalnymi substancjami zaowocowały wygraną bitwą. Choć pozostała jeszcze penetracja podziemnych nor i zabicie samego tajemniczego wodza jaszczurek owe zadanie nie wydawało się już tak niemożliwe.



Futenberg
18-20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny

Zgodnie z rozkazem dowódcy Kain wrócił powrócił wraz z innymi do Zamieci gdzie ponownie przywitano ich hucznie. Tym razem odwlekanie doszczętnej eksterminacji klanu koboldów nie wydawało się czarodziejowi złą decyzją. Był przekonany(może naiwnie) że tak rozbite siły wroga nie stanowią zagrożenia dla wiosek. Wmawiał sobie że już się pogodził z wizją zabijania młodych jaszczurek i może dlatego w wiosce nie żałował sobie picia serwowanych napojów alkoholowych. Resztę czasu spędzał przeważnie na analizie kilku teoretycznych problemów dotyczących sztuk tajemnych jak i na modlitwie do patronki w podzięce za sprzyjanie w trudnych chwilach i prośbę o wsparcie w przyszłości. Tak dla czarodzieja na minęły bezpieczne i nieskomplikowane dni spędzone w Zamieci.



Koboldzi las
20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Wyruszył wraz z innymi na spotkanie z posłańcem. Czarodziej był spięty ale jednak przygotowany. W jego pamięci na aktywacje czekały czary które jak dotąd nie zawiodły. Nocą na umówionym miejscu spotkali o dziwo złowieszczą wilczycę. Choć było to dość niespodziewane, wydawało się jednak czarodziejowi w jakiś sposób pasować do zagrywek tajemniczej Tillit. Jednak prawdziwe zaskoczenie i szok wzbudziło to do czego drapieżnik ich zaprowadził. Gdy tylko dostrzegli trupa młodej kobiety Kain wręcz doskoczył do zamordowanej starając się rozpoznać denatkę.Kim by jednak nie była, wszystko wskazywało że miała być przestrogą dla nich. W mniemaniu Kaina ktokolwiek dopuścił się tego czynu(a pierwszą myślą było koboldy) zasługiwał na krwawą i bezwzględną karę.
 
Nemroth jest offline  
Stary 14-07-2015, 21:17   #112
Patronaty i PR
 
Redone's Avatar
 
Reputacja: 1 Redone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputację
Koboldzi las
17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Nikt chyba nie spodziewał się tego, co stało się w wiosce koboldów. Co innego zabijać atakujące koboldy, a a co innego kobiety i dzieci. Plan był niezły, i chociaż niedopracowany, udał się całkiem dobrze. Ciężko tu powiedzieć o regularnej walce, to był raczej chaos, który momentami wyglądał na zorganizowany. Sinara jak długo mogła trzymała się swojej pozycji i kuszy w ręku. Kolejne koboldy ulegały pod naporem jej bełtów.

Dopiero kiedy musiała wziąć w dłonie miecz, poczuła jak ciężko patrzy się w oczy tych stworzeń. Starała się ze wszystkich sił aby omijać dzieci, które na ogół i tak uciekały w popłochu. Ale w pewnym momencie na jej drodze stanął mały kobold, miał w ręku kosę a na jego pysku widać było wściekłość. Sinara opuściła miecz, na znak że nie chce z nim walczyć. Mały kobold nie miał zamiaru uciec, z piskiem rzucił się na dziewczynę. Ten chłopak nie był żadnym wyzwaniem dla Sinary. Starała się jak mogła by go zniechęcić i nie skrzywdzić. Ale w końcu nie miała wyjścia, jej miecz przebił małe ciałko. Kobold patrzył z niedowierzaniem na miecz, potem pisnął ostatni raz i upadł.

Sinara przez chwilę nie wiedziała co ma ze sobą zrobić. Ten moment nieuwagi kosztował ją nową ranę na udzie, tym razem paskudną i głębszą niż ostatnio. Dziewczyna wzięła się wtedy w garść i odłożyła na bok uczucia. Wciąż wmawiała sobie, że te koboldy to drapieżniki, które chętnie by ją zjadły. Mimo wszystko wciąż każdy przypominał jej tak bardzo Gergo...

W nocy

Następne święto po kolejnym rozgromieniu, nie przyniosło Evanowi radości. Jak zadra wbiło się w jego serce, wspomnienie o bezlitosnym morderstwie, a potem o rzezi w wiosce. Dodatkowo coś jeszcze nie dawało mu spokoju, coś co usłyszał od kobolda i choć nie mógł być pewien niczego, to jeden szczegół tej rozmowy poruszył temat dawno gdzieś zapomniany w jego głowie. Nie mogąc spokojnie zasnąć wojownik wyszedł przed spichlerz, by zażyć świeżego powietrza i przemyśleć wszystko na spokojnie.
Na zewnątrz spotkał Sinarę. Trącała patykiem dogasające ognisko, zapatrzona w żar nie zauważyła w pierwszej chwili ruchu w pobliżu. Widać już nie czuła się zagrożona, w końcu można było odetchnąć i choć przez chwilę poczuć się bezpiecznie. Gdy w końcu dostrzegła mężczyznę uśmiechnęła się do niego.
- Też nie możesz spać? Siadaj - wskazała miejsce obok siebie na prowizorycznej ławeczce.
- Ech, czy my dobrze robimy Sinaro? W sensie tak mordując te koboldy? - zapytał przysiadając. Czuł bijące od dziewczyny ciepło i trochę jakby zrobiło mu się lepiej na duszy.
- Jeśli o takich rzeczach rozmyślasz przed snem, to ja się nie dziwię, że nie możesz spać - zaśmiała się Sinara. - Teraz już za późno na wyrzuty sumienia, chociaż nie powiem, że nie przeszło mi przez myśl, że któryś z tych małych koboldów mógł w przyszłości być podobny do Gergo. Ale - mówiąc to położyła mu rękę na ramieniu - jak mówiłam, już nie cofniemy czasu i nie da się nic zrobić. Za to da się coś zrobić z Twoimi okropnie spiętymi ramionami.

Dziewczyna wstała, stanęła za Evanem i zaczęła masować jego ramiona.
- Nauczyła mnie tego mama mojego przyjaciela. Twierdziła, że każda kobieta powinna wiedzieć, jak ulżyć mężczyźnie po ciężkim dniu pracy.
- Uch, jakież to przyjemne - zamruczał wojownik. - Dopiero teraz czuję jaki byłem spięty. Sinaro, czemu tak właściwie wstąpiłaś do gildii? Od razu widać że masz wiele talentów, które z pewnością bardziej łatwo wykorzystać w mieście, niż tu na prowincji.
Dziewczyna milczała przez chwilę. Jej palce zręcznie znajdowały każdy napięty mięsień i przynosiły prawie natychmiastową ulgę.
- Po prostu w Esper, tam gdzie mieszkałam, nie czekało mnie już nic dobrego. Narobiłam sobie trochę wrogów, a też nie miałam dla kogo tam zostawać. A musisz przyznać, że płaca była kusząca, tym bardziej, że na wstępie nie trzeba się było niczym wykazać. I oto jestem, a właściwie jesteśmy. A Ciebie co pchnęło do takiej decyzji?
- Mój wuj był najemnikiem i to on uczył mnie wojennego rzemiosła. Decyzja o przystąpieniu do gildii była niejako naturalna. Zresztą nie wiem co innego mógłbym robić. No przesadziłem może i wiem, ale inne zajęcia jakoś mnie nie pociągają.
- Mnie w sumie bycie najemnikiem jakoś specjalnie nie pociąga. Chociaż niektórzy najemnicy są całkiem pociągający - zaśmiała się i uszczypnęła Evana delikatnie w ucho.
Chłopak wstał i spoglądając Sinarze w oczy zapytał - Naprawdę ci się podobam?

Dziewczyna chciała coś odpowiedzieć, nabrała już powietrza i otworzyła usta, po czym zaraz je zamknęła. To było chyba najdziwniejsze pytanie jakie w życiu słyszała. Bo co miała mu powiedzieć? Że nie wie, czy to przez ten zarost, a może przez niesamowite blond włosy jest taki przystojny? Albo że jego zachowanie wobec grupy i zdolności przywódcze robią na niej wrażenie? Słowa chyba na niewiele by się tu zdały, i jakoś nagle Sinara poczuła ucisk w gardle. Czemu tak dziwnie się przy nim czuła? Gdyby tylko biedna kuszniczka wiedziała co to są hormony, bardziej rozumiała by samą siebie. W końcu zamiast mówić cokolwiek, przysunęła się do niego, położyła dłonie na jego torsie i pocałowała jego usta, mając nadzieję, że ten się nie odsunie i nie ucieknie przerażony.

Evan objął ją ramionami i odwzajemnił pocałunek. W prawdzie nie był to jego pierwszy całus, ale doświadczenia w tym prawie nie posiadał. Miał nadzieję że wyjdzie to dobrze, nie chciał wyjść na niedojdę przy tak pięknej dziewczynie.

Sinara ucieszyła się, że Evan odwzajemnił jej pocałunek. Czyli najgorsze za nią! Nie wiedziała co by zrobiła, gdyby chłopak ją od siebie odsunął. Ale teraz mogła w spokoju oddać się tym pocałunkom, które przyprawiały całe jej ciało o dreszcze.

Stali tak przy dogasającym ognisku, namiętnie się całując, a wszystkie ich troski stały się odległe jak nigdy dotąd. Ręce Evana zaczęły błądzić po plecach dziewczyny, by chwilę później jedna z dłoni zjechała na jędrne pośladki Sinary. Robił to delikatnie, niepewnie, starając się nie przesadzić.

Dziewczyna dosłownie drżała w jego rękach z podniecenia. Nie chciała psuć chwili, ale przecież nie mogli tak stać na środku placu i się obściskiwać, zaraz będą ludzie na wiosce gadać. Sama nie wiedząc jak znalazła w sobie siłę, odezwała się w końcu.
- Może znajdziemy bardziej ustronne miejsce?
- Tak, może chodźmy do stodoły - zaproponował, cały rozpalony Evan.
Sinara skinęła głową, chwyciła go za rękę i poprowadziła do wybranego miejsca.

Na miejscu znaleźli nawet mały stosik słomy, idealnie nadający się do ich celu. Dziewczyna rozwiązała rzemyk płaszcza i rzuciła go na słomę.
- To na czym stanęliśmy? - powiedziała.
Żałowała, że nie wiele widać w tych ciemnościach, ale przynajmniej inni nie widzieli ich. Dziewczyna wymacała po ciemku koszulę Evana i zaczęła ją ściągać.
Szarpali się trochę z koszulą, aż w końcu Evan zrzucił ją ze złością o mały włos nie rozrywając. Potem zaczął ją całować po szyi i jednocześnie rozpinał jej kubrak. Chwilę to trwało bo ręce całe drżały z emocji, ale w końcu uwolnił ją z tej części garderoby. Przez lnianą koszulę wyczuł jej krągłe piersi, nie mógł się opanować by ich nie objąć dłońmi.

Z jej koszulą też poszło im średnio sprawnie. Po bojach z jej zdejmowaniem, w końcu udało się jej pozbyć. Dziewczyna przylgnęła do nagiego torsu Evana wtulając się w niego, zupełnie jakby próbowała stać się z nim jednością. Jej piersi ocierały się przy każdym ruchu o jego odsłoniętą skórę. Ręce Sinary w końcu zawędrowały niżej, najwyższy czas pozbyć się też dolnej części garderoby. Dziewczyna miała nadzieję, że ona nie jest jedyną doświadczoną w łóżkowych sprawach, ale na pewno wkrótce się o tym przekona. Cieszyła się, że już kiedyś trochę poeksperymentowała ze swoim przyjacielem Willem, mogła się teraz wykazać przed tym wspaniałym mężczyzną, który trzymał ją teraz w ramionach.

I znów szarpali się z wiązaniami, tym razem spodni, ona jego, a on jej. W końcu rzemyki puściły, a potem szybko opadła bielizna. I mieli siebie tuż przed sobą, Evan silny, wyprężony, a Sinara gorąca i mokra. Wojownik zaczął ją całować i jednocześnie pieścić rękami. Mimo nadziei dziewczyny jego ruchy nie były zbyt pewne, gdyż robił to pierwszy raz w życiu za instruktaż mając jedynie opowieści karczemnych bywalców i gdzie nie gdzie przypadkiem podejrzaną na sianie parę.
Sinara wiedząc już, że to ona będzie robić za pierwsze skrzypce, przyjęła tę rolę z pewną radością. Po tej nocy Evan nigdy jej nie zapomni. Chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą gdy układała się na sianie. Już po chwili nie można było odróżnić gdzie kończy się jedno ciało, a gdzie zaczyna drugie, tym bardziej że byli właściwie jednością, a kawałki słomy wirowały w powietrzu w okół nich.

Po wszystkim leżeli wtuleni w siebie. Evan wreszcie przestał być chłopcem, a stał się mężczyzną. Zastanawiał się tylko czy Sinarze było z nim dobrze, bo przy tak silnym wybuchu namiętności, wszystko stało się błyskawicznie. W końcu gdy poczuli chłód nadeszła pora by się ubrać i porozmawiać.
- Powiemy im? - zaczął Evan. - No wiesz, że jesteśmy razem.
Dziewczyna zdziwiła się na słowa chłopaka.
- A jesteśmy? - powiedziała wesoło. - W sumie to po prostu bardzo miałam ochotę bliżej Cię poznać, jeśli wiesz co mam na myśli. Ale chętnie rozwinę swoje oczekiwania co do tej nocy.
- Czyli rozumiem że mnie lubisz, ale nie wiesz jeszcze jak to się dalej rozwinie, czy tak?
- Można to tak ująć. Nie miałam dużych oczekiwań co do tej nocy. W każdym razie jutro jadę do Futenbergu. Może pogadamy jak wrócę - powiedziała całując i liżąc jego szyję.

