Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-07-2015, 12:37   #28
Velg
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
Mawiało się, że archigosa można było poznać po tym, gdzie i jak urzędował. Pierwsi wielkorządcy Skillthry koczowali bowiem z całą Radą w samym środku wielkiej sali audiencyjnej, obradując wokół paleniska. Potem, z biegiem czasu, gdy do Skillthry przybyli kolejni ludzie, archigosi oddalili się od obywateli, a gabinety urzędować zaczęli gdzie indziej.

Niektórzy mościli się zaraz przy wejściu. Przyczyn – zwłaszcza u obdarzonego wielką tuszą Amoniusza, którego Parwiz obalił – nietrudno było dociec: ich własna wygoda, a u parwizowego poprzednika również wymogi wielkiej tuszy. Niektórych umiłowali sobie przestronne, jasno oświetlone komnaty we wschodnim skrzydle.

Jeśli dać wiarę temu, co mówiono, to Parwiz Jehuda musiałby być jeszcze nielichszym wyjątkiem niż był, bo wzgardził wszystkimi podnietami swoich poprzedników. Zamiast tego, urządził się w najwyższym, zachodnim skrzydle. Tam codziennie załatwiał sprawy w Białej Sali, na samym szczycie wieży, gdzie dawniej zamykano znaczniejszych obywatelów. Biała Sala „salą” była nieco na przekór, bo mało co mieściło się w niej oprócz archigosowej ławy i czterech krzeseł.

Była to – wedle wszystkich standardów – skromna, ascetyczna klatka, jednak sam Parwiz był z niej wielce zadowolony. Była na samej górze: więc miał nie tylko doskonaly widok na miasto, ale też ktokolwiek wchodził do jego gabinetu, musiał wcześniej przejść przez połowę zamku i wspiąć się po stromych schodach. Dlatego niejeden z wielkich Skillthry wtaczał się, sapiąc jak miech, ażeby potem odkryć, że nie starcza dla niego krzesła.

Poza tym, skoro była mała, to do jej oświetlenia wystarczało ledwo kilka świec.

***

Archigosować przeważnie zaczynał o pierwszych kurach, a kończył długo po tym, gdy Słońce chowało się za horyzontem. Mimo, że większość tego czasu spędzał w Białej Sali, odcięty od miasta, okres ten nie był jednak zupełnie wolny od rozrywek: bo choć z wysokości wieży nie mógł usłyszeć trzasku szallaka, ale krzyki zamkniętych w dybach ludzi – choć stłumione – niosły się i tu, a widok był przedni.

W takich chwilach mógł uwierzyć, że tłum go szczerze i naprawdę kocha: widział żebrzących ślepców, których sam odgłos szallaka leczył ze ślepoty i wyrywał z zamroczenia; widział matki, które zapomniały mieć baczenie na dzieci, aby tylko wejrzeć na miejsce kaźni; widział i dziatki, które wymykały się z domu specjalnie po to, aby z bliska spojrzeć na krwią strugami cieknącą z pleców męczonego człowieka.

W takich chwilach wszyscy byli jakby pijani życiem, a on – w swojej twierdzy – był pijany wraz z nimi. Tak, jakby przez kilka mgnień oka ekstaza niweczyła wszelkie różnice między nimi: to, że był obcy; to, że był „inny”; to, że przyniósł boga; to, że nawet języka z nimi nie dzielił.

Zawsze znacznie bardziej opłacało się wysyłać ludzi do ciężkich robót na najniższym poziomie kopalni. „Opłacało” - dobre sobie!, bo ducha, którego w Skillthrze budziły egzekucje, nie mógłby inaczej kupić za żadną wagę złota. Zwłaszcza, że dzielił go z nimi: w takiej chwili mógł naprawdę się rozkoszować myślą, że gdzieś tam na południowej ścianie, na jego życzenie w klatce w podobny sposób męczył się człek, który mu afront uczynił.

- Umyślny, panie archigosie – ale wreszcie, słowa jego kanclerza wyrwały Parwiza z zamroczenia. - Z wiadomością.

- Gadatliwyś – spojrzał na swego kanclerza spode łba.

