Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-07-2015, 23:54   #76
Makotto
 
Makotto's Avatar
 
Reputacja: 1 Makotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znanyMakotto wkrótce będzie znany
Morgan w ciszy uniósł Springa, przykładając broń do ramienia i ustawiając muszkę i szczerbinę na idealnej linii przecinającej się tuż pod brodą pierwszego z goblinów.

Biorąc pod uwagę prędkość pocisku i rytm ich kroków... Strzał w oko lub przynajmniej w czoło gwarantowany.

-Mam tego po prawej...- mruknął, wiedząc jak uderzyć żeby zabolało. W tym wypadku strzelić. Nieświadomy przeciwnik to dobry przeciwnik.- Na trzy. Raz... Dwa..

Jeśli James do tej pory nie zdążył wycelować to milczenie mógł sobie do tyłka wsadzić.

James w milczeniu wycelował podobnie jak Morgan i rozległy się strzały. Oba celne. Dwa pierwsze gobliny padły trupem, ale reszta błyskawicznie się rozproszyła kryjąc za drzewami i płotkami. I wkrótce pierwsze bomby dymne upadły na ziemię uwalniając kłęby szarawej mgły. Efekt zaskoczenia szybko się skończył.

Morgan westchnął.

-Dwóch na głowę.- mruknął, odstawiając spokojnie Springa pod ścianę i wyjmując swoje dwa rewolwery. Spokojnie, odciągając do tyłu korki, przylgnął plecami do chropowatego drewna tuż koło okna i czekał.- Nie powinno być problemów.

Po chwili namysłu schował jednak jeden rewolwer i zastąpił go tomahawkiem zakupionym w tym konkretnym celu. Dawno nie musiał tłuc się z nikim na bliską odległość a zielone pokraki wydawały się wiedzieć co robią.

Nie lubił bystrych goblinów. Składowały w sobie równowagę dla głupoty reszty swojej rasy. Ale nie okrucieństwa. O nie. Inteligentny goblin oznaczał wredniejszego goblina.

Niestety wyglądało, na to że właśnie z takimi przyjdzie się zmierzyć. Ukryte w w sztucznej mgiełce potworki wykorzystywały swój mały rozmiar i lepsze zmysły.

Czekała ich ciężka przeprawa... choć z drugiej strony, odgłosy jakie dochodziły do uszu Morgana świadczyły o tym, że tam też nie było lepiej.

Nagle... usłyszał świst, a potem brzdęk tłuczonego szkła. Najpierw wpadły sztylety, potem fiolka z ogniem alchemicznym. Nastąpił wybuch ognia... niegroźny, bo obaj znajdowali się poza zasięgiem tej broni, ale ściana zaczęła się tlić ogniem i drewniana podłoga też.

Morgan skrzywił się, podrywając i wykonując przewrót po ziemi, by następnie obrócić się z rewolwerem w dłoni wymierzonym w stronę okna. Kucając, spojrzał na Jamesa.

-Ktoś musi lecieć po wodę.- rzucił, świadom że jeśli budynek pójdzie z dymem to i obrona w czasie wybiegania z płonącej rudery będzie trudniejsza.- Biegnij, ja ich tutaj zatrzymam.

A przynajmniej na to Morgan liczył, wodząc lufą rewolweru pomiędzy jednym a drugim oknem. Ostatecznie syknął, wbił tomahawk w podłogę i dobył drugiej broni, coraz bardziej poirytowany tym kuglarskim przerzucaniem pomiędzy jedną spluwą a dwiema.

A Fen... Niziołek nauczy się latać. Po wszystkim. Z niewysoka.

Niełatwo było trafić w cokolwiek. Zadymione podwórko pełne było niewysokich cieni...
James wycofywał się do tyłu, szepcząc.- Kadź z wodą jest w pobliżu. Zaraz przyniosę wiadro... wytrzymaj.

Stworki zaś... cisnęły kolejną fiolkę z ogniem alchemicznym. Ta jednak rozstrzaskała się przed budynkiem.

Morgan jednak zwrócił uwagę na chrobot, przy wejściowych do budynku.
Podejrzanie metaliczny chrobot.

Morgan syknął, przetoczył się po podłodze i plecami oparł się o ścianę w rogu tak by móc celować za równo drzwi co w okna. Miał sześć kul w każdym z rewolwerów, goblinów było cztery, dwa w pamięć...

Co?!

Tak czy siak miał sporo kul i pewną rękę oraz cichą nadzieję że to... 2 i pół pocisku na głowę powinno starczyć żeby położyć ich do piachu. A może 3... Morgan nie miał problemu z liczeniem czegokolwiek prócz pocisków.

