Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-07-2015, 15:13   #98
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Pomiędzy dwoma gigantycznymi kolumnami przemknął jakiś cień. Z początku niewielki, jął rosnąć, nabrzmiewać, jak pompowany przez niewidzialne płuca balon. Nie miał jednak tak symetrycznego kształtu, jak ta dziecięca zabawka.

Raczej przypominał wielkiego kleksa, lub amebę wypuszczającą na boki kolejne macki i wypustki – jedne większe drugie mniejsze.

W końcu cień urósł tak, że ledwie mieścił się pomiędzy monumentalnymi kolumnami. Lecz nie zatrzymał się na tym i puchnął dalej, nabrzmiewał, pęczniał. Aż w końcu jakaś siła od środka rozerwała ten zrodzony z ciemności kształt rozrzucając pełzające fragmenty w promieniu kilkuset metrów.

W miejscu gdzie jeszcze przed chwilą nabrzmiewała ciemność stał mężczyzna. Kolos. Potężny o skórze czarnej, jak heban lub pustka kosmiczna. Twarzy tak męskiej, że na jej widok kobiety musiały tracić głowę i co niektórzy mężczyźni zresztą też. I ciele, które zachwycało proporcjonalnością, symetrią i estetyką. Kolos miał złote włosy, jakby zrodzone z samego światła.

Spojrzał w tył, gdzie ze szczątków ciemności formowały się kształty kolejnych istot. Dużo paskudniejszych jednak od czarnoskórego mężczyzny – pokracznych, rogatych, łuskowatych, paskudnych.

Czekali.

NATHAN, DUNCAN

Duncan i Nathan ruszyli przed siebie kierując się w stronę widocznej w oddali wieży. Im bliżej niej byli, tym wyższa i bardziej niezdobyta się wydawała. Wykonano ją z identycznych, szarych głazów, które złączone ze sobą Pięły się wyżej i wyżej, jakby chciały rzucić wyzwanie niebu.

Wieża nie miała okien poza linią wykuszów na ostatnich Pietrach, dobre trzysta metrów nad powierzchnią gruntu. I miała tylko jedno wejście, zadziwiająco niewielkie, jak na rozmiary budowli. Były to czarne wrota wykute z żelaza. Drzwi rzeźbiono w czaszki, piszczele, kościotrupy. Przedstawiały dziwaczną bitwę, w której siły złożone ze szkieletów toczyły walkę ze skrzydlatymi istotami. Trudno było orzec, która strona zwycięża w tym zażartym konflikcie.

Kiedy byli tuż obok drzwi nagle, z pustki, pojawił się przed nimi siedzący w kucki dość osobliwy szkielet. Kościotrup ubrany był w strój błazna. W jednej kościanej dłoni trzymał jakąś laskę czy różdżkę. W drugiej wyschnięty kwiat.



- Olaboga, olaboga.
Nastąpiła wielka trwoga.
Bramy dziś się otworzyły.
Dziwnych stworzeń nagoniły.
Osobliwe to dziwaki.
Najwyraźniej zabijaki.
Czego chcą od mistrza mego?
Chcą coś bardzo konkretnego?
Czy też węszą niepotrzebnie.
W głowie pustka, w ustach brednie?
Zastanówcie się robaki.
Dziś nikt tu nie szuka draki.
Więc szybko zróbcie w tył zwrot.
Nim się wkurwi srogi chłop.

Szkielet zamachał różdżką wykonując taki gest, jakby chciał przegonić egzekutorów. Dzwoneczki na jego czapce zadźwięczały rytmicznie.

EMMA, VENNESSA, AMY

Postała część przerzuconych do Egnehenots została w kręgu monolitycznych głazów przypominających Stonehenge w wersji XXL. Chociaż każde z nich z nieco innych powodów.

Lunnaviel nie chciała ryzykować życia synka. Finch i Kopaczka jeszcze nie odzyskali sił (ta druga nadal pozostawała nieprzytomna). Morris Leaf stał nieruchomo, podobnie zresztą jak Amy nie reagując na żądne bodźce.

Vannessa siadła na ziemi rozmyślając nad czymś intensywnie – wyraźnie zagubiona w całej sytuacji. Emma została by ich ochraniać.

Enaei przyglądała się im w milczeniu. To wzbudzało niepokój. Wyglądało, jakby skrzydlata kobieta czekała na coś.