Wystarczyło mu krótkie„Przepraszam, panie archigosie”. Gdyby był to ktokolwiek inny, pewno zareagowałby znacznie ostrzej. Tyle, że to był Nachman, którego ukradł ojcu i przekształcił. Kiedy go wyrwał dorostdinom, był ledwo śniadym wyrostkiem o orlim nosie i chudawych ramionach. Teraz, gdy rozkwitł, był potężnym, energicznym mężczyzną o szerokich barach i odważnym spojrzeniu. I może to przez swoją próżność – bo przecież archigos >stworzył< Nachmana – a może też trochę przez marzenia, zaczął o nim myśleć bliżej. Trochę, jak o synu, którego nigdy nie miał. (Choć w gestii odzywania się nie zmieniało to zbyt wiele: bo w końcu synowie winni milczeć, dopóki dopóki ich pan ojciec ich nie zapyta.)

- Niech czeka – mruknął do niego po swojemu. - Przynieś wiadomość – zarządził.

Ruchawka na kopalni... - nakreślił Wistelan na cienkim, szybkim, niedbałym pismem tanim pergaminie. „Ruchawka”?...- spojrzał na pierwsze słowo, a już wiedział, że wiadomości nie zrozumie. (Bo: strop się ruszył? Złoża? Ludzie?)

I już wiedział, że sam tego pergaminu nie przeczyta. Wiedział to tylko dlatego, że poprosił Nachmana, aby mu przeczytał zmięte pismo.

Ruchawka” - grdyka mu drgnęła pod kwadratowym podbródkiem, gdy zastanawiał się, jak to przełożyć na wschodni język archigosa. - „Szuresz. Bunt.” Wtedy skinął mu, że rozumie. „Na kopalni” - i skoro już wszedł w rolę, to dalej poszło już z grudy: był bunt, a skoro był bunt, to podpalili szyby; a jak podpalili szyby, tak nikt nie wie, czego chcą.

- Wejdzie – rozkazał, kalecząc głoski, a kiedy tylko wszedł , spojrzał spod ukosa na umyślnego. I – Imię – zażądał głosem suchym i rozkazującym jak trzask bicza.

- Tymon – odmlasnął mu tamten. Zauważył, że głos miał chrapliwy, jakby wewnątrz mizernej klatki piersiowej, w płucach, śluz mu zalegał.

- Powiedz, co było – przeszedł, wypluwając szybką, brzydką zbitkę głosek w skillthrańskim najszybciej, jak mógł, jakby chciał sobie oczyścić z nich usta.

Ruszenie jakie było” - przyznał, zezując na niego rozbieganymi ślipiami. „Szyby?” - zadał mu pytanie, a umyślny podchwycił: „Płonęły? Nie wiem.”, jakby podsunięto mu pod brodę jakieś rarytasy. Podchwycił zbyt szybko, jak na archigosowy gust. „Nie wiem”, wyklarował, gdy stwierdził, że archigos jakoś zbyt długo gładzi brodę w myśleniu, „bo się nie przyglądałem.

Bindos tam był. Chodził, jakby ten... diuk Fic...” - spróbował wymówić, ale wyszło tyle, że kaszlnął. „No, ten, go ganiał.” - przyznał po otarciu ust w szatę. „Nerwów” - pokrył ciszę. - „Bardzo ner...” – więcej już wydusić nie zdołał, bo archigaos wreszcie mu przerwał.

- Odpoczniesz – nakazał mu, jakby był dzieckiem. - Potem wrócisz do Wistelana. – Machnął ręką. Wyszedł.

Jak wcześniej nie było widać dymu i łuny, tak nie było jej widać i teraz. Zresztą: czy można było, tak, jak to utrzymywał zarządca, podpalić szyb ze złotem? Chyba nie. Musieliby chyba podpalić każde z wzmocnień pojedynczo. Tyle, że to byłoby powolne: a wistelanowe „nie wiemy, czego chcą” byłoby wtedy gówno warte. I dlaczego? Bez żądań? - rozumiał tylko taki powód, aby uwięzić te >rzeczy< pod ziemią.

Przygryzł wargę, desperacko próbując tam, na horyzoncie, znaleźć choćby krztynę sensu. >Może< Bindos mówił prawdę, ale >najpewniej< był tak samo kłamliwym szakalem jak zawsze... - drgnął, gdy wydało mu się, że dostrzega cienką nitkę dymu, ale omylił się. Więc problem z kopalnią nadarzył się akurat, gdy Meridos przybył do Skillthry. Kurewski Wistelan wiedział, że >potrzebuje< tego kontraktu, aby wyżywić i uspokoić miasto.