Bardziej niepokoił go powoli rozprzestrzeniający się ogień.

Drzwi się otworzyły ostrożnie, bowiem jakiś goblin włamał się do budynku. Morgan zobaczył podejrzliwie rozglądające sie oko, przez szczelinę otwieranych drzwi. A z drugiej strony nadchodził pochylony James z wiadrem wody. Morgan dostrzegł błysk stali poniżej oka goblina.

Powiedzmy sobie szczerze, nie było na co czekać.

Morgan spokojnie wycelował i pociągnął na bezdechu za spust, mając na linii muszka-szczerbinka małe, wredne oko które zaraz miało się dowiedzieć że pędzący z prędkością sześciuset kilometrów na godzinę kawałek stali wpadający do oczodołu to dość mordercza sprawa.

Jamesa jakoś nie czuł potrzeby ostrzegać. Ot, facet wiedział co się dzieje i raczej wiadra by nie upuścił ze strachu. Raczej. Oby.

Tak czy siak, lufa rewolweru została lekko poderwana do góry gdy pocisk opuścił ją, ciągnąc za sobą smugę dymu.

Świst metalu i huk broni palnej zlały się w jedno. Ciśnięty nóż był wolniejszy od kuli, ale Morgan był z kolei wolniejszy od sztyletu. Za to celniejszy... kula trafiła prosto w oko odrzucając intruza. Ale lewy bark rewolwerowca przeszył ból, gdy ciężki sztylet do rzucania pogrążył się w jego ciele. James zabrał się zaś za gaszenie wodą ognia, który miał na szczęście trudność z rozprzestrzenieniem się po pomieszczeniu.

Morgan skrzywił się, przypominając sobie jednocześnie tamtego cholernego brodacza z objazdowego cyrku, który z rewolweru ustrzeliwał lecące w jego kierunku strzały, kamienie a nawet siekierę, gdy jakiś pijak z widowni uznał że kamienie to za mało.

Wstając, wciąz celował w stronę drzwi i okna.

-Jakiś ogląd na sytuację w reszcie zajazdu?- zapytał krótko, krzywiąc się. Po chwili konsternacji wyciągnął nóż z ramienia, mając cichoa nadzieję że ten nie był zatruty.

Nie miał ochoty na kolejne eksperymenty z eliksirami krasnoludzkiego konowała.

- Z przodu jest gorzej... więcej goblinów, więcej bełtów i magia... i...- huk przerwał wypowiedź Jamesa.-... granatów.

Uśmiechnął się i podszedł do drzwi otwartych przez goblina i trzymając strzelbę jedną ręką drugą wciągnął martwego goblina do pomieszczenia.- Ale się trzymają nieźle.

Po czym zaczął strzelać przez szczelinę w otwartych drzwiach w kierunku ukrytych rozwiewającej się już mgle.

-Chyba wygrywamy...- uśmiechnął się cierpko.

Morgan skinął głową, znów uklęknął koło okna i uzupełnił amunicję w broni. Następnie podniósł Sprigna z ziemi i skrzywił się.

-Mam przemożne wrażenie że któryś z nas powinien iść i pomóc im tam z przodu.- mruknął, wychylając się przez okno z karabinem gotowym do strzału.- Dostał!

Czasami po prostu wiedział gdzie strzelić. I wolał się nie zastanawiać skąd to dokładnie wie.

Instynkt to czasami wszystko czego czasami potrzeba. Strzał trafił czającego się goblina, któy potwierdził jego trafienie skrzekiem bólu. I ciśniętym niedbale sztyletem. Wydawało się jednak, że goblinom raptownie spadało morale, bo przestali próbować dostać się do budynku i tylko ciskanymi sztyletami nie pozwalali dwójce rewolwerowców oddalić się od posterunku.

Morgan uśmiechnął się, od razu strzelając drugi raz, tym razem w źródło dźwięku. Lepsze to niż walenie po omacku, to pewne.

-Czemu mam straszliwe wrażenie że oni odciągają nas od reszty, by tam im zwyczajnie lepiej idzie?- zapytał, spokojnie przeładowując Springa i czekając. Co jakiś czas oddawał strzał na zasadzie prób wypłoszenia zielonoskórych pokrak.

I naprawdę miął złe przeczucia.

Albo tylko paranoję.

- Skąd niby mają to wiedzieć. Nie wierzysz że gobosy komunikują się w myślach na odległość, co?- odparł cicho James raz po raz strzelając ze swego sztucera. - Ich ta sztuczna mgiełka już długo się nie utrzyma, a nam pomoże słońce.