Evan przysunął twarz do jej twarzy i pocałował kolejny raz tej nocy, a jego ręce błądziły po jej krągłościach. Chciał się nacieszyć jej pięknym i jędrnym ciałem jak najdłużej.
- Czy milczenie oznacza zgodę?
- Tak - odpowiedział, choć trochę mętlik miał w głowie.
- Świetnie. Porozmawiamy wtedy na spokojnie, kiedy już trochę ochłoniemy. Przywieźć Ci coś z Futenbergu?
- Nakup mikstur leczniczych i innych, jeśli tylko fundusze pozwolą - Evan szybko przestawił się z kochanka na wyrachowanego dowódcę - Dowiedz się wszystko o Lisowie, gdzie leży i takie tam. Jeśli się da to zdobądź mapę. Zbierz także informacje o Tillit, chociaż wątpię by było to jej prawdziwe imię. Zajrzyj też do karczmy Winthlowów, powiedz właścicielce że nic mi nie jest i mam się dobrze.
- Dobrze. Wracam w takim razie na swoje posłanie, może jednak uda mi się trochę zdrzemnąć. Dobranoc.
Sinara dała Evanowi ostatniego buziaka, podniosła się i skierowała w stronę wyjścia.

Chwilę później ze stodoły on wyszedł także. Był z jednej strony szczęśliwy i dumny, a z drugiej trochę skołowany. Uczucia odnośnie Sinary i całego tego zdarzenia, kotłowały się w nim jak kiełbasa w garze bigosu. Zostawiając emocje to prawdę powiedziawszy to tego bigosu teraz mu się chciało, jak mało czego. Jednak wymarzonej potrawy nie było i w zastępstwie musiał uznać suchy chleb i kawałek sera.

Futenberg
18-20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Wcześnie rano trójka wybrańców ruszyła do Futenbergu. Na pożegnanie Sinara rzuciła Evanowi promienny uśmiech. Nie lubiła pożegnań, z rodzicami też się nie żegnała gdy opuszczała Esper.

Droga była katorgą. Podróżnicy spieszyli się jak mogli. Czasu było mało, droga długa, a sprawunków mnóstwo. Oprócz tego Sinara obiecała Evanowi odwiedzić karczmę i miała zamiar dotrzymać słowa. Gdy dotarli na miejsce najpierw zabrali się za zakupy. Mieli nadzieję, że uda się więcej kupić, ale musieli się zadowolić tym, co dostali. A po odwiedzinach u rodzin i znajomych, na które znaleźli chwilę, ruszyli w drogę powrotną.

Ledwo wrócili, musieli ruszać dalej, Tillit raczej nie będzie czekać długo. Sinara żałowała, że nie ma chwili by porozmawiać na osobności z Evanem, ale ta pewnie się wkrótce nadarzy. Co się odwlecze to nie uciecze. No dobrze, ta zasada raczej nie dotyczy Tillit. Dziewczyna zdążyła tylko powiedzieć dowódcy, że odwiedziła karczmę a właścicielka ucieszyła się na wieść o tym, że Evan jest cały i zdrowy. Najemnicy ruszyli właściwie od razu po powrocie do Zamieci. Nie spodziewali się tego, co zastali na miejscu. Wisielec kobiety poruszył wszystkich, konsternacja odebrała przez chwilę wszystkim mowę.
- Chyba powinniśmy ją odciąć - zasugerowała Sinara.

Tylko co dalej? Czy wilk zaprowadzi ich gdzieś jeszcze? Kto właściwie mógł to zrobić? Sinara nie sądziła, by była to sprawka Tillit, już prędzej jakiegoś jej wroga.
 
__________________
Courage doesn't always roar. Sometimes courage is the quiet voice at the end of the day saying, "I will try again tomorrow.” - Mary Anne Radmacher
Redone jest offline  
Stary 15-07-2015, 13:31   #113
 
Sekal's Avatar
 
Reputacja: 1 Sekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputacjęSekal ma wspaniałą reputację
Egzystencjalizm stanowił pojęcie zdecydowanie zbyt skomplikowane i rozbudowane jak na prosty umysł rudowłosego wojownika, lecz pasowałoby do dziwnych myśli, jakie roiły się w jego głowie. Nie umiał oczyścić jej, nawet przed walką. Nie, nie unikał nieuniknionego, nie zamierzał zostawić towarzyszy. Zabijał. Zabijał, nie jedynie koboldzich dorosłych samców, ale jedną czy dwie szalone samice (kobietami nazwać ich mimo wszystko nie umiał). Jak ognia unikał za to tych najmniejszych.

Kosztowało go to wszystko kolejne rany, kolejne uszkodzenia w zbroi i odłupane drzazgi z włóczni i tarczy. Wielkie zwycięstwo nad koboldzią wioską! Śmiechu warte, myślał chodząc pomiędzy namiotami i prymitywnymi chatami. Ktoś zorganizował to wszystko, wymyślił dobry plan, rozlokował stworzenia, zrobił im przejście. Rozkazał, a one musiały posłuchać, bo takie były. I ten ktoś pozostawał dla nich nieuchwytny! To wkurzało Marva najbardziej, rozgrzewało do czerwoności. Nie mogli zlikwidować przyczyny tych wszystkich śmierci.

Dobrze, że evan oprzytomniał na koniec. Do kopca za nic rudowłosy nie zamierzał wchodzić. Apatycznie dość przeszukiwał za to wioskę, zabierając co cenniejsze rzeczy i układając z innymi, znalezionymi przez towarzyszy. Przyspieszona lekcja życia, pokory i rachunek sumienia. Nie był znowu taki ujemny. Koboldy zabijały ludzi, a gatunek powinien chronić swój gatunek. Gergo traktował jako takiego odmieńca. Kogoś, na kogo ludzie gapią się częściej niż na samego Hunda, za co ten był małemu czarownikowi wdzięczny.


Życie bywa przewrotne. Tak sobie myślał Marv, wchodząc do wioski po raz kolejny, niosąc łupy po pokonanych koboldach i nie ciesząc się z tego wcale. Zdawanie sobie sprawy z faktu, że się wygrało i że było to konieczne to jedno. Usunięcie sprzed oczu tych małych, wyglądających niegroźnie stworzeń, to zupełnie co innego. Wieśniacy radowali się, bo nie byli świadkami. Nieprzyjemna gula rosła w piersi i przełyku rudowłosego chłopaka, rozglądającego się nieco panicznie po otaczających go ludziach. Nawet dziewki uśmiechały się, ale nie do niego. Był pewien, że nie do niego. Kto by chciał rudego?! To przelało czarę goryczy.
- Cieszycie się, prawda?! - wybuchnął nagle i niespodziewanie, nawet dla samego siebie. - Ktoś ich zmusił, wykorzystał, a myśmy ich zabijali...! A wy... wy się tylko cieszycie! W tym nie ma powodów do szczęścia! - wykrzyknął głośno, na chwilę zagłuszając wszystkie głosy.
- M~Marvie... Nie...! - odezwała się kapłanka będąca nieopodal. Opuściła ona swoje towarzystwo i poleciała w kierunku chłopaka. - Nie rób tego, proszę...! - wycisnęła nerwowo. Jej twarz o wielkich oczach była tak samo przejęta jak wystraszona.
Rudowłosy popatrzył na nią z zaskoczeniem, na tyle dużym, że faktycznie na chwilę się zamknął. Na chwilę.
- Nie rób czego? Nie mów im tego, jak to naprawdę wyglądało?! - prychnął. - Co innego się bronić, co innego mordować! Wiesz dobrze, że to nie one były wrogiem, tylko ten ich wódz!
- Nie mów im... Nie zabieraj im tego. Oni tego potrzebują...!

Każde słowo chłopaka wyjawiające "inną" wersję wydarzeń kuło serce dziewczyny. Sama miała problem, by to co zrobili przekuć na obronę wieśniaków. Kiedy myślałą, że wszystko w jej głowie zostało poukładane, Marv zburzył cały porządek.

Gwar cichł z wolna. Nie do wszystkich dotarło co wykrzyczał Marv, ale im ciszej się robiło, tym więcej ze słów rudowłosego i Franki docierało do leśników. Ludzie spoglądali po sobie; jedni ze zmieszaniem, inni z niedowierzaniem i złością. Wreszcie do przodu przecisnął się Bartosz, wnuk Dziewanny, z którym drużyna miała już scysję na początku pobytu w siole.
- Zmusił nie zmusił, ale kosteczki pięcioletniej Lary to żeście znaleźli, tak. Do zjedzenia jej też “ktosik” zmusił te biedne koboldki? W gardło im siłą wepchnął? No!? - wypluł Marvowi w twarz. Z tłumu dał się słyszeć szloch, zapewne siostry mężczyzny i matki zabitej dziewczynki.
- A Henryka?
- Luśki?
- Co z Frankiem, żenić się miał ze mną po Święcie Traw!
- Korab, szóstkę osierocił!
- Petra, lewie się z zimnicy wykaraskała to ją jak świniaka zabili i zeżarli!

Krzyki wypominające zaginionych i zmarłych, których kości spoczęły na leśnym cmentarzu przetaczały się po tłumie jak wichura. Radość na powrót zamieniła się w rozpacz i złość na podstępne gady. Bartosz z satysfakcją spojrzał po współmieszkańcach i wrócił wzrokiem do Marva.
- Tobie też nikt nie kazał rżnąć ich do ostatniego szczeniaka. Myśmy już przedwczoraj płacić wam za robotę chcieli; nikt was nie zmuszał by iść, bachorstwo łuskowate wyłapywać. Dokonałeś wyboru i winy na nas nie zrzucaj. Obłudnik.
Shavri wysłuchał słów Bartosza w ciszy. Wciąż otumaniony i milczący przyjął jego słowa do siebie. Nikt mu nie kazał. Podjął decyzję. Ponosi jej konsekwencje. Hańba, choć lżejsza, dziwnie ciążyła mu w pochwie.
Franka z opuszczonym wzrokiem odsunęła się lekko na bok, by nikomu nie zasłaniać Marva, ani też samej nie być w samym centrum wytykania zamordowanych. Każdy płacz i szloch kuł jej serce jeszcze bardziej. Kiedy uświadamiała sobie jaka strata dotknęła mieszkańców wsi, łzy same podchodziły do oczu. Zacisnęła w palcach drewniany symbol Lathandera, by w nim znaleźć choć jeszcze trochę siły.

Marv poczerwieniał niczym burak i aż zagotował się w środku. Znowu go wytykali. znowu szydzili i oskarżali. Dlaczego? Bo wytknął, że zabijanie działało w obie strony! Nic nie zrozumieli. Nikt nigdy nie rozumiał.
- Ja nie mordowałem szczeniąt - warknął, bardziej agresywnie nawet niż zamierzał, w stronę tego ostatniego, który mówił. Z jego wzrostem, we wciąż poharatanej zbroi dodającej mu szerokości, chłopak nie wyglądał jak chucherko. Zresztą, nie był nim. Nagle jakby oklapł i pokręcił głową. - Nic nie rozumiecie. Dobrze wiecie, że współczuję wam strat. Nie zmienia to tego, że te stworzenia też nie miały wyboru. Cieszcie się - wzruszył ramionami - i zostawcie mnie w spokoju.
Zaczął przepychać się przez tłum, pragnąc teraz tylko znaleźć odosobnione miejsce.

Ludzie spojrzeli po sobie. Nie rozumieli, to prawda. Zabić albo zostać zabitym - tak działał ich świat - ten świat. Wcale nie czuli, że Marv im współczuje; zwłaszcza, że niektórzy pamiętali jeszcze rozmowę z pierwszego dnia pobytu, gdy to Shavri i Franka wstawiali się za koboldami. Szmery: “Koboldom współczuje bardziej”; “Poczwar żałują, ale panienkę Zoję to na zatracenie zostawili!”; “Gada jakby sam za rozkazami nie lazł”; “Spasione na naszych synów i córek krwawicy, też mi biedactwa!”; “Taaa, szkoda, że kością w gardle im nie stanęły” - docierały do uszy wojownika, gdy przeciskał się między ludźmi.
Naraz poczuł jak ktoś chwyta go za rękaw. Odruchowo szarpnął; jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Dziewanny.
- Dobrze, że masz sumienie chłopcze - rzekła Starsza. - Ale czasem można opowiedzieć się tylko po jednej ze stron, inaczej zyskasz wrogów po obu.
- Przecie stanąłem, nie?
- odburknął niezbyt miło rudowłosy. - Nie macie już problemu koboldów. Ale patrząc na Gergo… - zawiesił głos i znowu potrząsnął głowa. - Nieważne. Zrobiłem swoje. - Wzruszył ramionami. - I mówcie co chcecie, cieszę się, że wasze wioski są bezpieczne. Sam pochodzę z podobnych okolic. Nie zmieni to tego, że żałuję, że musiało się to odbyć w ten sposób i nie w smak mi wiwaty - delikatnie spróbował wyrwać się z uścisku kobiety. Dziewanna nie oponowała; rozumiała, że młodzieniec samodzielnie musi sobie to wszystko poukładać.

Franka nie mogła bezczynnie patrzeć na szlochy i lamenty. Chciała powstrzymać chłopaka, by do nich nie doszło, jednak nie dała rady. Postąpił nieco egoistycznie wywlekając to w taki sposób i przy wszystkich. Wieśniacy doznali za dużo cierpienia, by mówić o tym w ten sposób. To, co zrobili nie było tylko warte zapewnienia bezpieczeństwa ludziom, lecz było wręcz konieczne i było wynikiem zachowania koboldów. W ich obozie przecież nie rżnęli bez opamiętania wszystkiego, co się ruszało. Nie byli orkami. Rozprawili się z tymi, co podnieśli broń, reszta rozpierzchła się.
- Wybaczcie mu... Jeszcze nie ochłonął. Marv zawsze potrzebuje na to więcej czasu... Najważniejsze, że koboldy nie będą was już nękać. Jesteście bezpieczni - pocieszała tych, od których słyszała płacz. - A to jest powód do waszej radości.
Leśnicy podeszli z rezerwą do słów Franki. Do późnego wieczora pośród domostw słychać było odgłosy świętowania, lecz do spichlerza przyszło o wiele mniej osób niż poprzedniego razu.
Marv kapłanki już nie słyszał, oddalając się coraz bardziej.


