Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-07-2015, 17:10   #2
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
post wspolny

Anomalia.... chyba tak kiedyś zwano podobne wybryki natury. Teraz jednak całą dawną terminologię można było wsadzić sobie głęboko w buty, dziękując otoczeniu za kilka dodatkowych centymetrów wzrostu, dzięki którym pole widzenia człowieka powiększało się tym samym zwiększając szansę na przeżycie. W ogarniętym szaleństwem świecie bezprawia ten kto pierwszy dostrzegał przeciwnika, wygrywał. Nikt przy zdrowych zmysłach nie rozpatrywał swojej osoby przez pryzmat ofiary, raczej zwycięzcy...tak było najwygodniej, najzdrowiej i najlogiczniej.
Zielone Piekło, rozciągające się tuż przed nosami podróżnych nie stwarzało pozorów zagrożenia, lecz była to tylko ułuda. Matt szarpnął za lejce swojego wierzchowca i uniesioną ręką wstrzymał pochód. Wóz z cichym jękiem zatrzymał się, konie zarżały niecierpliwie. Czy nie podobał się im nagły postój, czy podobnie jak ludzie chciały jak najprędzej oddalić się od mamiącego ciszą i spokojem poruszanych wiatrem liści zagrożenia, nie dało się jednoznacznie stwierdzić. Podobno zwierzęta posiadały instynkt przetrwania rozwinięty dalece dalej niż przeciętny człowiek, lecz ile w tym prawdy? I kogo na dobrą sprawę to obchodziło? Zasady, wytyczne, mądrości, kodeksy moralne... z każdym kolejnym rokiem wszystko traciło na wartości, ulegało dewaluacji.
Powojenny świat rządził się w końcu swoimi własnymi prawami.

Mężczyzna bez słowa zeskoczył na ziemię i trzymając w jednej ręce lejce podszedł ostrożnie do auta. Te widać, że nie jedno przeszło, lecz czy obecnie znajdowało się na chodzie ciężko mu było ocenić, ale całe szyby i opony sugerowały, że przynajmniej jakiś czas temu dało się nim poruszać. W środku ujrzał dwa przednie siedzenia i kanapę z tyłu, na której zmieściłyby się spokojnie zmieściłyby dwie-trzy osoby. Żadnych rzeczy ani kluczyków w stacyjce. Bagażnik z tyłu opuszczono i co najmniej zatrzaśnięto na głucho.

Widząc co działo się przed Mike'em, drugi Teksańczyk zboczył odrobinę z głównego szlaku przejeżdżając na flankę aby mieć dobre pole do obserwacji. Uważał żeby nie zbliżyć się nadto do co ciekawszych okazów tutejszej flory. Przełożył bron przez lęk siodła, trzymając prawą ręka rękojeść M21, mając lufę przewieszona przez lewe przedramię i ściskając zarazem lewa dłonią wodze.

Obaj bracia zajęli się sprawdzeniem okolicy. Młodszy stał przy samochodzie taksując okolicę: z całą pewnością w bezpośredniej odległości nie widział żadnego zagrożenia, jednak pobliska ściana zieleni była idealną kryjówką. Czy to dla człowieka czy dla czegoś gorszego. Dystans miał jednak po swojej stronie, jeśli nie był tam ukryty ktoś z bronią palną to nie mógł im zagrozić. Na razie. Mike zaś podprowadził konia również obserwując z wysokości jego grzbietu okolicę. Gotów w każdej chwili wspomóc ogniem swojego brata.
Miał więcej szczęścia, zdecydowanie była to kwestia tylko losu. Na wierzy mijanego wcześniej kościółka dostrzegł odbłysk światła. Kto jak kto ale on nie składał tego na przypadek. Sam by wybrał tamto miejsce jako gniazdo, zapewniało idealny widok na okolicę.

- Trochę to wszystko śmierdzi - powiedział niezbyt głośno Matt. - Kto zostawia dobrą furę bez opieki?