Morgan skrzywił się.

-Jak myślisz, ile pomogłoby wrzucenie im tak jakiejś płonącej latarni czy coś?- Morgan przewrócił oczami, przylegając ramieniem do ściany i znów unosząc karabin do strzału.

Następnie drgnął.

Powoli sięgnął pod płaszcz, gdzie zawinięte w woskowy papier tkwiły trzy fiolki i bardzo powoli wyjął jedną. Zważył w dłoni. Strzepnął ochronną warstwę papieru.

A następnie rzucił ampułkę ognia alchemicznego mniej więcej w stronę gdzie usłyszał goblini skrzek.

Celny to był rzut... zza zagrody wyskoczył wrzeszczący gobas w płomieniach i w panice tarzał się w ziemi próbując ugasić płomienie. I tym razem... James był szybszy posyłając kulke prosto w łebek goblina. Pocisk rozerwał czaszkę zielonoskórego na kawałeczki. A reszta gobosów... zaczęła gwizdać i po chwili zresztą widać było uciekające sylwetki. Wyglądało na to, że... straciły animusz do walki i rzuciły się do ucieczki, porzucając swoich martwych kamratów.

-Chyba możesz iść... ja się utrzymam.- stwierdził po namyśle James.

-Dzięki.

Morgan przeładował Springa w biegu, ruszając najpierw na przód karczmy. Co jak co, ale nawet gobliny znały zasadę że atak frontalny może być zaskakująco skuteczny, gdy ktoś spodziewa się ataku na tyły, chyba że atakujący wie że obrońca spodziewa się ataku od frontu, spodziewając się ataku na tyły...

Czekaj, co?!

Tak czy siak rewolwerowiec przemknął korytarzem i barkiem staranował zagradzające mu drogę drzwi, gotów strzelić w każdą zieloną pokrakę mającą dość pecha by zastąpić mu drogę.

I ewentualnie szturchnąc Fena. On też na to zasłużył.

Wchodząc do głównej sali Morgan stwierdził, że... się spóźnił. Drzwi były wyważone, a na środku sali były dwa trupy. Na szczęście dla niego... spóźnił się na zwycięską walkę, bo i od frontu gobliny rejterowały. A trupy z sali jadalnej pilnował poraniony smok panny Bei-Fong. Sama kobieta nie ucierpiała podczas ataku, ale opatrywała zranionego towarzysza broni Morlocka.
Billy Bob prowadził kanonadę, acz po to głównie by przyspieszyć rejteradę goblinów... bo te uciekały. Napaść na budynek zakończyła się fiaskiem.

Krasnoludzki konował natomiast zajmował bardzo strategiczną pozycję. Pod stołem.

Morgan odetchnął, w ostatniej chwili powstrzymał się od podbiegnięcia do stołu i sprzedania kopa w tyłek kulącemu się pod nim krasnoludowi, a następnie obrócił się, zmieniając chwyt na karabinie.

-Dobra nasza!- rzucił jeszcze na odchodnym, ruszając do okna w którym teoretycznie powinien siedzieć jeszcze Fen.

Niziołek nie miał broni palnej, co utrudniało ocenę tego jak bardzo zażarta była obrona z jego strony. O ile takowa w ogóle miała miejsce.

Cholerny niziołek.

Rzeczywiście dobra... drużyny. Gobliny uciekały, krasnolud kryjący się pod stołem zaklął coś pod nosem, na temat naruszenia jego nietykalności osobistej i atakowania od tyłu.
A Ferdynand się uśmiechnął mówiąc.- Chyba wygraliśmy.

-Chyba tak.- potwierdził Billy Bob.

- W takim razie... pozwolicie panowie, że oddalę się wraz z Sun- Zi do mojego pokoju.- rzekła Lilly i cmoknąwszy z zaskoczenia Moenhausen w policzek wstała dodając.- Straciliśmy dość nocy, warto by odpocząć choć trochę przed podróżą.

- Sprawdzę co u woźniców.- wstał Billy Bob i załadowawszy broń dodał.- Jak tylko te małe cholerki się oddalą na odpowiednią odległość. Pewnie wyruszycie za dwie trzy godziny i to bez śniadania niestety. Powinniście dojechać do miasta wieczorem.

Po czym spojrzał na Morgana pytając.- A jak tam sytuacja na zapleczu?