Zamknął oczy, zobaczywszy powieszoną kobietę.
Nie chciał wiedzieć nawet, czy ją kiedyś wcześniej widział.

Ostatnie dni były dla niego bardzo... samotne. To dobrze i źle jednocześnie. Przywykł do spędzenia czasu samemu. Na ćwiczeniach i pracy, to doskonale zajmowało zbyt aktywny umysł. Wyostrzył broń, zmienił drzewce włóczni na nowe, wymienił deskę w tarczy i spróbował naprawić zbroję. To ostatnie zajęcie było najtrudniejsze, bo nie miał w tym wielkich zdolności i zmuszało go to do zbliżenia się do mieszkańców Zamieci. Burknął przeprosiny, prosząc o pomoc z załataniem dziur. Płatnerza tu może nie mieli, ale on też nie miał pełnej zbroi płytowej i załatanie dziur twardą skórą i dobranymi kawałkami wyklepanego metalu jakoś dało radę. W zamian podarował myśliwym trochę wykonanych przez siebie strzał. Resztę czasu spędził na spaniu, myśleniu i treningu, w mieczu i włóczni. Zdążył oczyścić głowę.

Aż do teraz.
Trup kobiety obudził wściekłość. Marv miał ochotę dorwać tego, kto to zrobił i zarżnąć jak świniaka. Wobec niego nie zamierzał mieć żadnych skrupułów. W tej chwili nie myślał o tym, że pewnie wystarczyłoby, aby pierdnął i takiego Hunda to by zmiotło. Spojrzał na Sinarę nagle, w tym stanie nawet nie speszony pojawieniem się olbrzymiego zwierzęcia. Wyciągnął miecz z zamiarem dostania się do sznura i odcięcia kobiety.
- Nie mamy czasu jej teraz pochować - powiedział. - Powinniśmy chyba iść za tym wilkiem - przełknął ślinę. Skoro tu już przyszli, to należało ciągnąć dalej.
 
Sekal jest offline  
Stary 16-07-2015, 02:41   #114
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Koboldzi las / Wilczy las
17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Podczas ratowania dwójki jeńców Franka opuściła swoich towarzyszy w walce w mniejszym obozowisku. Widząc rezultaty i ich rany odebrała to jako swój błąd. Dlatego następnym razem obiecała sobie, że weźmie udział w walce.

To był błąd.

Dziewczyna nie potrafiła się odnaleźć w brutalnym zgiełku. Kiedy wparowała w sam środek była jednocześnie tak zestresowana i przerażona zarówno jak koboldy. Pamiętała też swoje słowa, które wypowiedziała do Whiplasha przed wyruszeniem z najemnikami: "Jestem z Darrow. Tam wojna, więc tarcza i buzdygan mimochodem wpisane". W samym środku zawieruchy doszło do niej jak bardzo nie wiedziała czym jest walka, a jaką abstrakcją dla niej było pojmowanie wojny. Kapłanka nie była w stanie pomóc swoim towarzyszom w walce. Po wbiegnięciu między prymitywne koboldzie budowle jedyne, czym się przyłożyła to zajmowanie pozycji obronnej. Chroniła swoją osobą bok siekającej gromadki. Nie uniosła w powietrze buzdyganu ani razu, nie uderzyła żadnego z walczących koboldów, nie świsnęła przed ich pyskami. Pasywnie chowała się za tarczą, co kosztowało ją parę rozcięć podarowanych przez bardziej zuchwałe osobniki. Na szczęście takowe szybko znikały z pola widzenia. Znikały z uwagi na to, że Franka była w stanie dojrzeć tylko to, co zbliżało się w jej stronę. Nie widziała ani rozszarpanych łuskowatych ciał, ani płonącej chaty. Była tak roztrzęsiona, że wszystko, co nie zagrażało jej było zbędnym szczegółem.

Nie zanotowała gdy było po wszystkim. Spanikowana ciągle szukała kolejnych koboldów, które wystarczająco się zbliżą. Do rannych musiała zostać specjalnie sciągnięta i przyprowadzona niemal za rękę. Trzęsła się i sama również krwawiła. Nie mogąc nabrać jakiegokolwiek skupienia udzielana pomoc towarzyszom pozostawiała wiele do życzenia. Jej leczące zdolności słabo wypadały w porównaniu ze zdolnościami Zoji. Uzdrowicielka miała swoją specjalność w której biła wszystkich na kolana. Potrafiła się też niezwykle umiejętnie dogadywać z ludźmi przez co była bardzo lubiana. Franka wypadała nijak we wszystkich dziedzinach, w których się próbowała. Misja narzucona przez siostrę zaczęła ją realnie przerastać. Nie było tutaj już mowy o wrzucaniu do głębokiej wody, by później się okazało, że woda ta była spokojna i tak na prawdę nie groźna.

Ile spamiętała z całej wizyty w koboldzim obozie? Biorąc pod uwagę styczność z taką brutalnością kumulowała się od spotkań z patrolami koboldów do obozowego finału... To niewiele szczegółów pozostało w jej głowie. Były to rzeczy bardziej ogólne: że walczyli z koboldzimi wojownikami, rozprawili się z ich patrolami oraz z tymi, którzy bronili wioski. Nie pamiętała stosów trupów, ich szczekania, czy szaleńczej obrony. Dla osoby o delikatnym usposobieniu było tego po prostu za dużo, by mogła to objąć umysłem na raz.


Zamieć
18-20 Tarsakh, Rok Orczej Wiosny


Odpoczynek był potrzebny, jednak nie został wykorzystany na tyle, na ile mógł. Franka spychała na bok wszystkie dręczące je tematy nie mając z kim o nich porozmawiać. Dwoiła się i troiła, by zająć się wszystkimi rannymi, lecz było ich za dużo, rany były zbyt poważne, a ona sama jak palec. Każdy problem brała bardzo do siebie i osobiście. Chciała dla wszystkich jak najlepiej, jednak efekty starań były mizerne, co sprawiało że chęci stawały się coraz bardziej kruche. Publiczne "wystąpienie" Marva zbierało swoje efekty, których oczywiście również nie udało się jej naprawić.

Wszystkie cztery dni wyglądały podobnie: Modlitwa, ranni, dzieciaki. Przy czym energia wyciągnięta z tego pierwszego wystarczała na coraz krócej. Na szczęście obcowanie z beztroskością maluchów nie pozwalało się jej tak nad wszystkim zamarwiać.


Koboldzi las
20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Franka wrzasnęła, aż echo poniosło się po lesie. Jej twarz o wybauszonych oczach od razu zrobiła się blada. Po krzyku usta rozwarte usta drżały jeszcze trochę. Chwile później skuliła się z konwulsji i zachwiała w miejscu. Następnie pognała do pobliskiego drzewa, by przy nim paść na kolana plecami do towarzyszy. Rzygała krztusząc się i kaszląc zarazem. Shavri, który od masakry obozu rodzinnego był nienaturalnie cichy, natychmiast ruszył wolnym krokiem w jej kierunku. Sam niedawno przeżył podobne chwile i wcale nie dziwił się France. Wobec tego, czego sam dokonał w obozie koboldów, widok tak okrutnie okaleczonych zwłok nie był w stanie przebić się do jego wrażliwszej natury. Kucnął obok kapłanki i kiedy skończyła, podał jej własną manierkę, bez słowa ale pełnym współczucia gestem. Dziewczyna odebrała ją, lecz zamiast wziąć głęboki łyk wody z miętą, spojrzała na chłopaka. Płakała i drżała w emocjach. Jej zalane łzami szkliste oczy mieniły się od odbijającego światła łuczyw. Wyrażały strach, bezsilność i prawdopodobnie to, że dopiero pierwszy raz widziała martwego człowieka. Na złość musiała trafić na powieszone ciało młodej dziewczyny, której nie udało się jej uratować. Była to kolejna rzecz, która jej się nie udała. Bezradnie wpatrywała się w Shavriego jakby wymusić od niego odpowiedź na pytanie "dlaczego?" Shavri patrzył na nią długo i bez słowa. Coś w nim, coś ważnego, co wydawało mu się, że zdechło w czasie rzezi w obozie rodzinnym, drgnęło.
- Franko… Jest wojna - wyszeptał. - Nie możesz się poddać. Masz nieść nadzieje pomimo… tego. - Kucał obok niej w bezruchu i patrzył na kapłankę, jakby oczekiwał, że nagle coś się zmieni. Ale rzeczywistość nie działała w ten sposób. Nie znalazł w sobie na tyle swojego dawnego ciepła, żeby poklepać ją po ramieniu, choć wiedział, że tego potrzebowała.
- Dlaczego tak...? - przeciskała w płaczu. - Dlatego ona...? Przecież nie zrobiła nikomu nic złego...! Nikomu nie zawiniła...! - Trzymana manierka opadła na jej kolana zachlupawszy w środku a jej wolna dłoń uniosła się w pytającym geście w powietrzu.
Shavri patrzył na nią przez chwilę.
- Popełniłaś błąd, zgadzając się podróżować z najemnikami. Popełniłaś błąd idąc z nami, jeśli twoja wiara się zachwiała. Nie patrz jednostronnie na tę wojnę, nie tylko ludzie są tu ofiarami. Gdybym patrzył na siebie z boku, w najlepszym wypadku brzydziłbym się na siebie splunąć. W najgorszym wsadziłbym sobie Hańbę w brzuch, gdzieś w lesie, bez świadków. Brzydzę się sobą. Ale mam rodzinę. Niewiele z niej zostało, ale to, co zostało jest tym bardziej bezcenne. Jeśli do nich nie wrócę, zdradzę istoty, na których najbardziej mi zależy. Wiesz dlaczego? Dlatego, że kocham. Zabijam, bo kocham. Nie wiem, dlaczego zginęła tamta dziewczyna. Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiem. Mogę coś zrobić, żeby nikt więcej nie zginął, a ty ze mną, więc stul się i przestań mazać.
Nie takiej pomocy kapłanka spodziewała się po tropicielu. Delikatna natura oczekiwała pocieszenia, ciepła, wsparcia, czy przytulenia. Tego, czym obdarował ją ostatnio. Jego słowa były cucącym uderzeniem w twarz. Jednak zanim to mogło zostać odebrane jako konieczna pomoc, trzeba było wiedzieć, że czasem człowiek potrzebuje silnego potrząścięcia by się doprowadzić do porządku. Franka tego nie wiedziała. Próba postawienia jej na nogi została odebrana jako atak, a kapłanka zlękła się jeszcze bardziej. Nie odezwała się już, nie chcąc ściągać na siebie kolejnych ostrych słów. Shavri poklepał ją po ramieniu, wstał i ruszył do towarzyszy. Żałował, że sam nie mógł sobie pozwolić na komfort płaczu albo tego, żeby to ktoś jego pocieszał. Owszem, miał te swoje dziewiętnaście lat, był dorosłym mężczyzną. Jego ojciec w jego wieku miał już pierworodnego. Ale teraz młody Traffo czuł się po prostu źle.

- Boi się nas - powiedział Evan ni to do siebie, ni to do całej drużyny. Widok zamordowanej kobiety też nim wstrząsnął, ale nie tak bardzo jak się sam po sobie tego spodziewał. Widocznie wcześniejsze walki z koboldami, przyzwyczaiły go do widoków zmasakrowanych ciał.

Franka w żadnym stopniu nie była do tego przyzwyczajona. Nie była nawet na to gotowa. A nagromadzające się rzeczy musiały w końcu kiedyś znaleźć ujście. Pozostawiona sama sobie dziewczyna wstała po chwili i oddaliła się od grupy. Jeśli pomoc drużyny miała wyglądać tak jak wyglądała od Shavriego, to wolała wypłakać się w samotności, z dala od ichniego zainteresowania.
 
Proxy jest offline  
Stary 16-07-2015, 10:37   #115
 
Drahini's Avatar
 
Reputacja: 1 Drahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumny
Koboldzi las
17 Tarsakh Roku Orczej Wiosny



Shavri w czasie ataku na obóz rodzinny z początku biegł obok pozostałych wojowników. Weszli w wioskę jak w masło i chłopak patrzył, jak rozszerza się chaos - walącymi się chałupami i krzykiem przerażonych koboldów. Starał się nie widzieć, nie słyszeć. Ale zarówno widział, jak i słyszał. Wydobył Hańbę z pochwy, miecz dla prawej ręki pozostawiając przy pasie, i zaatakował pierwszą pokrytą łuską istotę, jaką miał w zasięgu ręki. Była to chyba samica, która grzebała w ziemi, szukając jakichś korzeni albo robaków. Na ich widok przez chwilę zamarła skamieniała, ale potem rzuciła się do ucieczki. Nie dość szybko.
- IDĄ! – ryknął ponownie w jego myślach ojciec, przesadzając konno parkan własnego ogrodu, gdy krótki miecz szarpnął się w rękach chłopaka, natrafiwszy na kręgosłup. Koboldzia kobieta padła na ziemię bez życia i bez głosu. Na ten widok inny kobold, wyraźnie starszy i z wypłowiałą łuską rzucił się na człowieka z pałką i sykiem pełnym złości i zwierzęcego bólu… Bólu dziwnie znajomego… Shavri nie zasłonił się, choć się pochylił. Przyjął uderzenie pałki, które choć bolało, nie mogło go zatrzymać. Wciąż nachylony do przodu, otworzył starego kobolda machnięciem miecza poprowadzonym od dołu do góry i siłą rozpędu poszedł dalej, obryzgany koboldzie juchą.