O’Hara rozejrzał się wokół. Zaczął spacerować pomiędzy głazami badając kamienie palcami - pokrytymi świeżą, różową, ledwie co zregenerowaną skórą. Co chwila zatrzymywał się i mamrotał coś pod nosem z coraz większym niepokojem.

- Co tam mamroczesz? – zapytała go Emma.

- To odcięta domena. Zniszczono drogi na zewnątrz. Działa tutaj potężna magia blokująca. Żadna siła nie jest w stanie uwolnić się z tej krainy.

- To jest więzienie, czarowniku. – Wtrąciła się Enaei. – Więzienie bez wyjścia.

- Nie przejmuj się, ptaszyno – Finch posłał skrzydlatej kobiecie złośliwe spojrzenie, chociaż na jego poparzonej twarzy wyglądało to raczej upiornie, niż wyzywająco. – Nie z takich miejsc udawało nam się wyślizgiwać.

Nagle Morris Leaf wykrzywił twarz w agonalnym grymasie. Z ust Ojczulka wydobył się potworny charkot i trysnęła czerwienią krew. Upadł na ziemię, nim ktokolwiek zdążył go złapać.

Emma i Finch byli przy nim pierwsi. Vannessa zorientowała się dopiero po chwili w powadze sytuacji, doskoczyła do leżącego.

- Za późno. – Emma, która próbowała zrobić cokolwiek pokręciła głową. – Nie żyje.

- Jak to, nie żyje? – O’Hara był wściekły. – Czemu on umarł?

To pytanie zostało zadane Enaei. Skrzydlata istota spojrzała na nich poważnie.

- To martwa domena. Żywi nie mogą przebywać w niej zbyt długo. Niektórzy szybciej, inni później, lecz w końcu każde z was podzieli los kompana.

- Nie ma takiej, kurwa, opcji – O’Hara poderwał się na nogi i znów wrócił do badania obelisków.

Vannessa zamknęła oczy rudemu mężczyźnie, który chyba był bliski Emmie i jej towarzyszom. I wtedy zobaczyła, że jej skaryfikacje wypełnia znów światło. Z palców zaczęły wysnuwać się iskierki – te same maleńkie ogniki, które pojawiły się na chwilę przed tym, nim znaleźli się tutaj – w miejscu, które wszyscy nazywali jak Stonehenge, jednak literując nazwę wspak.

Ogniki rosły, wypływały z jej ciała, jak świetliki nocą z dziupli i gałęzi drzew. Vannessa czuła je całą sobą. Czuła ich głód. Czuła ich moc. Czuła ich pragnienia.

- Nie wiedziałem, że jesteś nekormantką – Finch O’Hara zauważył zjawisko i przerwał poszukiwania.

- Kim?

Z ust martwego Leafa wypłynęła kulka światła, bliźniaczo podobna do tych, które wirowały już wokół druidki. Iskierka uniosła się w górę, popłynęła w stronę reszty światełek.

- Paskudna magia – O’Hara pokręcił głową z dezaprobatą. – Przynosi więcej złego, niż dobrego. Nie powinnaś więzić tych dusz. W Ministerstwie Regulacji polowano na takie duszołapki, jak ty. Powinnaś dać im spokój. Wypuścić. Zwrócić wolność.

- Wydaje mi się, że ona nie wie, kim i czym jest. – Powiedziała Lunnaviel. – Jest jak dziecko zagubione we mgle. Wystraszona tym, co się z nią dzieje. Nie za dobrze znam was, damae ale widzę, że ona się boi. Że potrzebuje przewodnika, pocieszyciela, przyjaźni.

- Stanowi … klucz … - usłyszeli szept Voordy, która w końcu odzyskała przytomność.

Finch podszedł do niej. Spojrzał ze smutkiem w oczach. W sumie jako jedyny wiedział, jak bardzo musi boleć Alicję jej ciało. Straszliwe poparzenia, których doznała w Stonehenge goiły się na niej dużo wolniej niż na Finchu O’Harze.

- Jest … naszą … drogą … wyjścia….

- Gdyby to było takie proste – dodała Lunnaviel. – To jest Egnehenots. Zaprzeczenie bramy. Wypaczone królestwo. Moim zdaniem tylko władca domeny wie, jak można ją opuścić.

- Albo i nie. – Dodał O’Hara.

Zapanowała cisza.

Światełka wokół Vannessy znów wirowały, niczym maleńkie komety wokół osi swojego wszechświata.
 
Armiel jest offline