-
Brax, mamy towarzystwo! – Derren widział pędzące w górę groteskowe, szponiaste kształty. Ezoghule zbliżały się szybko, pędząc w górę po chybotliwych kładkach. Imperialczyk wymierzył w nogi prowadzącego stwora i nacisnął spust, posyłając trzy krótkie serie w potężne odnóża. Ranny stwór zachwiał się i byłby odzyskał równowagę, gdyby nie wpadł na niego drugi, strącając go samym impetem w dół. Po kilku wypełnionych dzikim wizgiem chwilach nastąpiło mokre uderzenie w kamienną powierzchnie znajdującego się w dole placu. Strata kompana sprawiła, że biomechaniczne monstra zmieniły strategię – rozdzieliły się, chcąc dopaść Dunsirna z dwóch stron, aby nie zdążył odpowiadać ogniem na zagrożenie. –
Pomysłowe… – mruknął, strzelając trzypociskową serią w kolejnego ezoghula.
Prawie nie usłyszał wizgu pocisków, które uderzyły go w ceramitowy napierśnik oraz pancerne pokrycia ramienia. Ból wstrząsnął ciąłem Imperialczyka a impet kul z ciężkiej broni cisnął nim w bok i do tyłu tak, że spadł z kładki. Szczęście w nieszczęściu, nie spadł na plac, gdzie przed chwilą wysłał swojego przeciwnika, ale zaczepił masywnym naramiennikiem o pręt zbrojeniowy wystający ze ściany. Kilka chwil zajęło Rusty’emu otrząśnięcie się z szoku. Nie mógł ruszać ręką a kule wroga roztrzaskały zaczep, którym Hunters zwykł przytwierdzać karabin do kamizelki taktycznej. Drogocenny L&A MK. 43 uderzył w kamienie kilkadziesiąt metrów niżej. Sytuacja wydawała się beznadziejna…
Dżungla na terytorium Kalnu Dunsirn, kilkanaście lat wcześniej.
Derren leżał w błocie i rozkoszował się jego ciepłem oraz kilkoma chwilami odpoczynku. Przez ostatnie pięć dni spał tylko cztery godziny a w tym czasie przebiegł jakieś trzysta kilometrów i wykonał wiele innych forsownych ćwiczeń. Teraz on jak i inni kandydaci na Huntersów mieli półtorej minuty przerwy, po czym zapowiadały się ćwiczenia z trawersów na masywnych, starożytnych drzewach.
-
Zdjąć plecaki i ruszać dupy na zbiórkę! – dał się słyszeć krzyk instruktora Rogera, zwanego popularnie „Pogrzeb”.
-
Ogłuchliście, kupy gówna? – zawtórował mu Richard, alias „Granica”.
Kursanci jak zombie zrzucili plecaki, wyjęli sprzęt wspinaczkowy i powlekli się jak banda zombie na zbiórkę.
Dunsirn wisiał nad ziemią na cienkich linach i pokonywał odległość do pnia kolejnego drzewa. Nie było to nic skomplikowanego, gdyby nie był wycieńczony, osłabiony i poraniony. No i gdyby nie miał majaków ze zmęczenia. Lina wspinaczkowa dwoiła i troiła się w oczach, zmieniała w rękę dziewczyny, węża, kosmatą nogę wielkiego pająka lub mackę ośmiornicy. Derren potrząsnął głową, wyciągnął rękę najdalej jak umiał i chwycił powietrze. Poczuł że spada. Po drodze uderzył w dwa konary, złamał kilka liści gigantycznej paproci, zmiażdżył jakieś kolczaste krzaki i uderzył w miękkie poszycie. Po pewnym czasie usłyszał kroki a następnie głos „Granicy”:
-
Derren, kupo gówna, wstawaj i zapierdalaj na drzewo, nie będziemy czekali na takiego palanta jak ty cały dzień!
Rusty starał się wstać, zastanawiając ile kości ma złamanych a ile całych. Powoli przyjął pionową pozycję. Cierpliwość nie była jednak najmocniejszą stroną instruktora.
-
Rusty, pało jedna, zrezygnuj ze szkolenia już teraz i tak ci się nie uda, cieciu w czapie z wyliniałej mysiej wełny!
-
Chuj ci w dupę, instruktorze Granica. Zrezygnuję dopiero po śmierci. Cytadela Algerotha. Obecnie.
Przeciwnicy zbliżali się. Derren sięgnął zdrową ręką po granat. Był to jeden z tych, jakie dostał od Sary przed rozpoczęciem misji. Ustawił detonację na półtorej sekundy i rzucił ceramicznym pojemnikiem, który przeleciał nad pierwszym ezoghulem, drugim i trzecim a następnie eksplodował, pokrywając kładkę strugami silnego kwasu. Z podłoża zostały tylko wypalone dziury a metalowe wsporniki zaczęły syczeć i wyginać się. Konstrukcja zapewne wytrzymałaby nacisk kilku osób, ale ezoghule ważyły kilka ton. Rusty sięgnął po granat zapalający, licząc na zniszczenie i tak naruszonej już kładki.