Oddalił się od „ławy”, którą szedł wraz z Evanem i Marvem. Atakowało go coraz więcej koboldów. Pojawiły się inne pałki, jakieś widły, nawet miecz. Ale na jednego weterana przypadało czterech żółtodziobów. Shavri w skupieniu i ciszy przechodził przez nich jak burza, zmuszając ciało do uniku tylko wtedy, kiedy popychał go do tego instynkt. Choć jeszcze nad nią panował, narastała w nim ślepa, gorzka furia, podyktowana strachem i sprzecznością, jaka nim szarpała. Rękojeść Hańby zrobiła się wkrótce lepka i śliska od krwi, a lewa ręka znużona. Shavri wyszarpnął więc z drżących, pokrytych łuską łap jakiś miecz… albo szable… albo sztylet – nie zwrócił na to uwagi, i jego ostrzem oddzielił łeb jego wcześniejszego właściciela od reszty ciała. Szybkim precyzyjnym ruchem, wypoczętej prawej ręki. Z oczami pełnymi pustki. Z gniewem w sercu.
Staranował jakąś koboldzie chałupinę, wchodząc w nią barkiem i w chaosie zasiekł większość jej mieszkańców. Dopadł do przeciwległego końca ruiny, którą spowodował, gdzie koboldzica, skulona w kącie, własnym ciałem zasłaniała dwoje swoich dzieci niemych ze strachu. Shavri zasadził się na nią, patrząc zimnymi, pozbawionymi wyrazu oczami i wtedy coś w nim pękło.

Zatrzymał się i stanął w rozkroku nad tą trójką. Od stóp do głów zlany koboldzie krwią. Z zimnym ogniem pustki w oczach. Z nienawiścią do samego siebie w sercu. Spojrzał na dwa krwawe ostrza, będące przedłużeniem jego własnych rąk, na biały, oślepiający strach w oczach koboldzicy. Zadarł głowę do góry, odchylając nieco ramiona na boki i ryknął przeciągle, głośno i nieludzko wyrzucając z siebie nagromadzone emocje. Natychmiast zachrypł od tego ryku i chrypiąc zaciągnął się boleśnie powietrzem do kolejnego ryknięcia. Garstka kilku uzbrojonych koboldów, która biegła w jego stronę, natychmiast zatrzymała się, widząc wysokiego, szkarłatnego demona śmierci, który rykiem ich od siebie odstrasza. Kiedy więc Shavri z okrutnym sardonicznym grymasem na twarzy i ślepiami pełnymi łez rzucił się ku nim, rozpierzchli się na boki. Do ucieczki rzuciła się też oszczędzona matka ze swoimi dziećmi. Shavri, wiedziony zwierzęcą bezmyślnością kata, zamachnął się na nią, ale spudłował.

Nie myśleć… Nie myśleć, być pusty w środku, pracować mieczem aż upadną wszyscy albo on sam. Nie dzieci. Nie młode. Są nietykalne…

Shavri zabijał i przepłaszał. Darł się dla efektu, jak ktoś pozbawiony zmysłów, a jego ręce pracowały na długo po przekroczeniu granicy wysiłkowej bolesności. Oszczędzał koboldzie dzieci, gdy tylko to, że zamierza je zabić, docierało przez czerwoną mgłę do jego umysłu. Nie zawsze zdążało na czas… Nienawiść względem siebie pożerała go wolno i zarazem napędzała, aż do zatracenia. Zapomniał w końcu, że przecież może się zatrzymać i przestać. Że ta bitwa w tej wojnie stała się jego własną tylko dlatego, że się na to zgodził. Nie wiązała go żądna przysięga. Kiedy się na nią zgadzał, potrafił się jakoś przekonać, że to dla dobra ludzi. Teraz nie potrafił zrozumieć ówczesnego toku rozumowania. Doszło do niego, że tak trzeba, a on nie zna żadnego innego, lepszego sposobu na rozwiązanie tej kwestii. Karykaturalne tę sytuację czyniło to, że brał za to pieniądze…

Nie wiedział, ile minęło czasu. Obudził się ze stuporu, stojąc przed wejściem do nory, cuchnąc krwią i śmiercią. Nagle w obozie zrobiło się po prostu zbyt cicho i to to go otrzeźwiło. Chłopak dyszał ciężko, ale kiedy zdał sobie sprawę z tej ciszy, zamilkł. Potoczył wzrokiem po pobojowisku. Po całej wiosce, zaścielonej ciałami i juchą. Krwawił z kilku ran, które stały się jego udziałem, ale nie wiedział, w którym momencie. Zmęczone wysiłkiem i stresem ciało wypaliło w sobie resztki adrenaliny zagłuszającej myśli szumem krwi w uszach i nogi zaczęły drżeć pod chłopakiem. Zygzakiem pijanego ruszył w kierunku najbliższej kępy krzaków, ale nie doszedł tam. Nogi ugięły się przed nim szybciej i Shavri upadł. Podpierając się rękoma, rzygał z nerwów, a jego ciałem poza torsją wstrząsał szloch, zmywający mu gorącymi łzami maskę tężejącej koboldziej krwi z twarzy. A w strugach wymiocin, żółci i łez przeklinał Tilit na głos i w myślach. Przeklinał jak nikogo wcześniej.

Kiedy w końcu dźwignął się z kolan, nie był tym samym człowiekiem, który na nie upadł. Wstał zamroczony i żeby tylko dać zajęcie myślom zaczął przeszukiwać obóz w poszukiwaniu rzeczy przydatnych. Pustym wzrokiem wodził po ziemi między trupami koboldów, rozglądając się za czymś, co przedstawiało sobą jakąś wartość. Zgłosił też kapitanowi potrzebę wytrzebienia gadów z kopca i sprawdzenia, co w nim jest, bo może nawet są tam jeszcze jacyś jeńcy. Ale Evan podjął już decyzję. Wracali do Zamieci. Shavri więc umył się z krwi w ziemnym strumieniu, dał opatrzeć i przebrał w świeżą koszulę i wciąż otumaniony, próbował z plecaka wyciągnąć Bijak, ale szczurzyca uciekła przed jego dłonią w głąb tobołka. Odszedł więc nieszczęśliwy, zająć się łupami i żywcem znalezionym w obozie, na czele z kozą i kolejnymi kurami. Może któryś mieszkańców Zamieci rozpozna w niej swój dobytek. A nawet jeśli nie, nie mogli zaciągnąć takiej ilości zwierząt ze sobą. Co do tego Shavri nie miał żadnych wątpliwości.


Tropiciel, zazwyczaj bardzo gadatliwy, milczał jak zaklęty w drodze do Zamieci i odzywał się wyłącznie zapytany. W wiosce, widząc powitanie mieszkańców, po prostu stał jak kołek, ciesząc się z ich życzliwości, ale wiedząc, że na nią nie zasługuje. Spokojnie i życzliwie i bardzo powściągliwie odpowiadał na pozdrowienia.

Wybuch Marva w wiosce bardzo go zaskoczył, choć zachował kamienny spokój. Po raz kolejny w ostatnim czasie Shavri musiał przyznać, że bardzo niesprawiedliwie osądził chłopaka. Nie był zrzędą, tylko realistą, a serce miał po właściwej stronie. Shavri obiecał sobie, że oddam mu sprawiedliwość, przyznając się do własnego błędu w ocenie, ale na razie okoliczności zdawały się ku temu niesprzyjające. Zły był, że gdy tkwił w swoim marazmie, umknęło mu, że Marv potrzebował naprawić swoją zbroję. Zrobiłby to dla niego z przyjemnością, przy okazji mając powód do rozmowy.

Zamieć
18 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Przyjemnie było oddawać się prostym czynnościom, które ktoś za niego inicjował, czyniąc zeń biernego ich wykonawcę. Ktoś zagrzał wody i wlał do wielkiej balii dla niego? Shavri podziękował. Ktoś przyniósł jego pancerz, Shavri z metodycznie go naprawił na tyle na ile potrafił, zanim uświadomił sobie, że może przecież wziąć po prostu inny albo wręcz kupić nowy w mieści. Czas w Zamieci sprowadzał się do nie myślenia i pracy.

Ten czas był mu potrzebny, żeby ukoić myśli i schować rozbuchane emocje głęboko w siebie. Wyszedł z ciemności, która go otaczała. Rozbrzmiewała krzykami krańcowo przerażonych koboldzich dzieci, pachniała śmiercią, a zabarwiona była szkarłatem. Nie mogąc nad nią zapanować, zatrzasnął ją w sercu. Pozwoliło mu to na zupełnie niezłe funkcjonowanie w grupie, acz jego cichość i puste spojrzenie, które to przypadłości nawiedzały go od czasu do czasu w chwilach zamyślenia, były nowe i niepokojące. Chciał porozmawiać z wieloma osobami, ale jeszcze nie potrafił. Chciał spać w nocy przed wyruszeniem do Futenbergu, ale nie mógł. Włóczył się więc w ciemnościach i dźwiękach nocy po wiosce. Tak dostrzegł najpierw Sinarę, a potem Evana wychodzących ze stodoły. Nie trzeba było być geniuszem, żeby się domyślić, co tam robili i jak zwykle empatyczny tropiciel poczuł radość dla nich, a jednocześnie swoją własną tęsknotę do tego, co nigdy jego udziałem nie będzie.

Przygnieciony własnymi myślami o obozie koboldów był milczącym towarzyszem drogi do i z Futenbergu. Poza zakupami udało mu się zaglądnąć do gildii najemników i spotkać z rodziną na krótko, które to spotkanie bardzo podniosło go na duchu i z którego przemyślenia, jakie z niego wynikały, postanowił zostawić sobie, na jakąś pogodną, księżycową noc, którą mógłby spędzić na gałęzi, wgapiony w niebo. Na tyle poprawił mu się humor, że wieczorem w czasie drogi powrotnej do Zamieci przygrywał pozostałym obozowiczom na swojej harmonijce. Bijak w końcu przestała się chować przed jego dotykiem i znów wykorzystała każdą nadarzającą się okazję, żeby zasnąć pod jego kaftanem.

Koboldzi Las
20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Nie oszczędzali się w drodze, a kiedy z Zamieci ruszyli dalej, Shavri był już porządnie zdrożony. Widok martwej kobiety uderzył w niego, ale po tym, co widział ostatnio, udało mu się zachować kamienny wyraz twarzy. Kobieta mogła być karą od Tilit – wyrzutem sumienia za niewypełnienie zadania, w które sama ich wmanewrowała. Albo ostrzeżeniem od Kaazy.
- Zgadzam się z Sinarą. – oświadczył tropiciel, gdy wrócił od Franki. - Powinniśmy ją odciąć i pochować. Mam szpadel. Ktoś jeszcze ma? Byłoby szybciej. A czy ona się nas boi? – zamyślił się, zwracając do kapitana. – Jak dla mnie to wyłącznie podła manifestacja – Shavri zmarszczył czoło i zasępił się, patrząc na zwłoki.


 

Ostatnio edytowane przez Drahini : 16-07-2015 o 21:58.
Drahini jest offline  
Stary 16-07-2015, 18:59   #116
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Koboldzi las
20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny

W ogólnej konfuzji spowodowanej widokiem wisielca drużyna omal nie skoczyła sobie do oczu w kwestii pochówku. Na szczęście sprawę rozwiązały rozkaz Evana i wilczyca, która z westchnieniem znudzonego psa ułożyła się ma mchu i zajęła pielęgnacją przednich łap. Gaspar obserwował ją przez chwilę, lecz nie wydawała się agresywna. Mimo to, mając w pamięci masakrę, jaką uczyniła w obozie koboldów wraz ze swoim towarzyszem, cały czas miał bestię na oku.
Płytki grób wykopany wśród leśnych korzeni musiał wystarczyć bezimiennej kobiecie, a modlitwa do Lathandera ukoić duszę, która być może wyznawała inne bóstwo. Żal i złość mieszały się u najemników z wymuszoną obojętnością. Kto zabił tę kobietę? Tillit, w zemście za spóźnienie i darowanie życia młodym koboldom, jak sądził Sharvi? Czy, jak uważał Evan, tajemniczy Kaaz - kobold-człowiek-druid-wampir-mag, który zląkł się ingerencji najemników? Czy same koboldy, jak wydedukował Kain? Zagadka póki co pozostaławała nierozwiązana. Może nieco światła rzuci na nią Zoja? Przynajmniej to nie jej ciało wisiało na wysokim drzewie. Tego, czy wisielec pochodził z Wilczego Lasu, czy był tutejszą mieszkanką nie sposób było się w tej chwili dowiedzieć.

Gdy ostatni kamień i gałąź zostały rzucone na grób, by zabezpieczyć go przed drapieżnikami, złowieszcza wilczyca wstała i ruszyła nieśpiesznym truchtem na wschód, jakby chciała powiedzieć “Zabradziażyliście, to teraz zasuwajcie”. Zapalono kolejne łuczywa i drużyna szybkim krokiem podążyła za złowieszczą bestią.

Wędrówka w nocy, po nieznanym lesie była trudna i wyczerpująca, lecz najmici parli na przód. Godzina, dwie… Łuczywa trzaskały i dymiły, ale dawały dość światła by nikt nie połamał sobie kulasów. Kain wyciągnął swój cudowny magiczny przedmiot, który w bezgwiezdną noc dawał pozór słonecznego światła. Mag z trudem nadążał za innymi, lecz zaciskał zęby i z uporem przebierał nogami.
- A wiecie… - wysapał, gdy wreszcie wyszli z lasu na zarośniętą łąkę i wilczyca pozwoliła drużynie chwilę odpocząć, podczas gdy sama chłeptała wodę z kałuży. W świetle łuczyw jej długie białe zęby błyszczały niczym sztylety. - Jadąc z Silverymoon słyszałem plotki o kapłanie, który specjalizuje się w nieumarłych. Ponoć w lesie pomiędzy Królestwem a Luskan założył nekropolię, gdzie zbiera szczątki potężnych nieumarłych, których trudno zniszczyć. Służy też awanturnikom radami jak walczyć z truposzami i sprzedaje odpowiednie zwoje. Nie wiem ile w tym prawdy i gdzie dokładnie znajdują się jego ziemie, ale można by to sprawdzić, jeśli okaże się, że Kaaz faktycznie jest wampirem.
Nie dodał, że lasy poniżej Esper w większości znajdowały się już poza jurysdykcją Królestwa i Gildii Magów. A że stamtąd był rzut beretem do Luskan, Kain mógłby bez przeszkód zakupić w tamtejszej Wieży nowe zwoje z zaklęciami bez potrzeby okazywania gildiowego medalionu, którego oczywiście nie posiadał.