Mike spokojnie, leniwie wręcz podjechał do przyjaciół, wyjął z uszu słuchawki od mp3 i stwierdził:
- Ktoś, kto chce abyś go znalazł i wystawił się jak kaczka na strzał. Braciszku. Nie ruszaj wozu, nie patrz nawet na niego. Zejdźmy z tej strzelnicy i to tak szybko jak się da.

- Myślisz Mike? - Matt podszedł do brata starając się ustawić swojego wierzchowca tak, aby ich konie odgradzały ich choć częściowo od zieleni i ruin. - A wiesz gdzie są?

Starszy z Franklinów kiwnął głową.
- Spieprzajmy stad. W tej chwili nie mamy nic, co może nam pomóc.

- A gdzie chcesz spierdalać? - Teksańczyk pokręcił głową - Jeśli to zasadzka to jesteśmy już otoczeni. Odpierdolmy coś pojebanego, jak ginąć to z fasonem - uśmiechnął się zawadiacko, wyciągając zapasową białą koszulę.

- Byle dalej od tej dzwonnicy. - Mike nawet spojrzeniem nie wskazał miejsca, w którym spodziewał się snajpera. Poza tym... Jeszcze nie zaczęli strzelać.
-Tak? - Dodał kręcąc głowa na idiotyczne wzmianki brata na temat życia, śmierci i takich tam...

- Matt Franklin człowiek który ze śmiercią tańczył kankana - Kowboj puścił oko do brata. - Może nie koniecznie chcą nas zabić? Póki co nie strzelają. Postaram się zyskać ich uwagę a ty rób co trzeba.

- Może tylko zgwałcą tych młodych i nie golących sie jeszcze....

- Przyjemności na bok jak by co będę spierdalał w tamtą stronę. - Matt wskazał dyskretnie kierunek, następnie puścił lejce i trzymając koszulę w opuszczonej lewej ręce powoli ruszył w kierunku auta.

- Jeśli cię zabija... Sam będziesz tłumaczył się Mamie.... - Mike zaczął rozglądać się za odpowiednim stanowiskiem do oddania bezpiecznego strzału.

Koleś raczej nie był laikiem i już miał kogoś z podróżnych na celowniku. Albo w okularach lornetki. Problemem było to, że Mike musiał najpierw namierzyć tamtego, przycelować i dopiero oddać strzał, żaden snajper nie da mu tyle czasu. Potrzebował zniknąć mu z oczu a to mogły umożliwić albo rośliny albo skrycie się pod wozem/samochodem. Przy czym zwiększało to tylko jego szanse.
Matt podszedł do samochodu. Wierzył swojemu bratu, że są na celowniku jednak strzelec póki co nie strzelał. Ani teraz ani wcześniej gdy zbliżył się do auta.Mike dalej rozglądał się czujnie. Nigdzie nie było powiedziane ze celuje w nich tylko jedna lufa.

Na tych terenach zwykle dominowała roślinność stepowa, tutaj jednak raptownie wyrastała karykatura lasu. Roślinność krzewiastą zastępowały paprocie, nie ustępująca wielkością dorodnym krzewom bukszpanu. Kawałek dalej w niebo wyrastały pnie, porośnięte zamiast korą chyba czymś w rodzaju mchu. Zamiast gałęzi zwisały liany, niektóre cienkie jak sznurek inne wielkości łańcucha od kotwicy, który Mike widziały w Miami. Tuż przy ziemi dostrzegł parę kwiatów o dużych, zwiniętych pąkach.

Mike przyłożył M21 do ramienia i zaczął lustrować okolice przez lunetkę. To w prawo, to w lewo... To przypadkiem zwracał się na chwile w kierunku dzwonnicy, starając się dojrzeć coś ciekawego. Nie nachalnie i szczególnie długo... żeby w razie coś zobaczyć. Robił to trzymając bron niedbale, tak by potencjalny strzelec myślał właśnie ze ogląda sobie teren, a nie składa sie do strzału. Jednocześnie oceniał dystans, wiatr i parametry potrzebne do oddania strzału.