Kłamał. Czemu? Aby jego pogrążyć za te wszystkie domy, które jednym dekretem mu odebrał? Głupie. Bindos był na niego cięty jak osa, ale swą skórę lubił jeszcze bardziej. Aby samemu uzyskać na złocie przebitkę? - głupie, bo wszystko, co Wistelan miał, blakło wobec kopalni. (Chyba.) Ale była jeszcze jedna odpowiedź: aby wywabić Jehudę z miasta.

Umyślny przybiegł do niego o bardzo dogodnej godzinie. Było już popołudnie: było na tyle wcześnie, aby na miejsce zdążył dotrzeć z kordonem straży; było na tyle późno, aby nie zdążyli wrócić. Wtedy akurat, kiedy Filona coś związało w kopalni, a dwa największe szakale w Radzie – sakelariusz, który nadzwyczaj wcześniej (ponoć) opuścił miasto, i Wistelan, który nadzwyczajnie (ponoć) pojawił się na kopalni – wyfrunęły poza jego zasięg. Chcieli wrócić o zmroku – gdy akurat go z lojalnymi strażników nie będzie – żeby opanować miasto? Głupie.

Głupie... - nijak nie potrafił znaleźć jednego, sensownego wytłumaczenia, które by go zaspokoiło. W tej sprawie nic nie było chub. Oderwał się od okna. Wiedział, co należało zrobić.

- Weź ludzi i pojedź do kopalni, do Wistelana – zwrócił się do Nachmana. Do ich języka przeszedł gładko, z ulgą. - Przypomnij mu, że odpowiada za kopalnię – – >Dopóki< zarządza, ma odpowiadać na majątku >i< na ciele – dał mu znak, aby klęknął. - Zmuś go, żeby się zastanowił, bo na jutrzenkę przybędzie straż, a wtedy straty mogą być wielkie - nałożył na niego rękę, aby udzielić mu błogosławieństwa. – Oceń sytuację. Jeśli będziesz zagrożony, ucieknij – przypomniał mu jeszczeń.

Potem – gdy powstał już z klęczek – szybkim ruchem zrzucił z siebie, a narzucił na niego swoją drogą, wierzchnią szatę. Nachman zamrugał, osłupiały. Zaskoczony, w szacie szytej ponad miarę archigosa, ale i tak nieco zbyt małej dla barczystego mężczyzny, Nachman wyglądał co najmniej komicznie, ale już otwierał usta, by zaprotestować:

- Panie archigosie, ale dlaczego... – wzniósł na niego oczy bez zrozumienia, więc Parwiz mu przerwał:

- Zasłużyłeś – tłumacząc tak chłodno i oschle, jak tylko mu się udało. - Idź już – pogonił go, ażeby zbędne ckliwości przerwać. - Idź. Ja sam pojadę z ranka.

Potem, gdy Nachman już wyjeżdża, Parwiz schodzi na dół. Krząta się przez chwilę – służący otaczają na wzór nieznośne muchy, które od siebie odgania – aż wreszcie znajduje, kogo chce. Kucharza: ale zaufanego, bo z Evraiosów. Skoro może z nim mówić gładko, bez znojów rynsztokowej skillthranki, mówi mu w familiarnym tonie: coś, jakby „przyprowadź mi Jakuba, boć potrzeba mi sekretarza; ale, jak już idziesz, zajdź do żony, pozdrów” – a po tym nadzwyczajnym wylewie serdeczności prawie wie już, że archigos niedbale napomknie mu, jak to wykryto straszny spisek. I wie, żeby samemu napomknął żonie-plotkarce. Potem, już z następnym tłumaczem u boku, naprędce wyśle podjudzaczy, aby wieść nie umarła zbyt szybko.

Wszystko to jest naprędce improwizowane, więc trzeba będzie poprawić.

Dlatego za ćwiartkę godziny wyśle szybkiego umyślnego z wieściami do oprawcy. Za godzinę bez ćwiartki, gdy wieść będzie już trochę znana w Skillthrze, wyśle posłańców do radnego Gundurma i strategosa Polidora, aby nalegali na ich przybycie na naradę. Potem ustalą przygotowania, aby podjąć wyprawę do kopalni o świcie – a gdy Polidor pocznie przygotowywać strażników, jeno ślepiec tych przygotowań nie zauważy.

I może, może komuś pękną nerwy.
 
Velg jest offline