Nie zdążył rzec nic więcej, bo złowieszcza bestia ruszyła dalej. Poprowadziła najemników wzdłuż lasu, a potem przez podmokłe, zarośnięte skrzypem i tatarakiem łąki, zbaczając lekko na zachód. Wkrótce znaleźli się na polach uprawnych i wszyscy poczuli niesiony wiatrem dym, a po dalszym marszu Gergo dostrzegł w mroku zarysy wiejskich chat. Bestia podprowadziła drużynę pod samo sioło, prychnęła i zawróciła w stronę lasu, niemal przewracając Sinarę, która uskoczyła jej z drogi w ostatniej chwili. Kapłanka mogła się jakoś przyzwyczaić do Eris, ale wilk wielkości dorodnego wołu przekraczał granice jej tolerancji.

Z tego co mogli dojrzeć najemnicy sioło składało się z kilkunastu chat; wielu w opłakanym stanie. Nie było w ogóle ogrodzone; liche płotki nieopodal domów mogły zatrzymać zająca przed zabiciem marchewki i nic poza tym, a o błotnistą drogę biegnącą między domami najwyraźniej nikt nie dbał. W oknach było ciemno; nawet pies nie zaszczekał gdy drużyna weszła pomiędzy ubogie chaty. Żadna z nich nie wyróżniała się niczym szczególnym, a zabudowa była dość chaotyczna. Ot, uboga osada pośród podmokłych łąk. Czy w którejś z tych chat spała Zoja? Wilczyca doprowadziła drużynę właśnie tu, więc można było się chyba spodziewać, że tak.

 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 22-07-2015 o 08:06.
Sayane jest offline  
Stary 23-07-2015, 10:58   #117
 
Drahini's Avatar
 
Reputacja: 1 Drahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumnyDrahini ma z czego być dumny
W drodze do i z Futenbergu
18-20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny


Gdy dotarli do miasta, Sianara udała się do karczmy, którą obiecała Evanowi odwiedzić, a Shavri zostawił Deitwena z łupami i szybko poszedł do siedziby Gildii, zdać raport z tego, jak przebiegło ich pierwsze zlecenie i spłacić owe wspominane w kontrakcie 40% wypłaty.
- Poszukuję Garda Whiplasha - powiedział zmęczonym, poważnym tonem pierwszej osobie, kręcącej się po budynku gildii, jaką napotkał.
- Tam - kobieta machnęła ręką w stronę drzwi po lewej. Na swoje pukanie Shavri dostał odpowiedź dopiero po dłuższej chwili. Po cichym “proszę” wszedł do niewielkiego, nienagannie uporządkowanego gabinetu. Szef Gildii spokojnie strząsnął piasek, którym posypał zapisanym pergamin do wąskiej rynienki i dopiero potem podniósł wzrok na młodzieńca.
- Proszę - wskazał krzesło stojące po przeciwnej stronie masywnego biurka. - Z kim mam przyjemność?
- Shavri Traffo, należę do grupy, która podjęła się wytępić koboldy w okolicy Zamieci. I nie, nie jestem tym, co zostało z tej grupy - mówiąc to, Shavri opadł ciężko na krzesło z wyraźną ulgą wymalowaną na twarzy. - Udało się nam wybić całe plemię, które się tam w okolicy zalęgło. Nie tylko żołnierzy. Ale po pierwsze nie zrobiliśmy tego całkiem sami, po drugie, osoba, która nam pomogła najprawdopodobniej… choć rzecz jasna nie możemy być tego w żaden sposób pewni i jest to tylko przypuszczenie… spowodowała pojawienie się tam tych koboldów. - Shavri zaczął opowiadać o tym, jak doszło do rozgromienia koboldów, płynnie wplatając w swoją opowieść wątek tajemniczej kobiety, która pod swoją kontrolą trzymała dwa wielkie, złowieszcze wilki. Był zwięzły i bardzo dokładny.
- Jakie macie dowody na jej związek ze sprawą porywania i zjadania leśników? - zapytał Whiplash, metodycznie przekładając pergaminy, by znaleźć ten właściwy. Traffo dojrzał, że było to ich zlecenie.

Chłopak przez chwilę patrzył się na zapisaną kartę, a potem spokojnie przeniósł wzrok na chlebodawcę. Opowiedział spokojnie o portalu, o tym, jak Tilit obserwowała obóz wojenny i że w zasadzie mogła go zniszczyć sama znacznie szybciej od nich. W końcu opowiedział o tym, czego podjęła się Zoja i co oni w związku z tym zobowiązali się zrobić.
- Przynoszę zatem należność dla Gildii i za zlecenie na koboldy i zaliczkę za zadanie od Tilit, za które dostaliśmy już jakieś pieniądze. - Shavri ciężkim ruchem położył obok pergaminu sakiewkę. Nie chciał oszukiwać szefa gildii. Nie po tym, jak sam był przez wiele miesięcy oszukiwany przez kowala, u którego pracował. - Sam zaś chciałem zapytać, czy wiecie coś o niej i czy Gildia w swoich zasobach ma jakąś mapę, która pomogłaby nam ustalić, gdzie w ogóle to Lisowo jest.
- Czy wiem coś o niczym niewyróżniającej się kobiecie pojawiającej się w jakimś lesie tylko na podstawie tego, że komenderuje wilkami? Nie, nie wiem - odparł Whiplash. - Może być magiem, druidem, driadą, zmiennokształtnym, kim lub czymkolwiek. Jestem za stary by, jak wy, bawić się w zgadywanki ignorując to, co mam przed oczyma. Mapę, oczywiście, posiadam, aczkolwiek jeśli owo Lisowo nie posiada własnego kapłana to jest mało prawdopodobne, by było na tyle duże, aby zaistnieć na mapie.
I faktycznie, rozłożona na biurku mapa Królestwa - choć uzupełniana przez liczne drużyny należące do Gildii - nie miała zaznaczonego nigdzie Lisowa.
- Co do pieniędzy za zlecenie od pani Tillit - nie wykonaliście zadania. A za zadania niewykonane Gildia nie pobiera opłaty - rzekł surowo, chowając mapę do tubusa. Zamiast niej postawił na biurku liczydło. Przez chwile przekładał rzeźbione krążki oraz monety. - Widzę za to, że bukowianie zapłacili wam i za ostatnią walkę.
Zręcznie podzielił pieniądze na dwie kupki i przesunął większą w stronę Shavriego.
- To wasza zapłata. Łupy możecie spieniężyć u naszego kowala; inne niż broń i zbroje w składzie Tullowej, powołując się na Gildię. Nowe zlecenia wiszą na tablicy w holu - stary najemnik wsadził pióro do kałamarza i zanotował coś na pergaminie ze zleceniem, po czym posypał go piaskiem. - Coś jeszcze?
- Tak. Ja wiem, że imię Tilit może być zmyślone, ale nie obiło się Wam o uszy, że coś niepokojącego, poza koboldami, dzieje się w okolicach Zamieci?
- Powiedz mi, panie Shavri, kto był w ostatnim czasie w okolicach Zamieci?
Shavri uśmiechnął się szeroko, jakby usłyszał naprawdę dobry dowcip. Przesunął się na krześle, żeby zagarnąć ich wypłatę.
- Powiedz mi proszę, Panie Whiplash, kto tu jest głową gildii najemniczej i ma uszy i oczy w różnych, czasami naprawdę dziwnych miejscach? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Niczego się nie dowiedział, choć miał nadzieję, że będzie inaczej. Albo przeceniał potencjał gildii, albo jej szef nie chciał się z nim podzielić tym, co wiedział. "Choć z drugiej strony", pomyślał zmęczony tropiciel, "chyba popadam w paranoję".
- Masz rację, młodzieńcze. Szkoda, że te w Zamieci okazały się ślepe i głuche - Whiplash uniósł kąciki ust w zimnym uśmiechu. - Informacja to broń równie cenna co dobry miecz, zwłaszcza przed walką. A teraz żegnam - zakończył wypowiedź i sięgnął po kolejny pergamin. Tropiciel zauważył, że szef Gildii ma na dłoniach odgniotki od miecza; takie, których Shavri jeszcze się nie dorobił. Widać mężczyzna nie spędzał swych dni na emeryturze jedynie z piórem w ręce. Chłopak wstał, sugerując, że nie ma zamiaru sprzeciwiać się gospodarzowi, ale jeszcze nie skończył tematu.
- Rozumiem to. I jestem skłonny kupić naprawdę dobry miecz - rzekł, podrzucając sakiewką. - A te nędzne informacje, które złożyłem Ci, Panie, w dobrej wierze, jako chlebodawcy, potraktuj jako dar, skoro znasz Panie ich wartość - rzekł szczerze i bez złośliwości. Zasalutował starszemu najemnikowi pięścią, którą uderzył się w lewą pierś dwa razy i ruszył do wyjścia.
- Chłopcze - stary najemnik podniósł wzrok. - Nie będę się z tobą przegadywał. Nie myl obowiązku z dobrą wolą, a winy za własne błędy nie zrzucaj na zleceniodawcę. Jeśli nie podobają ci się warunki w Gildii to nikt cię tu siłą nie trzyma. A teraz won.
Shavri i tak już wychodził, więc zmilczał komentarz starszego najemenika i po prostu zamknął spokojnie za sobą drzwi. Wiedział już, że to, co w co zostali wplątani, jest większe, niż im się z początku wydawało. Niepokoiło go to, ale nie na tyle, żeby zrezygnować z udziału w tym.
Póki co marzyło mu się piwo.
Whiplash spojrzał na zamknięte drzwi. “Mają dowody, zeznania, imię, rysopis, a i tak podejrzewają kogoś innego… Niesamowite”, pomyślał i wrócił do przerwanych rachunków.


Trójka wyekspediowana do Futenbergu podzieliła się w mieście zadaniami, żeby było szybciej. Ale na zakupy udali się już wspólnie. Kilka osób potrzebowało jedzenia na zapas, ale Shavri chciał sprzedać swoją starą ćwiekowaną skórę i kupić sobie nową. A przy okazji spieniężania łupów sprzedał też swój stary łuk, ponieważ ten zdobyty na koboldach wydawał mu się lepszy. Po zakupach pozwolili sobie na chwilę odpoczynku, gdyż zamierzali jeszcze tego samego dnia ruszyć w drogę powrotną. I Shavri tę chwilę postanowił poświęcić na spotkanie z rodziną... i to piwo, które za nim chodziło...


- Wyglądasz jakoś inaczej – zauważyła Norva, obdarzając brata taksującym spojrzeniem. – Trochę jakby doroślej. Zerżnąłeś kogoś w końcu? – zapytała i przytuliła go długo i serdecznie, nim zdążył odpowiedzieć.
- Norva – zganił ją pieszczotliwie, zamykając ją w serdecznym uścisku. – Nawet nie wiesz, jak mi cię brakowało!
- Yyyyy, widzieliśmy się raptem w zeszłym tygodniu. Serio, nie trzeba ci grysiku zagrzać albo co?
Puściła go i klepnęła zaczepnie w ramię. Oczy się jej do niego śmiały radośnie bez względu na to, jak hardą się deklarowała. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale w tej chwili w brata uderzył mały pocisk, wydający z siebie przeciągłe „Braaaciiiszkuuuu!”. Shavri poderwał roześmianego chłopca, podrzucił nim i złapał, by następnie mocno przytulić. Usiedli w „Złotym Rogu” na chwilę przy trzech kuflach piwa (gdy dołączyła do nich Ignis) i garnuszku mleka z miodem. Shavri miał mało czasu, a chciał im dużo odpowiedzieć o tym, jak wyglądała jego pierwsza misja i o tym, co o tym wszystkim myśli. O niektórych rzeczach przychodziło mu mówić z wielkim trudem i to nie dlatego, że słuchał go dziesięcioletni dzieciak, bo w bawełnę między sobą nigdy nie obwijali i zawsze mówiło się jasno, jak sprawy stoją, nawet jeśli były okrutne lub brutalne. Choć Tilit „Wielką Zagadkę” w ogóle pominął w swojej opowieści, jako że szkoda mu było strzępić ozora po próżnicy na same tylko czcze domysły. Cori był bardzo ciekaw Gergo, a Norva tego, jak wyglądała walka w obozie wojskowym koboldów. Od czasu, kiedy ojciec kazał jej prowadzić konia, gdy sam brał zamach młotem, żeby uratować swoją żonę, a ich matkę, w Norvę wstąpiła jakaś dzika duma i buntownicza natura. Ostro skrytykowała sentymenty Shavriego względem koboldzich dzieci i kobiet, ale Shavri po wąskiej linii, w jaką zamieniły się usta matki wiedział, że Ignis Traffo miała na ten temat zupełnie inne zdanie, niż jej córka. Nic jednak nie powiedziała, bo Shavri wolno przesunął po stole w jej kierunku połowę tego, co miał, co zarobił raptem w tydzień, patrząc jej w oczy znacząco. Cori, który bawił się pod stołem z Bijak, dokazującą na jego kolanach, z dala od oczu szynkarza, patrzył na to z powagą, na jaką stać tylko dzieciaka i zwrócił się do matki z powagą. – Jak dorosnę, to też zostanę najemnikiem.
- Ani się waż! - zaoponował jego starszy brat, kładąc mu dłoń na głowie. – Ty masz zostać czarodziejem.
- Ale czarodzieje też mogą być najemnikami!
- Mogą – przyznał brat i spojrzał mu głęboko w oczy. – Mogą też znacznie, znacznie więcej.
Dopił swoje ciemne piwo i wstał. Nadszedł smutny czas krzepiących pożegnań. Najdłużej znowu żegnał się z Corim, choć chłopiec oswoił się już z tym, że Shavriego nie ma w domu. Pomogło też to, że po pierwszym swoim zleceniu tak szybko wrócił.
Nie wystarczyło natomiast samo wyciągniecie dłoni ku szczurzycy, tropiciel musiał aż gwizdnąć na Bijak, żeby ta przeskoczyła z chudego ramienia Coriego na rękę właściciela.
Norva natomiast swojego zdania nie zmieniła. Ale gdy tylko zaczynała mówić na ten temat, matka uciszała ją przynaglającym „Norva!” i dziewczyna tylko uściskała brata. Matka tuląc go do siebie długo szeptała mu coś na ucho. Słowa, od których zawilgotniały mu oczy.
- Dziękuję – wyszeptał, kiedy już ucałował obie jej spracowane dłonie. – Proszę przekażcie ojcu moje uszanowanie – poprosił i szybko sobie poszedł, nie chcąc się naprawdę rozkleić.
Wrócił do Deithwena, akurat kiedy z karczmy wracała Sinara. Byli więc gotowi do drogi, tyle że jak się okazało nie wszyscy, bo elf oświadczył, że zostaje w mieście. Shavri bardzo się zasępił słysząc to, ale Deithwen był wolnym elfem i mógł robić to, co chciał. Tropiciel odliczył mu 22 złote monety jego doli, podziękował za wspólne przygody, uścisnął serdecznie dłoń i pożyczył dobrej drogi i pomyślnych łowów. Tego ostatniego pożyczył również inteligentnym, spokojnym oczom Eris, gdy drapał ją po jej policzkach.
- Deithwen, obyśmy się jeszcze spotkali w polu, by stanąć do siebie plecami! – wyrecytował z przekonaniem wojskowe powiedzenie swojego dziadka, którym tamten żegnał kamratów, z którymi wspólnie walczył. – Gdybyś kiedyś zmienił zdanie, postaram się, żeby Gard zawsze wiedział, gdzie akurat robimy coś głupiego.