W tym czasie Andrea bez pośpiechu podniosła się z kozła i rozłożywszy szeroko ramiona przeciągnęła się aż zatrzeszczały stawy. Stojąc na furmance spoglądała badawczo na okolicę.

Stojący przed ścianą zieleni wózek nie był dobrym omenem. Nikt nie zostawia takiej fury bez opieki, stary John wiedział o tym aż za dobrze. Zatrzymał powóz w sporym oddaleniu od wozu, ale nie zjeżdżał z drogi. W rękach trzymał lejce, ale ocenił dystans do wrzuconej w olstro przy koźle strzelby bojowej. Bracia Franklin podjechali do przodu. Stones gwizdnął na Saxona:
- Pobiegaj piesku.

Wielkie psisko z gracją zeskoczyło na ziemię i ruszyło między trawami, biorąc kierunek na prawo od drogi, tak by okrążyć trochę terenu i dopiero potem zbliżyć się do muru paproci.

Saxon zaczął biec w kierunku roślin, jednak zrobił przystanek przy aucie. Obwąchiwał je chwilę a potem uniósł tylną łapę i obsikał koło. Andrea w tym momencie spokojnie zaczęła obserwować okolicę, podobnie jak wcześniej Mike miała wrażenie, że dostrzegła z wieży kościoła refleks słońca na jakiejś błyszczącej powierzchni. Teksańczyk w tym czasie lustrował przez optykę flanki by zyskać pretekst przyjrzenia się gniazdu snajpera.

Stones powoli zszedł z kozła, kolano napierdalało go okropnie, instynktownie wyczuł, że coś śmierdzi w całej tej sytuacji. Udając, że poprawia coś przy wozie, starał się odgrodzić pojazdem od ściany zieleni.





Andrea zeskakując na twardy grunt, bez zbędnych emocji rzuciła krótko:
- Mamy towarzystwo, Snajper na wieży kościoła, około trzysta metrów.

Mike rozejrzał się po prawej, rozejrzał się po lewej. Było czysto. W końcu przeniósł wzrok na wieżę kościoła. Dostrzegł strzelca za późno. Skurwiel umościł sobie bardzo dobre stanowisko, maskując je kocem z przymocowanymi drutem kawałkami otoczenia. Dodatkowo wystawała tylko lufa karabinu i ciała od ramion w górę.
Nim kowboj zdążył coś zrobić, strzelec ściągnął spust. Wszyscy usłyszeli huk a Mike poczuł ból w lewym ramieniu gdy kula przebiła biceps. Zacisnął zęby jednak jego najlepsza przyjaciółka adrenalina już dołączyła do tańca i pozwoliła działać.
Gdy huknęło Matt odruchowo kucnął za autem przy którym stał, przywierając do niego plecami a Angelika padła na płask na wozie nakrywając głowę dłońmi.

Mike zeskoczyłby z gracja z siodła gdyby był cały. Ponieważ cały nie był, uczynił to tak prędko i tak sprawnie aby znaleźć sie na ziemi możliwie szybko, olewając noty za styl. Postarał sie dopaść możliwie szybko do furmanki i paść pod nią. Potem ustawił M21 i zaczął szukać celu. Matt w tym czasie spróbował otworzyć drzwi, te okazały się zamknięte.
John wiedział, że mają przejebane, snajper dominował nad okolicą, a oni byli jak na widelcu. Krzyknął do Angeliki:
- Nie ruszaj siÄ™ dziewczyno!
Na szczęście Andrea schowała się już za osłoną. Gorączkowo rozglądał się po okolicy, oceniając w którą stronę najszybciej znajdą osłonę.
- Musimy się ruszyć - szepnął do kobiety. Potem zawołał na Jeda:
- Wio! - chciał pod osłoną wozu dostać się bliżej paproci. Modlił się w duchu, by temu skurwielowi z góry nie przyszło do głowy strzelać do zwierzęcia. Zapowiadało się kilka długich metrów.

