Napis był nieco kulfoniasty, ale strzałka wskazywała odpowiedni kierunek.
- Ostatnia Gospoda... - Marco pokręcił głową. - Ależ beznadziejne pomysły mają niektórzy ludzie. Jaka znów "Ostatnia"? Ani w jedną, ani w drugą stronę. Tam - wskazał kierunek, skąd przyszli - został zajazd starego Toma, a za cztery, góra pięć dni powinniśmy dotrzeć do "Baryłki". To co? Baryłka nagle zniknęła?
- Jeśli zniknęła, to umrzemy z głodu - zażartowała Shahri.
- Chyba z pragnienia - mruknął Baylof.
Co prawda niedawno minęli całkiem spory strumyk, ale łotrzyk należał do tych, co gustowali w napojach, które zwykle znajdowały się w beczkach lub dzbanach.
* * *
Niski płotek, który nie powstrzymałby nawet sennej krowy, otaczał piętrowy budynek. Lśniące niegdyś świeżym drewnem ściany zszarzały smagane jesiennymi szarugami, a na stromym dachu znalazła schronienie wielopokoleniowa rodzina mchów.
Nieco krzywo powieszony szyld wypłowiałymi literami ogłaszał przybyszom, iż trafili do Ostatniej Karczmy.
W rogu błotnistego podwórka stała zbita z prostych desek stajnia. Na wpół otwarte wrota kołysały się na wietrze. Stos zeschniętych liści, zgromadzony między płotem a ścianą stajni, wyglądał jakby leżał tam od poprzedniej jesieni.
Wyglądało na to, że ten, co opowiadał o zaletach zajazdów lezących przy Trakcie Północnym nie widział nigdy tego miejsca.
Drzwi karczmy otworzyły się ze skrzypnięciem, gdy Garag nacisnął klamkę, a potem pchnął z całej siły.
Wnętrze niemile zaskoczyło członów pięcioosobowej kompanii, którzy wszak w swym życiu odwiedzili setki najrozmaitszych lokali - tawern, gospód, zajazdów, szynków.
Służba najwyraźniej nie należała do najlepszych, bowiem szyby nie widziały wody i ścierki od dawien dawna, a promienie zachodzącego słońca z ledwością przebijały się przez parutygodniową warstwę brudu.
Podłoga z kiepsko heblowanych desek miotłę widziała pewnie miesiąc temu, albo i dawniej.
Najważniejszy element wystroju wnętrza, długi, obity ocynkowaną blachą szynkwas, również prezentował się nie najlepiej. Na matowej powierzchni nawet mało bystry obserwator potrafiłby dostrzec ślady po licznych kuflach, dzbanach i talerzach.
Wiszące za kontuarem rzędy półek wbrew tradycjom świeciły pustkami, jeśli nie liczyć paru poobijanych kufli i zakurzonej oliwnej lampy. Najwyraźniej w tych okolicach nie zdarzali się bardziej wymagający klienci.
Jeśli w ogóle jacyś tu bywali w ostatnich czasach.
Resztę sali zajmowało kilka długich stołów ponadgryzanych zębem czasu i ostrzami noży klientów. Stołki, ławy i krzesła, z których dwa straciły oparcia nie wiedzieć kiedy, nie ustępowały wiekiem i stanem 'zdrowia' wspomnianym wcześniej stołom.
Wiodące na pięterko schody pozbawione były poręczy, której nędzne resztki ozdabiały co drugi stopień.
Na zbudowanym z polnych kamieni kominku można było chyba upiec całego świniaka. W tej chwili jednak leżały tam tylko trzy grube polana, zapewne czekające na nadejście zimy.
- Halo!? Jest tu kto? - zawołał Marco.
Odpowiedziała mu cisza.