Po tym Shavri i Sinara ruszyli w drogę powrotną do Zamieci. Shavri był zbyt zmęczony na to, żeby rozmowiać i miał wciąż dużo do przetrawienia w głowie i sercu, ale cieszył się z towarzystwa kuszniczki.
Doszło do niego, że choć będzie musiał czasami robić rzeczy wbrew sobie, to dola najemnika pomoże mu podźwignąć jego rodzinę z ubóstwa. Może nawet uda mu się sprawić, żeby stać ich było na wykształcenie Coriego na maga. Wtedy jego młodszy brat mógłby z kolei swoją pracą odzyskać dziedzictwo rodu Traffo, utracone przez wojnę, głód i poniewierkę jeszcze za czasów jego pradziadka do tego stopnia, że pozostał po nim jedynie herb wyrzeźbiony na młocie bojowym dziadka i na rogu sygnałowym. Twarde życie nauczyło Shavriego nie myśleć o tym, ale teraz zdawało mu się, że nie jest to tak bardzo niemożliwe.

Zaraz po dotarciu do Zamieci, jeszcze przy rozdzielaniu zakupów, zrelacjonował swoją rozmowę z szefem Gildii, wieńcząc ją swoim przypuszczeniem, że Gard nie powiedział mu wszystkiego.
 

Ostatnio edytowane przez Drahini : 24-07-2015 o 16:20.
Drahini jest offline  
Stary 23-07-2015, 11:19   #118
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Koboldzi las
20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny, noc

Shavri rozejrzał się czujnie, czekając niebezpieczeństwa, ale dookoła panował spokój mącony tylko ich przybyciem. W milczeniu ściągnął z ramion ciężki plecak, budząc przy tym Bijak, która spała mu pod kaftanem. Zwierzątko wspięło mu się na głowę i niuchało ciekawsko powietrze, podczas gdy Shavri wyciągnął z jednej z kieszeni swoją harmonijkę ustną. Nie chcieli przecież wzbudzać paniki wśród mieszkańców swoim nagłym pojawieniem się i łomotaniem do drzwi, a jakoś obudzić ich trzeba było.
Nocne cykanie świerszczy i odległy rechot żab odmienił z nagła spokojny, nieco radosny ton melodii, jaką Shavri nawykł grać młodszemu bratu, żeby go obudzić. Dźwięk z powodu otaczającej ich ciszy wydawał się nad wyraz głośny.
- Czy to na pewno dobry pomysł? - zapytała Sinara, nieco zaniepokojona. - Mnie melodia dochodząca gdzieś z pola raczej by przestraszyła. Bałabym się że jakieś mary po mnie idą.
Dziewczyna wytężała wzrok w poszukiwania choć jednego płomienia świecy wśród domów.

Evan
nie zamierzał bawić się w podchody i zastukał mocno do drzwi jednej z chałup. Nie chciał się zachowywać się za cicho, by nie wzięto ich za zbójców. Jako że był środek nocy musiał nieźle się nadobijać, ale w końcu drzwi uchyliły się ukazując chudego kmiecia w koszuli.

- Czego no? Pali się? - wymamrotał i dopiero widok zupełnie obcej twarzy przed drzwiami (oraz niewielkiego tłumu z pochodniami na drodze) otrzeźwił gospodarza. - A wy to kto? Hanka! Jura! Miko! Wstawajta, a nuże! Obcy we wsi! - huknął wgłąb chałupy.
- Wilk nas przyprowadził - powiedział Evan i dziwił się niefrasobliwością kmieciów mieszkających bądź co bądź w pobliżu obozu koboldów. - Układ mamy z panią Tillit. Kazała tu być to jesteśmy.
- Hę? - burknął mężczyzna, trzymając mocno drzwi. Z wnętrza domu dobiegły kroki kolejnych mieszkańców. - Nie wiem o czym gadacie. Też coś, bzdurami uczciwych ludzi po nocy budzić… Poszli won!
- To nie jesteśmy w Lisowie? - zdziwił się chłopak.
- Zaraz, chwileczkę. Czy nie mieliście tu czasem problemu z kowalem i czy nie przysłano wam do niego uzdrowicielki? - wtrącił się Shavri, pakując się do drzwi obok Evana. - My jesteśmy jej towarzyszami.
- To Smreki, Lisowo dalej jest - burknął znów gospodarz i wyprostował się nagle, jak dźgnięty szpagatem. Może i tak zresztą było, bo za nim pojawiła się drobna kobiecina w szarej, wełnianej chuście narzuconej na koszulę nocną. - Kowal? Uzdrowicielka?
- Wilk! Wilk! Od Pani są, ty knurze niemyty! - syknęła jego połowica i szarpnęła za klamkę, rozwierając drzwi na oścież. - Prosimy, prosimy do środka, czym chata bogata… Ciasno chyba będzie, ale zaraz pobudzę sąsiadów - dodała widząc liczną gromadę. - Miko, nuże do Krowiaków leć, powiedz że od Pani umyślni przyszli i noclegu szukają! Niech mleka dadzą! I robertową wdowę pobudź, miejsce ma w chałupie to przynajmniej panienki łaskawe pomieści! Zapraszam, zapraszam! - gospodyni z nerwowym uśmiechem wskazała ciemne wnętrze domostwa.
- Dziękuję bardzo - rzekł Evan i wszedł do środka.

Shavri
kiwnął głową i choć bardzo marzył o tym, żeby położyć się nawet na podłodze, został na zewnątrz, żeby jeszcze chwilę się rozejrzeć, obserwując narastającą krzątaninę mieszkańców Smerków i ewentualnie pomóc, gdyby było w czym.

- Pani - zwrócił się jednak najpierw do gospodyni. - Co z naszą towarzyszką? Zdrowa? Jak się ma?
- Jaka ja tam pani - prychnęła podejrzliwie gospodyni, ale potem przywołała na twarz usłużny uśmiech. - Zdrowa była jak ją widzielim, pare dni temu. Pomogła naszym i do Bartników pojechała. Ale w Lisowie chyba nocuje, u kowala rodziny bo z jego synem sioła objeżdżała - wyjaśniła skwapliwie.
- Gospodyni, a czemu wart we wsi nie wystawiacie? - zapytał kapitan - Nie boicie się że koboldy szkody narobią, ludzi naporywają?
- Koboldy? - zdumieli się gospodarze, po czym mężczyzna wzruszył ramionami. - Żadna wieś w nocy nie stróżuję; jako żyję nic tutaj ludzi nie napadało ani nic.
- Siadajcie, siadajcie wszyscy - gospodyni pozapalała łojowe świece i nerwowo szukała po izbie wystarczającej ilości stołków.

Marv rozglądał się podejrzliwie, odkąd trafili do tej nędznej wioski. Nie mówił nic, nie wykonywał też nerwowych ruchów. Wszystko co wiązało się z tą całą czarodziejką działało mu mocno na nerwy, całą więc wolę poświęcał na uspokajaniu ich. Skinął głową gospodyni i wszedł do chaty. Nie spodziewał się tu niczego, nawet odpowiedzi na pytanie jak zwykle gadatliwego Shavriego. Skoro to nie było Lisowo, to musieli tylko chwilę odpocząć, dowiedzieć się gdzie iść i tyle. Trzymając dłoń na stylisku włóczni, rozejrzał się po wnętrzu. Już bardziej szukając miejsca na odsapnięcie niż niebezpieczeństwa.

Franka
natomiast była niespokojna jeśli chodziło o spotkanie Zoji. Widać było, że niezwykle tego potrzebowała a przyjęcie gościnności miejscowych krzyżowała jej plany. Nie potrzebowała gościnności. Potrzebowała obecności uzdrowicielki. Weszła więc jako kolejna osoba do domostwa chcąc złapać Evana jeszcze przed tym aż wszyscy się umoszczą i nie będzie już za późno na zmianę planów.

- Evanie - chwytając go za ramię zaczęła cicho na tyle, by rozmowa pozostała bardziej między nimi niż na forum ogólnym. - Nie zatrzymujmy się tutaj na noc. Spytajmy o drogę i ruszajmy dalej, proszę.
- Franko, czy Tilit mówiła, że koniecznie mamy dzisiaj jeszcze coś zrobić, czy że dzisiaj będzie na nas czekał tylko przewodnik? - zainteresował się Shavri, który wciąż kręcił się koło kapitana. - W sumie to nawet nie ma większego znaczenia, bo jeśli jest konieczność, mogę iść z tobą do Lisowa choćby zaraz. Zmęczenie zmęczeniem, ale zdaje się, że to nie jest daleko, a sam byłbym szczęśliwy, widząc na własne oczy, że nic jej nie jest, a widzę, że i ty się mocno denerwujesz.
Po tych słowach zwrócił się do Evana nieco ciszej, ale tak, żeby stojąca obok Franka jeszcze słyszała:
- Zauważyliście, że tutaj Tilit jest nazywana Panią i mieszkańcy darzą ją dużym szacunkiem? W końcu nie otworzyli nam chat w środku nocy na samo jej wspomnienie z lęku przed nią, ale właśnie raczej z przywiązania do niej.
- Sam nie wiem co o tym sądzić, ale wolałbym się nie włóczyć po nocy bez naszego wielkiego przewodnika - odpowiedział Evan zarówno Sharviemu, jak i France.

Z sąsiednich chat zaczęli wyglądać ludzie, pobudzeni hałasami i szczekaniem psów, które wreszcie zainteresowały się nieproszonymi gośćmi. W domostwach po lewej, gdzie pobiegł Miko świeciło się już światło. Blask padał na stojących na zewnątrz Kaina, Sinarę, Gaspara i Gerga. Nikt nie podnosił wrzawy na widok kobolda; możliwe, że po ciemku wzięto go za niziołka lub gnoma.
- Eeeee… - zaczął elegancko rudowłosy, widząc, że Shavri próbuje wciągnąć w ich w mielenie ozorem o rzeczach oczywistych. - Przepraszam - powiedział do miejscowych - Jak dojść do Lisowa? Po nocy radę da?
- Droga jest pośród pól; z pochodniami zgubić się nie lza, za godzinkę się dojdzie nawet po ćmoku. Ale po co leźć macie, my posłańców Pani ugościć czym mamy, a jutro do Lisowa poprowadzimy - gospodarz zaczął nerwowo wyłamywać sobie palce. W przeciwieństwie do Shavriego Marv odnósł wrażenie, że gościnność smreczan podyktowana jest bardziej przymusem niż szacunkiem dla Tillit, a teraz wieśniacy boją się, by nie posądzono ich o obrazę szacownych gości.
- Panie, miłe sercu, oku i brzuchowi gościna Wasza z pewnością, ale śpieszno nam do naszej towarzyszki, bo w niebezpiecznym czasie rozstać się nam przyszło - powiedział pośpiesznie Shavri, wyciągając ze swojego plecaka dwie pochodnie i jedną rzucając France. Podpalił swoją i zwrócił się jeszcze do Evana. - Idę tam. Zostańcie tutaj i wyśpijcie się. Wrócimy rano z Zoją. Franka idziesz? - zawołał, odwracając się już w kierunku wyjścia.

Teraz to Marv popatrzył na Shavriego jak na wariata całkowitego. Albo samozwańczego przywódcę. W tak gorącej wodzie kąpanego człowieka nie spotykało się często. Rudowłosy wstał po słowach gospodarza. Godzina drogi to nic, wcale nie uśmiechało się mu nocowanie w tej wsi. Nie powiedział więcej ani słowa, gotów do dalszej wędrówki, czekając jeszcze na ostateczne potwierdzenie u Evana.