Wszystko się działo szybko, bardzo szybko. Matt szarpnął za klamkę w chwili gdy Mike już był na ziemi i w susie znalazł się na ziemi. W tym samym czasie John krzyknął do obu dziewczyn i popędził konia. Pechowo w tym samym momencie w którym Mike położył się pod wozem chcąc ustrzelić wrogiego strzelca. Spłoszony strzałami zwierzak wiele nie potrzebował. Ruszył przed siebie.
Ledwo zdążył się przeturlać znajdując się za wozem, niestety musiał wypuścić karabin. Ten znalazł się pod kołem. Ciężka, drewniana kolba została wprasowana w ziemię, na szczęście delikatniejsza optyka czy lufa nie ucierpiały. Kula snajpera wbiła się tuż przed koniem ciągnącym wóz. Ułożone zwierze na szczęście jednak zamiast stanąć dęba przyśpieszyła kroku. Podobnie drugi z koni, przyczepiony do wozu. Pozostałe dwa niespokojnie drobiły w miejscu ale jeszcze nie uciekły. Matt też dostrzegł Saxona, który dowodził psiej inteligencji i gdy zaczęły huczeć strzały schował się pod samochód.

Mike należał do opanowanych ludzi, ale po zaledwie kilkunastu sekundach wiedział juz czym grozi praca w takim zespole. Brak zgrania, brawura i elementarna nieznajomość taktyki mogły doprowadzić jedynie do śmierci. Bark bolał jak jasna cholera, pomimo tego przestał być teraz zagrożeniem nr jeden. Kula, która świsnęła przed chwila przed końskim łbem była tego najlepszym dowodem. Starszemu z Franklinów przyszedł do głowy jeden pomysł na wykorzystanie całego tego zamieszania. Na miarę swych możliwości rzucił sie w kierunku broni, przeturlał i ułożył w pozycji do strzału.

Wszystko działo się szybko. Jeszcze nim padł strzał w konia Andrea już była na wozie i przykryła swoim ciałem Angelikę. John, mimo ostrzału popędzał wóz dalej. Jeszcze chwila i będą przy samochodzie za którym krył się Matt. Młodszy z Franklinów wyszarpnął rewolwer z kabury i rozwalił rękojeścią szybę od strony kierowcy, szybko namacał blokadę i otworzył drzwi. Jego brat zaś brawurowym skokiem rzucił się po karabin, przeturlał się niczym na ćwiczeniach i złożył do strzału. Nie zdążył wziąć jednak tamtego na cel gdy kolejna kulka powędrowała w stronę konia. Kula trafiła w tors zwierzęcia, John skrzywił się widząc kawał mięcha jaki kula ze sobą wyrwała. Koń stanął dęba a potem wyrwał przed siebie ciągnąc wóz. O dziwo inne konie słysząc jego pełne bólu wołanie nie spłoszyły się i nie pognały w step. Matt zaś ułożył się do strzału, szybko wyszukał chłopaka i zgrał krzyż optyki na jego sylwetce. Skurwiela było lekko widać, wiedział, że czeka go trudny strzał i wolał oddać go na spokojnie. Nie wziął dobrej poprawki na odległość, 300 metrów dla 7,62 to już przeszkoda. Dodatkowo paskudna pogoda i bolące ramię nie ułatwiało oddania strzału. Dlatego trafił trochę niżej, nie w strzelca a w fragment balustrady. Strzelec się schował a Mike był pewien, że widział bryzg krwi.