-Trochę nadpaliła ci się podłoga oraz ściana, ale generalnie wszyscy żyją. No i możliwe że zamek w drzwiach do wymiany bo jedna z pokrak była łaskawa się dobrać do niego z wytrychami.- Morgan bezradnie wzruszył ramionami.- Jakieś komentarze co do Fena? Jakoś go nie widziałem a nie wiem co by mnie bardziej wkurzyło, że dopadli go, albo że spieprzył kiedy my go próbowaliśmy bronić.

Lockerby zmacał się po kieszeniach.

-Ktoś ma może fajankę?

Po czymś takim zawsze miał ochotę zapalić.

- Nikt z nas go nie widział, ale skoro nie wtargnęli z boku... to z pewnością przeżył.- ocenił Moenhausen i wskazał na wyważone drzwi.- Tu udało im się zniszczyć coś więcej niż zamek, więc może pan mówić o szczęściu.

Po czym spojrzał za odchodzącym Billy Bobem.- On chyba pali.

Zaś krasnolud sięgnął do sakiewki, wyjmując nieduży woreczek. -Moja własna autorska mieszanka, dla twardzieli.

Widząc to, Ferdynand niemym gestem zaprzeczenia próbował zasugerować Lockerby'emu, by... nie próbował.

Morgan westchnął tylko.

-Podziękuję… Wolę poszukać Fena. Mam dziwne wrażenie że mały szczur siedzi teraz pewnie pod jakimś krzesłem i udaje że go nie ma…

W sumie, Lockerby mylił się tylko odrobinę.

Odnalezienie niziołka leżącego pod oknem którego miał bronić nie było zaskoczeniem. Rewolwerowiec westchnął, pochylił się i uniósł brwi, odkrywszy że kurdupel w brew wszelkim oczekiwaniom jednak oddycha. Bladość na jego twarzy i fakt że w dłoni wciąż ściskał sztylet wykluczały jednak ogłuszenie.

-Co do… ?

Odpowiedź leżała dwa metry dalej. Zielona, w płaszczu. Ze nożem do rzucania sterczącym z oczodołu. W sumie… Sam Morlock nie pamiętał już za bardzo co czuł przy zabiciu pierwszego przeciwnika, ale Fen najwyraźniej zdecydował że omdlenie może być niezłym rozwiązaniem sytuacji.

Miał więcej szczęścia niż rozumu że nie znalazły go takim gobliny.

Morgan pokręcił głową, wyciągnął nóż z ciała martwej pokraki i z nieprzytomnym krętaczem pod pachą ruszył po schodach na dół. Wypadało coś zjeść, zwłaszcza że wschodzące słońce już kpiło sobie z niego perspektywą dnia po nieprzespanej nocy.

Cholerne gobasy… A na śniadanie była fasola.



***


-Jak to nie „Nie masz pieniędzy”?!

Stojący nad Fendrickiem Lockerby rozłożył szeroko ręce. Niziołek wzruszył niepewnie ramionami, drapiąc się jednocześnie po nieogolonym policzku.

-No wybacz, jak spieprzałem z miasta to nie miałem za bardzo czasu przejmować się takimi niuansami jak pieniądze na przejazd. Całą drogę pokonałem podwieszony paskiem pod podłogą wozu…

-Ty mały…- Morgan westchnął ciężko.- Dobra. Ile?

-Dziesięć.

Rewolwerowiec prychnął, sięgnął do kieszeni i wyjął zwitek banknotów, po czym wręczył kurduplowi wymięty świstek i obrócił się na pięcie. Fen uniósł brwi.

-Em… A nie zapytasz dokąd chcę jechać?!- wykrzyknął, lekko unosząc się na palcach u stóp.

-Nie!- Lockerby wsadził w zęby użyczonego papierosa i zapalił.- Szczerze mnie to nie obchodzi!

Do Cedar Hills był jeszcze spory kawałek drogi a on zamierzał go odespać. Załadowawszy się do dyliżansu, nasunął na twarz kapelusz i nie zwracając za bardzo uwagi na swoje otoczenie, zasnął. Nie wiedział nawet za bardzo z kim jedzenie, zignorował ostrzegawcze krzyki woźnicy na temat śladów rekinów ziemnych widocznych na trakcie i z niedopałkiem wciąż tkwiącym w ustach spał.

Po dotarciu na miejsce musiał wypożyczyć konia, na co szczęśliwie było go jeszcze stać, pomijając niespodziewane wydatki na jednego pyskatego konusa… W sumie, Morgan wolał denerwować się na Fena niż rozmyślać o perspektywie wizyty w domu.

I wizji przestrzelonych kolan przewiązanych wstążeczką. Taki właśnie styl miał stary Jeb.
 
__________________
Hello.
My name is Inigo Montoya.
You killed my father.
Prepare to die...
Makotto jest offline