- Godzina to nie dużo zwłaszcza jak jest droga dobra - powiedział Evan - Napijemy się trochę i idziemy. A wam to z serca dziękujemy dobrzy ludzie.
- Ale… ale… jak to tak…? - gospodyni patrzyła po osobliwie zachowujących się gościach szeroko otwartymi oczami. - Miko mleka właśnie naniósł… - wskazała syna, który próbował wcisnąć się do środka. Drugi z synów stał oparty o ścianę, lustrując przybyszów ponurym wzrokiem. Evan usłyszał, jak ten mruczy do matki: A niech idą w cholerę skąd przyszli, to ludzie Pani, co oni tu mogą?, a Hanka nerwowo go ucisza.

Dla kapłanki zgoda Evana była niczym dorzucenie oliwy do ogniska. Z miejsca ożyła jak i nabrała sił. Z początku sama nie wiedziała, co z sobą zrobić, jednak po paru chwilach zabrała się za konkretniejsze układanie myśli i wdrażanie ich w życie.
Pierwsza jej rozmowa z Tilith pozwoliła całkiem dobrze rozeznać się w jej osobie. Z początkowego, bardzo otwartego i ciepłego podejścia, znikająca kobieta zamieniła je na bardzo oschłe i ograniczone do minimum sygnały. Było to też jednym z powodów dla których Zoja wyruszyła do Lisowa... Nie chciała być utożsamiana z Tilith a przede wszystkim nie chciała otrzymywać niczego powołując się na nią.
- Nie jesteście nic nam dłużni - odpowiedziała na zwątpienia gospodyni. Wyciągnęła jedną monetę z kieszeni swojego habitu i wręczyła kobiecinie. - Wybaczcie, że zakłóciliśmy wasz spokój w środku nocy. Weźmiemy mleko, nie zmarnuje się - dodała z ciepłym uśmiechem a następnie podeszła do Miko i odebrała je od niego podając dalej. Widząc pieniądze gospodarze zgłupieli zupełnie. W milczeniu obserwowali jak drużyna pije mleko, żegna się i oddala we wskazanym wcześniej kierunku. Najemnicy czuje na sobie wzrok ukrytych w domostwach mieszkańców Smreków - i mieli wrażenie, że nie były to przyjazne spojrzenia.

Marsz do Lisowa nie był uciążliwy; nieco rozmokła, rozjeżdżona kołami wozów polna droga prowadziła prosto do celu. Tym razem widoczna w mroku wieś była znacznie większa, lecz również nie chroniona żadnym ostrokołem, czy nawet płotem. Tym razem nikt się nie certolił; najemnicy zasypiali na stojąco, więc Evan mocno zapukał do drzwi pierwszego z brzegu domu. Tu wszystko poszło sprawniej; okazało się, że Zoja uprzedziła wieśniaków o potencjalnym przybyciu drużyny, toteż rozczochrana babina od razu wskazała im domostwo, w którym mieszkała uzdrowicielka. Nie była to bynajmniej chata kowala, lecz opuszczony dom-kapliczka, o którym wspominała Tillit. Jednak dzięki temu cała drużyna mogła rozgościć się w jednym (choć ciasnym) miejscu bez potrzeby budzenia połowy wsi.


Lisowo

21 Tarsakh Roku Orczej Wiosny

Pogodny dzień przywitał zaspaną drużynę gdy zbliżało się już południe. Uradowana przybyciem towarzyszy Zoja kręciła się po domostwie czekając, aż najmici zwleką się ze swoich posłań. Lisowszczycy uprzejmie nie zaglądali do uzdrowicielki, aczkolwiek Zoja nie raz i nie dwa zdybała pod oknami ciekawską dzieciarnię. Po tylu dniach znała już każdego mieszkańca wsi po imieniu, więc tylko żartobliwie groziła maluchom palcem, nakazując ciszę. Ktoś podrzucił pode drzwi skopek mleka, ktoś inny okrągły bochen świeżego chleba, wiec miała czym poczęstować kompanów. Potem zaś mogła pokazać im wieś. Obecność kowala dawała nadzieję na naprawę podziurawionych zbroi wojowników.

[media]http://zwallpaper.biz/hinhanh/anhto/14221live-wallpapers-life-in-an-old-village.jpg[/media]

Wieś była z pewnością bardziej zadbana i zasobna niż Smreki, atmosfera wydawała się również bardziej przyjazna dla “ludzi Pani”. W gestach wieśniaków było więcej dobrych chęci niż wymuszonej służalczości. Niemniej jednak drużyna była we wsi obca, toteż skupiała na sobie całą uwagę mieszkańców. A może nie tylko dlatego?

 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 23-07-2015 o 13:16.
Sayane jest offline  
Stary 07-08-2015, 11:26   #119
Patronaty i PR
 
Redone's Avatar
 
Reputacja: 1 Redone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputacjęRedone ma wspaniałą reputację
Koboldzi las
20 Tarsakh Roku Orczej Wiosny, noc


Gdy w Smrekach odpoczęli chwilę, Sinara zaczepiła Evana i odciągnęła go poza zasięg pochodni i łuczyw. Wtedy przytuliła go mocno i powiedziała:

- Przepraszam. Przepraszam za to, że nie wiedziałam co ci odpowiedzieć wtedy w stodole. Bo przez te dwa dni podróży stęskniłam się za tobą i chyba rzeczywiście chiałabym z tobą być. Jeśli oczywiście ty tego chcesz.

- Przyznam ci, że trochę tak dziwnie się czułem
- odpowiedział. - Podobasz mi się bardzo, ale chyba powinniśmy trochę przystopować, a przynajmniej w kwestii, jakby to rzec, namiętności. Nie mówię że nie powinniśmy być parą, bo powinniśmy ale trochę nie pomyśleliśmy o konsekwencjach.

Sinara zmarszczyła brwi i zamyśliła się.

- Czyli jak to będzie między nami wyglądać? Mówimy im coś czy niech sami się domyślają po naszym zachowaniu? - dopytywała Sinara.

- Niech się sami domyślają - odpowiedział Evan gładząc dziewczynę po włosach. - A my może znajdziemy jakiś sposób by czerpać przyjemność razem, nie myśląc ciągle że będziemy musieli osiąść gdzieś na stałe, gdyby pojawiły się dzieci. No bo chyba nie chcesz jeszcze zakładać rodziny, co?

- Nie, zdecydowanie nie, zbyt długo byłam przywiązana do jednego miejsca by teraz do tego wracać. Na dzieci mam jeszcze czas. A co do przyjemności, znam kilka ciekawych sztuczek.

Dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie i dała Evanowi całusa.

- To teraz chyba możemy wracać do pozostałych? - mówiąc to chwyciła chłopaka za rękę i czekała, czy ten nie chce jeszcze czegoś omówić na osobności.

- No to chodźmy - odpowiedział zadowolony że ładnie wszystko sobie wyjaśnili. To wspomnienie Sinary o sztuczkach bardzo pobudziło jego młodzieńczą fantazję i przez resztę dnia nie mógł się doczekać gdy znów zostaną sami.

Para wróciła do pozostałych po tej krótkiej rozmowie. Rzucali sobie co jakiś czas porozumiewawcze spojrzenia i uśmiechy. Sinara zastanawiała się nad tą całą sytuacją między nimi. Trochę zasmuciło ją stwierdzenie Evana, że wypadałoby się wstrzymać z porywami namiętności, chociaż wiedziała, że ma rację. Po prostu ona zawsze była uczona, że ma brać to co chce. Jeśli w przypadku jej rodziców można mówić o jakiejkolwiek nauce. Zawsze najważniejsze było to co oni chcieli, ale Sianra też czasem na tym korzystała. Szybko nauczyła się, że kradzież kieszonkowa na przechodniach nie zawsze się opłaca, nigdy do końca nie wiadomo co jest w tych kieszeniach. Dlatego też nie raz przesiadywała w karczmie, czekając aż ofiara sama wpadnie w jej ręce. A to jakiś bogaty kupiec szukał towarzystwa przy piwie, innym razem jakiś przejezdny, który miał ładnie wypchaną sakiewkę, czuł się samotny wieczorem. Zawsze szukali tego samego, kobiety i alkoholu. Sinara wprawnie upijała ich, podczas gdy sama na ogół udawała że pije. Niestety często tego typu akcje wymagały od niej by dawała się obłapywać jakimś starszym facetom. Cóż, cel uświęca środki. Gdy mężczyzna był w końcu tak pijany, że nie do końca wiedział co się dzieje, odprowadzała go do pokoju, kładła do łóżka, zabierała pieniądze i znikała.

Tyle się musiała namęczyć, a i tak prawie wszystko zabierali jej rodzice. Nawet próbowała parę razy wziąć więcej dla siebie, ale wtedy tylko słyszała, że ma wracać do miasta bo za mało przyniosła. Od czasu do czasu udało jej się kupić coś dla siebie, tak żeby nic nie zauważyli. Chowała te zakupy u Willa, który doskonale wiedział jacy są jej rodzice. Teraz te wspomnienia wydawały jej się takie odległe. Już nie musi pracować na innych, nie musi flirtować z jakimiś staruchami ani ryzykować złapania na kradzieży. Jej życie będzie już tylko lepsze.

Ponownie spojrzała na Evana, na jego piękne ciało i przystojną twarz. Nie planowała tego co się zdarzyło. Potrzebowała odskoczni od tych makabrycznych wydarzeń, których byli uczestnikami. Chciała na chwilę zapomnieć i utonąć w jego silnych ramionach. Nie myślała co będzie potem. Gdy stwierdził, że teraz są parą, odebrało jej na chwilę mowę. On najwyraźniej zupełnie inaczej do tego podchodził. Evan jest z innego świata niż ten, w którym wychowała się ona. Dlatego Sinara ucieszyła się po dzisiejszej rozmowie, że między nimi coś rzeczywiście będzie. Jej życie zmienia się nie do poznania z każdym dniem. U jego boku będzie walczyć w nadchodzących dniach, będzie mu podporą gdy nastaną ciężkie chwile i będzie dzielić jego radość po kolejnym zwycięstwie.


***
Lisowo
20-22 Tarsakh


Drużyna wkrótce dotarła do Lisowa gdzie została przywitana całkiem życzliwie, biorąc pod uwagę to, że przecież byli obcymi ludźmi. Bez problemu zmieścili się w małej kapliczce, gdzie każdy znalazł swój własny kawałek podłogi. Sinara oczywiście upewniła się, że jej posłanie będzie zaraz obok posłania Evana, by przynajmniej miała możliwość przytulić się do niego w nocy.

Lisowo wydawało się piękne, choć im dłużej tam byli, tym bardziej mieli wrażenie, że coś jest nie tak. Sinara postanowiła zjednać sobie ludzi i dla każdego była uprzejma. Kowala pytała o samopoczucie po odniesionych ranach sołtysową Helenę, czy nie potrzeba pomocy przy jakiś konkretnych pracach. Zawsze jednak uzyskiwała odpowiedź, że nie trzeba pomóc. Mimo to Sinara uparła się, i szukała dobrej sposobności.

Gdy nazajutrz zobaczyła, jak w przydomowym ogródku, dwie dziewczynki ciężko pracowały przy warzywniaku, postanowiła pomóc. Zauważyła że jedna dziewczynka ma zabandażowane kolano i najwyraźniej wolałaby teraz siedzieć i odpoczywać.

- Cześć, jak Ci na imię? - zapytała Sinara.

Dziewczynka zrobiła wielkie oczy i wyglądała na przestraszoną, że ktoś z najemników do niej coś mówi. Była jednak dobrze wychowana i odpowiedziała.

- Jestem Lilka.

Sinara podkasała rękawy i wzięła się do pielenia grządki obok, na co dziewczynka przestraszyła się jeszcze bardziej.

- Ale… pani, nie trzeba, damy sobie radę, naprawdę!

- Wiem, że dacie radę, świetnie wam idzie. Ale tak się składa, że nie mam nic lepszego do roboty, mogę więc trochę pomóc, prawda? Nie martw się, nie chcę nic w zamian - mrugnęła do dziewczynki.