- Skurwiel! - krzyknął John, widząc co kula karabinowa zrobiła z jego ukochanym zwierzęciem. Wierzchowiec wyrwał się do przodu, ale dał radę spiąć się tylko o kilka metrów, padając z bolesnym jękiem na ziemię. Stary weterynarz wiedział, że nie było już co ratować. Takich postrzałów u koni się nie leczy… Zadziałał instynktownie i odpiął lejce luzaka od wozu, by nie stracić drugiego zwierzęcia. Przeprowadził go na drugą stronę wozu, by choć trochę zasłonić go od ostrzału. Wiedział, że wystawia się na widok, ale musiał zaryzykować. Nie poruszał się już tak sprawnie jakby chciał , lata już nie te. Gwizdnął na Saxona i po chwili potężny pies stanął u jego nogi. Wskazał mu palcem linię paproci przed nimi i wydał komendę:
- Szukaj!!! - pies dostał za zadanie sprawdzić, czy w tych paprociach w najbliżej okolicy nic się na nich nie czai. Stones wyciągnął rewolwer z kabury i ruszył w kierunku ciężko rannego zwierzęcia… wiedział co musi zrobić, a złość wypełniała mu duszę...
Weterynarz zachował się, jak na weterynarza przystało. Zamiast pomoc rannemu strzelcowi, poszedł dobić konia... Mike sapnął ciężko, na poły z bólu, na poły z nie dowierzania...

- Matt !!! - Wykrzyknął nie odrywając oka od lunety i dalej celując w dokładnie tym samym kierunku. - Pomóż. W niezbędniku mam opatrunek osobisty.... - Brat może nie był lekarzem, ale nie jednokrotnie krowy opatrywał... a mięso, to przecież mięso.

- Zostaw - powiedział głuchym głosem John do Matta, młodszego z Franklinów. - To nie potrwa długo - wskazał na konia:
- a jak coś spieprzysz będziesz mu do końca życia fujarkę przy sikaniu trzymał, bo jak ścięgna poszły, to narobisz więcej bałaganu niz. jest teraz.

-Idę brat! - Krzyknął Matt rozglądając się nerwowo. - Pierdolone czarnuchy. - mruknął podbiegając do leżącego Mika. Co tu dużo gadać bał się o niego. Nie wiedział na ile poważna jest jego rana.
- Co ze strzelcem ? - Zapytał padając.

Ten zdjęty. Chyba. Zaczynałby sam coś takiego? Mike skrzywił się gdy Matt dopadł do niego i padł obok trącając go.
- Musimy sprawdzić ta wieżę !

-Daj rurę i przyłóż szmatę. Niech cię pozszywa łapiduch. - Matt nie był babą by pitolić po 10 minut o sprawach na 5 sekund. - Dojdziesz za wóz? Ja was obstawię.

-Masz swój Taniec. Ze Śmiercią... Jak to nazwałeś... Can-Can?- oddal karabin bratu. - A zawsze ja muszę obrywać po dupie... Dobra... Był tam...- wskazał palcem miejsce ostatniego strzału.
- Zaraz wracam i tam idziemy. Jasne?

-Jak dupa. Ogarnij się i krzyknij przejdę za wóz - Powiedział, składając się do strzału.

Mike podniósł się, przykładając szmatę opatrunku osobistego do rany i poszedł za wóz szukać, o ironio, weterynarza.

Stones wyciągnął z torby bandaże i bimber i zabrał się za opatrywanie postrzału, na szczęście uspokoił się już na tyle, że ręce nie trzęsły mu się ze złości.
Nastał spokój, pozorny zapewne i tymczasowy, o ile nie liczyć charczenia umierającego zwierzęcia i ludzkich podniesionych głosów. Andrea przez całą zawieruchę nie wstawała ze swojego miejsca, przyciskając mniejsze ciało dziewczynki do podłogi. Milcząc wsłuchiwała się w odgłosy strzałów, zżymając się w duchu na ludzkie rozgorączkowanie. Wystarczyło kilka sekund, by jeden z towarzyszy zarobił kulkę. Na jej oko powinien sie cieszyć, że ukryty na wieży snajper nie postanowił dorobić mu trzeciego oka pośrodku czoła - wklęsłego, czerwonego i trupio ślepego. Bezużytecznego, tak dla odmiany.
Kobieta otaksowała szybkim spojrzeniem leżącego pod nią dzieciaka. Wydawał się przerażony, ale cały i nawet nie draśnięty. Tyle dobrego.
-Leż. - burknęła ochryple, unosząc głowę ponad burtę wozu chcąc sprawdzić co z resztą kompanii. Hałasowali i kręcili się niczym mrówki w których mrowisko czyjaś złośliwa ręka wetknęła długi kij.
-Sprawdzę zarośla.- ciche mrukniecie nie było skierowane do nikogo konkretnego.

