COLLINS, FOX
Fox poprowadziła ich w kierunku szopy co chwila oglądając się za ramię, by sprawdzić, czy widziana kątem oka maszkara nie próbuje jakiś sztuczek.
Nie próbowała.
Mężczyzna w wejściu wydawał się dziwnie znajomy. Kiedy podeszli bliżej rozpoznali w nim … tego samego jegomościa, którego widzieli umierającego na Halu wejściowym w rezydencji!
Dokładnie ten sam mężczyzna. Loretta wiedziała, że nigdy nie zapomni tej
twarzy.
Mężczyzna był martwy. Leżał w kałuży ciemnej krwi, zabity najprawdopodobniej jakimś narzędziem rolniczym.
Upewniając się, że to nie sztuczka zajrzeli do szopy.
Pierwszym, co ujrzeli był strój robotnika rolnego wiszący w rogu. Z daleka przypominał zaczajonego człowieka, ale było to tylko złudzenie. Poza tym widzieli też jakieś nieoznaczone beczki, deski, skrzynie, worki i puszki poustawiane na ziemi lub na półkach.
I coś jeszcze. Półkę z narzędziami rolniczymi – grabkami do pielenia, haczkami, sierpami. Wszystko zakurzone i wyraźnie od dawna nie używane.
I rewolwer! Ciężki rewolwer, z którego denat do nich strzelał. Broń leżała kilkadziesiąt centymetrów od zabitego mężczyzny ledwie wystając spod półki, pod którą się wtoczył.
I nagle zobaczyli kogoś jeszcze. Stracha na wróble idącego powoli w stronę szopy. Jakby doskonale wiedział, że ktoś się w niej ukrywa.
Strach wyglądał … strasznie. Jak żywcem wyciągnięty z jakiś kiepskich horrorów.
VILL, PONTI, ORTIS, WARD, JORDAN
To wydawało im się najlepsze miejsce do ucieczki. Zrujnowany dom.
Wbiegli do niego wszyscy, ale kiedy Potni w ten swój szalony sposób zaczął wydawać polecenia, ale było ich zbyt mało i zabrakło im czasu, by dobrze przygotować się do obrony.
Natarli przez drzwi. Natarli przez okna z tyłu budynku.
Wyłamali zbutwiałe deski, połamali okiennice. Kilku nabiło się na kawałki szkła, ale to nic nie dało.
Wtargnęli do środka wymachując łapami, gryząc, szarpiąc ubrania.
W domu zapanował chaos!
Ponti próbował ich okładać świecznikiem wrzeszcząc coś o ogniu i oczyszczeniu. Coraz bardziej tracący kontakt z rzeczywistością – jak wydawało się reszcie. Dziewczyny broniły się rozpaczliwie, przegrywając jednak z liczebnością wroga. Ward strzelił próbując trafić dupka, który chwycił Jordan za włosy ciągnąc w kierunku rozdziawionej gęby.
Huk broni przerwał atak. Napastnicy, jak za sprawą magicznego zaklęcia, rzucili się do ucieczki. Przez rozwalone drzwi, przez roztrzaskane okna.
Po chwili zrobiło się pusto i cicho.
W powietrzu unosił się zapach zgnilizny po „żywych trupach”.
Dziewczyny dygotały, stojąc w poszarpanych ubraniach. Vill straciła rękawy, Ortis jakiś atakujący rozerwał bluzę tak, że przez dziurę widać było jej biustonosz. Jordan straciła trochę włosów wyszarpniętych przez maszkarę i rękaw koszuli oraz jedną z kieszeni.
Najgorzej oberwał Ponti.
Jak się okazało nie od potworów lecz od Warda. Wystrzelona w zamieszaniu kula trafiła chłopaka w brzuch. Ponti siedział pod ścianą, po której osunął się nie mając szans ustać na nogach. Dłonią przytrzymywał ranę, z której lała się krew.
Dużo krwi.
Budynek zadrżał wyraźnie.
Usłyszeli szepty. Śmiechy. Jakieś radosne okrzyki. Jakby dochodziły gdzieś, z innego czasu lub miejsca.
Ward stał blady. Oniemiały. Rozdygotany.
Ponti oddychał, lecz krew w ustach nie rokowała zbyt dobrze. Czoło chłopaka rosił pot.
Vill szlochała. Wyglądając przez okno nie widziała już „zombie”. Zarówno opar, jak i story znikły, jak senny koszmar i majak. I tylko poszarpana odzież na dziewczynach wskazywała na to, co przed chwilą zaszło w tym miejscu.
Miasteczko wydawało się być "czyste", pytanie na jak długo.