Gdy po pewnym czasie właścicielka gospodarstwa zauważyła Sinarę w ogrodzie zaraz podbiegła i tak jak jej córka, zapewniała, że nie trzeba im pomagać. Ale w końcu dała się przekonać i podziękowała Sinarze za pomoc częstując ja kubkiem świeżego mleka. Przy okazji porozmawiały chwilę, a kobieta okazała się być bardzo serdeczną osobą. Pierwsze koty za płoty. Grzecznościowa rozmowa o pogodzie i trudach wychowania gromady dzieci niewiele wniosła. Sinara z uznaniem zauważyła, że dzieciarnia, mimo przednówka, jest zadbana i odkarmiona - nie to co ona sama w ich wieku…
 
__________________
Courage doesn't always roar. Sometimes courage is the quiet voice at the end of the day saying, "I will try again tomorrow.” - Mary Anne Radmacher
Redone jest offline  
Stary 07-08-2015, 20:46   #120
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Lisowo
21 Tarshak Roku Orczej Wiosny

- ...a to drzewo to najstarsza czereśnia w okolicy. Jak ma owoce, to podobno nawet dzieci w kompanii ze szpakami nie są w stanie jej obejść! - Zoja pogładziła z czułością ciemny pień rozłożystego drzewa i ukucnęła na polnym kamieniu. Od ostatnich zabudowań Lisowa dzieliło ich na tyle dużo, że prowadzoną stonowanym tonem rozmowę trudno byłoby usłyszeć, nie będąc wcześniej zauważonym.
- I to jest całe Lisowo. Piękna okolicy, hojna ziemia, mili ludzie... - przez jej twarz przemknął zatroskany wyraz. - A wam jak się tu podoba...?
- No fajnie - odpowiedział Evan bez przekonania, chyba nie był dzisiaj w zbyt dobrym nastroju. - Dowiedziałaś się czegoś o Tilit?
- Nie wyglądasz na taką, którą ratować trzeba, a ktoś tu się zastrzegał i pędził tak, jakby to była życia i śmierci. - Marv dodał podobnym tonem, mrużący i rozglądając się podejrzliwie.
Shavri - który choć się wyspał, to również nie mógł pochwalić się najlepszym samopoczuciem, bo bardzo bolała go głowa, chyba jeszcze ze zmęczenia ostatnimi dniami - nadstawił uszu, ciekaw czy Zoja faktycznie wie coś nowego. Chłopak żuł ze smakiem pajdę chleba, którą Zoję obdarzyli mieszkańcy wsi. Zaraz po pobudce poszedł z łukiem w las, przyjrzeć mu się i przysłuchać, i poszukać być może czegoś do jedzenia, ale był zbyt zdekoncentrowany bólem głowy, żeby coś wypatrzeć.
- Tillit jest władczynią tych terenów, razem z kimś, kogo tu nazywają “Panem”. - Zoja streściła drużynie swoje obserwacje. - To chyba dzięki niej wszytko tu się udaje; naprawdę troszczy się o tutejszych ludzi, inaczej niż ta druga osoba... Ale wiecie... - ściszyła głos i pochyliła się do przodu, jakby bała się, że ktoś ją usłyszy - ...wydaje mi się... że... że... - zaplątała się w słowach, nie bardzo wiedząc, jak to powiedzieć - Że oni tu robią złe rzeczy. Składają ofiary... i w ogóle... - umilkła, zmieszana. Czuła się strasznie skrępowana, jakby zdradzała powierzone jej w zaufaniu tajemnice gospodarzy, od których nie doznała żadnej krzywdy; słowo Tillith było wszak tu prawem, a to - jakiekolwiek by nie było - było jednak święte. Z drugiej strony uzdrowicielka nie mogła ot tak przymknąć oczu na to, czego się domyślała. Wiła się więc jak piskorz, mając nadzieję że ktoś wyjmie z jej ust właściwe słowa bez zbytniego uszczerbku na jej sumieniu.
- Co ty mówisz? - Shavri bardziej zdumiał się, niż obruszył, ale jego czoło zmarszczyło się w wyrazie skupienia i niedowierzania.
- Znaczy składają ofiary z ludzi? - Evan też był w szoku.
- A... aha. - Zoja pokiwała nerwowo głową na słowa “kapitana”. - Eee... to znaczy... tak myślę. Nie widziałam na własne oczy - zapewniła szybko. - Ale coś tu jest bardzo nie w porządku. Może dlatego tu prowadzi ten portal od koboldów? - pomyślała na głos. - No wiecie. Koboldy porywają ludzi i tych zdrowych osiedlają tutaj... a resztę... resztę... zjadają. Albo oddają temu całemu Panu. Może to nawet jest gorsze... - spojrzała po towarzyszach. - Skoro tu jesteśmy, to koniecznie musimy coś z tym zrobić! - obwieściła w końcu zdecydowanym tonem. - Choć na pewno musimy dowiedzieć się więcej...
- Czy to pewne informacje? - drążył dalej Evan. - W końcu podobno Tillit chciała żebyśmy wytępili koboldy w tym lesie, czyż nie tak? Ale gdyby kłamała oznaczałoby to że jesteśmy w dużym niebezpieczeństwie.
- Jest jeszcze jedna możliwość, że wszystko to zostało uknute, włącznie z koboldami, bo ona nas do czegoś potrzebuje - rzucił Shavri, masując palcami obu rąk skronie. - W sumie to jedno nie wyklucza drugiego - dodał. - Zoju, też jestem za tym, żeby sprawę zbadać, ale niejako przy okazji. Jak będziemy za głośnio węszyć, to może się to komuś nie spodobać.
Domniemania uzdrowicielki nie zszokowały kapłanki. Na tę wieść zamyśliła się analizując tajemniczą osobę kobiety. W końcu odezwała się spokojnym i uprzejmym, mimo powagi, tonem.
- Pamiętacie, jak mówiłam, że Tilith jest złą osobą? Mówiąc to miałam na myśli, że obchodzi ją tylko własny interes. Mogła samotnie uratować Olafa i Robertę, lecz było to jej całkowicie obojętne. Nieszczęście tej dwójki było jej potrzebne do odnalezienia grupy, takiej jak nasza. Musiała wiele dni wyczekiwać, by w końcu ktoś przyszedł z pomocą. Na pewno widziała więcej osób, które sprowadzano do tamtego obozu. Każdego dnia musiała mieć przy sobie tą sakiewkę. Musiała nas koniecznie sprawdzić.
- Tutejsi nie wiedzą nic o koboldach a w Smerkach krzywo na nas patrzyli, gdy usłyszeli, że jesteśmy od Tilith. Może ich chroni, ale gdyby to robiła na prawdę... - przerwała na chwilę wzdychając lekko. - Kochali by ją, a gdyby ona kochała ich... Ratowanie kowala obyłoby się bez stawiania warunków.
- Dokładnie to miałem na myśli, mówiąc o tym, że ona to uknuła, bo potrzebowała kogoś takiego jak my - powiedział cicho Shavri, patrząc France prosto w oczy i ciesząc się, że oboje są w tej sprawie jednomyślni.
Nie zamierzał się wyrywać z żadnym szalonym planem, ale miał nadzieję, że grupa zechce zbadać te sprawę. Siedział spokojnie na wielkim, omszałym kamulcu wyzierającym z ziemi i popijał z bukłaka swoją wodę z miętą. Bijak, chyba wyłącznie dla dodania mu godności, wdrapała się z jego ramienia na głowę i tam zaczęła bawić się jego włosami.
- Chyba, że moje wrażenie jest całkowicie błędne i spowodowane uprzedzeniem pierwszej rozmowy... Zoju? Co mówili o Tilith tutejsi?
- Może to zwykła rozgrywka dwójki możnych i władnych - burknął Marv. - Ani dobrych ani złych - wzruszył ramionami. - Po co mamy się w to mieszać?
- W sumie masz rację - wtrąciła się cicha dotychczas Sinara. - Co my możemy? Do pięt im nie dorastamy, Tillith i ten Pan zmiotą nas jednym dmuchnięciem. Nie zdziwiłabym się gdyby owy Pan był władcą o którym mówiły koboldy.
- Sam nie wiem, po co bylibyśmy im potrzebni? - zapytał Evan. - Lepszych niż my można nająć najemników.
- Najwyraźniej albo zależy im na czasie, a nie na jakości, albo się nadajemy… - mruknął Shavri, zaplatając ręce na piersi. - Mam w ogóle wrażenie, że głównie chodziło o Zoję i cała ta farsa z kowalem była… no właśnie farsą.
- Marv ma rację, tak myślę - uzdrowicielka przytaknęła słowom chłopaka. - No... to znaczy w pierwszej części. Ci ludzie od Pana wyglądają gorzej... a mieszkańcy Lisowa Panią sobie chwalą. Nawet jeśli Tillit potrzebuje nas tylko do pomocy z koboldami Pana, to nie znaczy przecież, że nie nie może wyjść to na dobre mieszkańcom. Zgodziliśmy się przecież na zadanie i nie możemy złamać danego słowa! - zamachała rękami, bo wydawało jej się, że została fatalnie zrozumiana. - Pomyślmy po prostu o losie tych ludzi, a nie o Tillit. Wtedy będziemy zawsze wiedzieli, co wypada robić - zakończyła i spojrzała na Sharviego. - A Sven był bardzo ciężko ranny. Pomoc była mu potrzebna; co do tego nie mam wątpliwości. Cokolwiek myślicie o Tillit, nie sądzę, by była tak okrutna, by szafować czyimś życiem, by ściągnąć tu kogoś tak mało ważnego jak ja.
- Pewna tego jesteś? Mogła w pojedynkę wytłuc koboldy do nogi. A pozwoliła na to, aby uprowadzały i żarły ludzi albo robiły bogowie wiedzą co jeszcze. Jak nazwać to inaczej, jeśli nie szaw… szafowaniem? - westchnął chłopak. Ból głowy nie dawał mu spokoju. - Nie twierdze, że Sven nie był ciężko ranny, absolutnie nie. I w pełni się z tobą zgadzam. Zadanie trzeba skończyć. Wzięliśmy za nie pieniądze i zaczęliśmy realizować. I chce wierzyć, że jego najpodlejsza część już za nami - stwierdził, wspominając wyżynanie koboldziego obozu rodzinnego.
Shavri zawahał się przez moment. Chciał zasugerować, że powinni chcieć zrealizować to zadanie, żeby Tilit się nie wściekła. I choć wcale tak nie myślał, bardzo chciał dowiedzieć się, co knuje owa podstępna żmija, którą słusznie bądź nie oskarżał o tak wiele złych rzeczy. Uznał jednak, że taka manipulacja byłaby po pierwsze zupełnie nie w porządku wobec towarzyszy. Po drugie totalnie niewiarygodna, bo Tilit pokazywała im jak dotąd wyłącznie olewczy stosunek, wiec założenie, że chciałaby się mścić za spalone zadanie było trochę kretyńskie… Chyba, że faktycznie rozwleczone, kobiece zwłoki były zaczątkiem tej kary.
- Możliwe że Tillit jest w jakiś sposób ograniczona i na przykład nie może wystąpić bezpośrednio przeciwko temu drugiemu Panu, dlatego potrzebni jej są najemnicy, czyli my - odpowiedział Evan. - Prawda jest taka że ona nieźle płaci, a my tak na prawdę nie wykonaliśmy do końca poprzedniego zadania i wielki Kazz może odbudować siły i ponownie zaatakować Zamieć. Ja jestem za tym by zostać, dogadać się jakoś z Tillit i pozbyć się zagrożenia dla naszych wiosek.
- Koboldy mówiły, że Khazz znika. Tilith też znika - dodała kapłanka do spostrzeżeń Evana.
- No dobrze, w takim razie chyba nie pozostaje nam nic innego jak zostać tu i spróbować dowiedzieć się więcej, bo na razie poruszamy się po omacku - powiedziała Sinara.
- Tilith kazała nam być w Lisowie po pięciu dniach i powiedziała, że tubylcy wiedzą, jak się z nią skontaktować - przypomniał Shavri, tępo wpatrując się w małego zaskrońca, który zamarł między jego butami, spłoszony faktem, że dwie gigantyczne kolumny, miedzy którymi chciał przejść, okazały się ruchome. - Nasz czas na udawanie, że nas tu nie ma się skończył. A Tilith i tak na pewno już wie, że tu jesteśmy. W końcu przyprowadził nas tutaj jeden z tych jej piekielnych, wyrośniętych sierściuchów.
- No właśnie. Nie możemy tak siedzieć i czekać, aż nam pupy do ziemi przyrosną! - Zoja wstała i otrzepała sukienkę. - Może i dzieją się tu dziwne rzeczy, ale ta wioska jest bardzo przyjemna. Myślę, że starsi zgodzą się, byśmy tymczasowo zamieszkali w domu kapłana; będziemy mieli swój mały budynek Gidli! - uśmiechnęła się; tajemnicze sprawy tajemniczymi sprawami, ale Zoja naprawdę polubiła tą okolicę i mieszkańców; jeśli w Lisowie działo się coś złego, na na pewno za sprawą Pana i Pani, a mieszkańcy nie mieli z tym nic wspólnego.
- Zanim Tillit po nas przyjdzie, równie dobrze możemy zrobić trochę porządków czy pomóc ludziom. Zajęcie dla młodych chłopaków zawsze się na wsi znajdzie, a może ludzie się do nas przekonają i powiedzą coś więcej?
- Co się stało kowalowi, do którego tu przyjechałaś? - Marv znowu wypalił pytaniem wydawałoby się nie na temat. - Dlaczego był ranny? Zastanawiam się, czy to, że nie mogła mu pomóc ma związek z tym, że oboje, to znaczy i pan i pani, wysługują się innymi, sami nie biorąc udziału.
- Koń go kopnął i nieszczęśliwie upadł - wyjaśniła uzdrowicielka. Zmarszczyła brwi i powiedziała powoli. - Sven bez łaski Ilmatera by nie wyżył; nawet najlepszy lekarz bez pomocy boga nie zrobi zbyt wiele. A nie wszyscy są... - chciała powiedzieć “wybrani” ale w porę ugryzła się w język; to było by zbyt dumne - ...eee... po prostu Tillit może być potężna i groźna, ale nie musi umieć uzdrawiać, prawda? Moc i Sztuka to chyba dwie różne rzeczy... - rzuciła szybkie spojrzenie w kierunku Gergo i Kaina, mając nadzieję że poratują ją w tych skomplikowanych kwestiach. Czarodziej skinął głową.
- Czyli zajmujemy się kaplicą i Lisowem póki nie pojawi się Tilith? - zapytała Franka jednocześnie wszystkich jak i Evana, któremu przyszło potwierdzić podsumowanie wspólnej rozmowy.
- Tak, zostajemy w Lisowie dopóki nie zjawi się Tillith - potwierdził kapitan. - Muszę spotkać się z tym Svenem, nasze zbroje wymagają naprawy. Zoju, zaprowadzisz mnie do jego kuźni?
- A ja mam jeszcze tylko jedno pytanie… - Shavri wstając, przypomniał sobie swoje nocne oględziny wioskowej kapliczki. - Wiesz może dlaczego odszedł albo został odprawiony poprzedni mieszkaniec kapliczki? Badałaś te chatynkę uważnie? Nie zostały żadne ślady po nim… niej? Jakieś zapiski…?
Sprzątając chatę Zoja nie znalazła niczego; w chacie nie było zresztą żadnych osobistych rzeczy poprzednich mieszkańców. Zagadka na razie pozostała nierozwiązana.
 

Ostatnio edytowane przez Proxy : 10-08-2015 o 18:16.
Proxy jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172