- No przydasz się na coś - Matt z lekkością kowadła rzucił w stronę pleców tropicielki. Uśmiech na jego twarzy przeczył grobowemu tonowi głosu.

Kobieta spojrzała na niego z politowaniem. Przeniosła wzrok na postrzelonego i po chwili wróciła oczami do rozmówcy, wykrzywiając usta w coś co przy dużej dozie dobrej woli dało się wziąć za uśmiech. Połowiczny co prawda, ale zawsze. I prawie bez sarkazmu.

W odpowiedzi posłał jej teatralnego całusa takiego z cmokaniem, ruchem dłoni i całą resztą tego badziewia.

Rozdrażnione prychnięcie miało stanowić całą odpowiedź ze strony tropicielki, która zeskoczywszy z wozu skupiła uwagę na poletku paproci, rosnącym beztrosko tuż przed nimi.




- Dobra, jestem.- Stwierdził oczywistą oczywistość Matt dobiegając do wozu i oddając karabin bratu. - Zrobimy tak: Mike ty mnie obstawisz jak by co, a ja tam podskoczę raz dwa na Lucky Lucku. Sprawdzę co i jak. Albo ty tam wbij z rurą i będziesz nas osłaniał a my sprawdzimy okolicę, co?

- Na "Lucky Lucku"?- Mike wypluł dwa wyrazy, a potem podniósł rękę z zamiarem zdzielenia brata prze łeb. - Młody uspokój się! Wchodzimy na paluszkach. Dobrze by było gdybyś zabrał Andreę, a ja z Doktorkiem, będziemy obstawiać. Gdy dotrzesz do wejścia poczekasz... Jeśli dostaniemy sie na gore, będziemy wiedzieli co dzieje sie dookoła.

-Bez sensu - kowboj może nie był starym wiarusem ale swoje wiedział- Jeżeli ktoś go obstawiał to max jedna osoba. Fura nie jest duża to raz, a dwa to jeżeli jest ich więcej to czają się w pobliżu jako dobijacze - szabrowacze. Idź tam z góry bardziej się przydasz, a ty i tak jesteś inwalida.

- Jeszcze ci dupę skopię. Wystarczy jedna dobrze ustawiona lufa, a wszyscy zatrujemy sie ołowiem. Idziemy razem uważając na to co dzieje sie wokoło. Potem wejdę na gore i sie rozejrzę.

-Chuj nie ma czasu. - Matt uważał co prawda, że Mike jak zwykle nie ma racji ale faktycznie nie było czasu pierdolić trzy po trzy. - Dawaj raz dwa obczaimy furę może po gratach zorientujemy się ilu ich jest. Dwie minuty to zajmie.

-Pierwszy raz powiedziałeś dziś cos z sensem... Prowadź.

Matt przebiegł szybko do samochodu i zerknął na graty poniewierające się w środku. Nie szukał zapomnianych naboi tkwiących pod kanapą ani drobnych leżących pod dywanikiem . Wypierdolił wszystko ze schowków , podszedł do bagażnika i profilaktycznie przypierdolił nu z kopa.. Miał pewne problemy z otwarciem bagażnika jednak Mike wykazując się doświadczeniem nabytym z wiekiem znalazł dźwignię pod maską i zwolnił blokadę. Z pompki już nie zdążył bo klapa sama odskoczyła Oczom młodszego z Franklinów ukazał się duży worek z jakiegoś materiału, plastikowy baniak z wodą oraz trochę szpargałów.

-Bo trzeba mieć tu... - drugi z rodzeństwa sugestywnie popukał sie w głowę.

- Na chuj mi rozum jak przystojny jestem. - odpowiedział jego brat rozbrajająco szczerze.

Matt nie szczypiąc się wysypał graty z torby i rozgarnął je butem po trawie. Ogarnął wszystko wzrokiem i schwał lusterko oraz brzytwę. Sam miał lepsze ale gambel to gambel.
- Na pewno jeden facet. Tyleśmy się kurwa dowiedzieli. Jedziemy?

Stones pozbierał się już w sobie, nawet nie patrzył na truchło zwierzęcia, które jeszcze kilka minut temu, służyło mu wiernie. Jak będzie czas, oskóruje zwierzę i co lepsze partie mięsa z pomocą Andrei zakonserwuje.
- Wątpię, by był tu sam. Po jaką cholerę by tam siedział i strzelał do ludzi? Musiał mieć kogoś do osłony, albo robił za tylnią straż dla jakiejś ekipy, albo po prostu zostawili auto na wabia i czekają gdzieś dalej żeby ograbić nasze trupy. - Wtedy przypomniał sobie o Saxonie. Gwizdnął na zwierzaka, w charakterystyczny sposób, zaraz powinien wrócić.

- Nie istotne to jest, John - Matt nie lubił dzielić włosa na czworo zwłaszcza w takich chwilach. - Pozbądźmy się ich. Mike ogarnie wieżę, Andrea krzaki, ty obstawisz młodą a ja zrobię flaszkę co wy na to?- Kowboj najwyraźniej dostawał głupawki. Po chwili ogarnął się i rozejrzał
- Albo zerknÄ™ w krzaki po drugiej stronie.

- Co robimy ustali się, jak wróci Andrea, na pewno nie pójdzie sama za daleko. Wróci z informacjami i ruszymy dalej - weterynarz rozglądał się po okolicy w poszukiwaniu jakiejś osłony albo miejsca gdzie mógłby schować furmankę. Planował wziąć co cenniejsze rzeczy na drugiego wierzchowca. - Jak ogarniemy najbliższą okolicę, pomożecie mi z Jedem - jego głos znowu stał się pusty.
- Tyle mięsa nie może się zmarnować...

- John. Mam ci pomóc konia sprawić teraz? Serio kurwa? Nie wiadomo co kto i gdzie się czai a ja mam sprawiać twojego konia? - Szczęka Matta opadła prawie do ziemi. - Opanujmy sytuację a potem weźmiemy się za gary. Mike wieża, ok? - Matt spojrzał pytająco na brata.
- Może lepiej przestawmy wóz tak aby z samochodem dały coś na kształt osłony, barykady. Jak dobrze to zrobimy to wiesz John, trzy strony mamy osłonięte.

Angela zeskoczyła z wozu, nie widzieliście kiedy z niego wstała. Była wyraźnie podenerwowana ale opanowana.
- Może mogę jakoś pomóc?

- Młody skończ wygłupy, bo dawno chyba pasem po rzyci nie dostałeś. Jasne kurwa, że nie teraz - zaklął ze złości Stones, gówniarzowi wydawało się, że to zabawa. - Obudź się, nie zostanę na tej cholernej patelni ani chwili dłużej niż to potrzebne. Póki co i tak musimy czekać na Andreę. - Odwrócił się w kierunku ściany zieleni, skąd wypadł Saxon, zziajany i ubrudzony błotem. Musiał w najbliższej okolicy nie znaleźć nic niepokojącego, pewnie dziewczyna też zaraz wróci. Na pytanie Angeli powiedział:
- Możesz mi pomóc, dziecko. Zaprzęgniemy drugiego konia do wozu - pochylił się i pomasował bolące kolano - Mam zamiar ukryć go w tych ruinach - wskazał na wieżę - jeśli okażą się bezpieczne, przez te cholerne krzewy i tak wóz nie przejedzie.

- Dobra, jakkolwiek . - Głupio, naprawdę głupio było się wykłócać z człowiekiem który sprowadził cię na świat i to właśnie wkurwiało Matta ilekroć John robił coś głupiego.
- Powiedz mi droga panno - przeniósł spojrzenie na ocaloną - umiesz strzelać z pompki?

Stones jeszcze się wtrącił:
- Sprawdzimy w międzyczasie ile jest paliwa w baku? Akumulator też gambel, a tak udupimy skurwieli, że dalej się nie ruszą.

- Nigdy nie strzelałam. Znaczy z strzelby. Ale z pistoletem nieźle sobie radzę.

- To patrz - pokazał jej swojego remingtona - Tym końcem do wroga, tu naciskasz a tak przeładowujesz. Masz siedem naboi. Celować nie musisz bo to śrut więc na krótkim dystansie zgarnia wszystko a na długim gówno zrobi. Trzymaj jak by co - wręczył dziewczynie strzelbę.
- Wiesz co John to może odstawcie go w dwójkę a ja poczekam na panią gadułę?

Dziewczyna z uwagą przypatrywała się instrukcjom Matta, wzięła od niego strzelbę i skinęła krótko głową. Stones podczas gdy Matt tłumaczył dziewczynie zasady korzystania z Remingtona, spróbował otworzyć maskę samochodu, chcąc zająć się akumulatorem maszyny. Chwilę musiał pogmerać przy kierownicy w końcu jednak otworzył maskę. W środku zobaczył plątaninę kabli i jakichś urządzeń, chyba poznawał akumulator. Z grubsza wiedział jak wygląda: plastykowa kostka z dwoma wychodzącymi uchwytami na kable. Wyciągnął solidny myśliwski nóż i próbował odciąć oba przewody.Po chwili jednak się zawahał:
- Ktoś z Was ma może jakąś maczetę? Albo siekierkę? Za cholerę się na tym nie znam, ale chciałbym, by ich wierzchowiec też już nie pociągnął.

- Chcesz się mścić czy utrudnić im odjazd?

- To i to - wskazał mu plątaninę pod maską - Znasz się na tym?

-Ni chuja, ale wiesz takie auto to jest trochę warte. - Matt kombinował co by tu zrobić. Zabicie konia człowiekowi to okrutna zniewaga i obraza i należy ją mścić a z drugiej strony gambel to gambel. Mike umiał prowadzić. - To może tak, albo pierdolnij w to moją saperką na pewno popsujesz albo odkręćmy temu koła co? Jak nie będzie miało koła to nie pojedzie. a jak wrócimy to je założymy. I odjedziemy i sprzedamy. Oni będą stratni i wkurwieni o ile przeżyją a my zarobimy ty się zemścisz, co ?

- Chrzanić to - weterynarz zamknął ze złością maskę - Odstawmy wóz w te ruiny i pójdziemy dalej? - głos miał zmęczony. Był zły na to, że dali się tak łatwo podejść. Stracił zwierzaka… i jeszcze to cholerne kolano bolało z powodu wilgoci.

- Jak chcesz. Jared był twój - Matt spojrzał na starego ze współczuciem - Wiesz przykro mi.

Stary potrząsnął głową:
- To jedźmy, wóz i tak nie zmieści się między te rośliny, podobnie konie. Może znajdziemy jakieś osłonięte miejsce, gdzie da się je zostawić?

Sytuacja się uspokajała, adrenalina powoli opadała. Nie mogło to jednak trwać długo. Z głębi zarośniętego terenu rozległy się dwa strzały. Chyba pistoletowe… Chyba, ciężko było ocenić z racji na odległość...
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 20-07-2015 o 22:37.
Zombianna jest offline