Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-07-2015, 16:37   #28
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Widok ruin rozbudził wyobraźnię młodego odkrywcy. Obiecał sobie wypytać o to miejsce Lucjusza, z pewnością posiadającą szerszą wiedzę w temacie. Denis poczuł też dziwne ukłucie żalu. Zdążył nieco zżyć się z Richard i Feratem. W końcu byli nielicznymi sojusznikami w całej kabale.
Mimo posiadania błyskawicznego refleksu, nie zdążył zareagować przed uruchomieniem się zapadni. Z donośnym pluskiem wylądował w studni. W podobnej sytuacji ktoś inny zacząłby się szamotać i doprowadził do tragicznego końca. Lecz Denis zachował zimną krew. Obecność wody była dla niego wręcz kojąca. Spokojnie kalkulował którą z opcji wybrać. Ostatecznie zdecydował się na zanurkowanie w stronę przejścia na lewo. Nabrał duży haust powietrza w płuca i odbił od ścianki prosto w dół akwenu. Opadał coraz niżej, czując charakterystyczny ucisk w uszach.
Korytarz szybko zwężał się i czynił klaustrofobiczne wrażenie. Duch odkrywcy tkwił w Arconie zbyt mocno, aby łatwo się zniechęcić. Miał przy tym świadomość swoich możliwości i odliczył zasoby tlenu na tyle sprawne, żeby móc dokonać odwrotu. Podczas nurkowania uświadomił sobie, że zalane wodą korytarze służyły za odpowiednik kanalizacji. To tłumaczyło obecność basenu na zewnątrz świątyni.
Przejście na powrót poszerzało się i zaczynało wznosić ku górze. Tutaj Denis poczuł, że ciśnienie zelżało. Był już blisko powierzchni. Odepchnął się kończynami jeszcze raz i wreszcie wypłynął z otchłani.
Dryfował w zbiorniku obrośniętym śliskim nalotem. Wydedukował, iż trafił do niższej części świątyni. Z trudem wdrapał się na popękane, wiekowe płyty. Przez chwilę leżał na nich, wyrównując oddech.


Powietrze było bardzo zatęchłe i stare. Woda miarowo kapała ze sklepienia. W wielu miejscach krople tworzyły kałuże, a te masowe rozlewiska. Kamienne ściany kruszyły się, odsłaniając biały budulec w ich wnętrzu. W kątach można było dojrzeć ociekające śluzem grzyby.
Lurker ruszył przed siebie. Towarzyszyły mu pluskające odgłosy własnych kroków. Monotonny ciąg takich samych korytarzy szybko zdezorientował Denisa. Pozbawiony punktów odniesienia, zaczął gubić się w labiryncie. Powrót również okazał się bezcelowy. Wciąż trafiał na podobne do siebie rozwidlenia.
Działo się tak, dopóki nie natrafił na miejsce, gdzie przejście znaczyły skomplikowane figury geometryczne. Dalsza jego część prowadziła do przestronnej komnaty. Była ona otoczona onyksowymi filarami. Całą ich wysokość pokrywały tysiące znaków. Denis nie potrafił odcyfrować żadnego z nich. Dalej poziom komnaty podwyższał się. Na podeście stał kamienny blok z kilkoma surowymi ozdobami. Za nim, w centralnej części wkomponowano w ścianę ciemny kamień. Poławiacz podszedł bliżej, próbując odczytać co przedstawiał grawer.


Nie potrafił stwierdzić na co właśnie patrzy. Istota przedstawiona na wątpliwym dziele sztuki miała zaburzone proporcje. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Również sam budulec był niecodzienny. Posiadał matową barwę, choć gdzieniegdzie poprzecinaną jasnymi żyłkami.

Pracownik Delegatury zrównał się z kobietą. Dym gryzł go w oczy i nozdrza, lecz Richard nie dał po sobie tego poznać. Zerknął przez ramię palaczki. Od strony zachodniej, bo tam znajdowały się okna, ujrzał dzielnicę dzielnicę przemysłową. Tak zwane żurawie, mniejsze statki-doki oraz zwykłe łajby uwijały się między brzegami wypełnionymi przez mrowie kominów.


- Jest jednak jeszcze jedna kwestia, która nie powinna pozostać bez odpowiedzi. Jest tu z nami znakomity historyk, znawca kultury antycznej. Jakoś nie potrafię znaleźć powodu dla którego on również został przez was “zaproszony”. Wszak szeroka wiedza z zakresu historii ani nie daje mu przewagi w walce z zakażonym, ani tym bardziej nie daje mu większych szans w tropieniu tegoż osobnika. Śmiem zatem koncypować iż szanowny Ferrat znajduje się tu z nami raczej ze względu na prowadzone badania. Tenże wniosek prowadzi do dalszych konkluzji: Denis Arcon, poławiacz również jest w tym zanurzony po uszy.
Obydwoje z rodzeństwa wysłuchało słów w ciszy i kompletnym spokoju. La Croix czuł, że ich niewzruszenie było aż nienaturalne.
- Obydwaj otrzymali czarne krzyże od waszych szpiegów. Proszę zatem o wyjaśnienie mi kwestii waszego zainteresowania wobec Ferrata, Arcona i Enzo Castellari’ego.
- Nie ukrywamy, że obecny tu pan Ferat był obserwowany za pomocą Black Cross - odezwał się wreszcie Gascot - Muszę jednak zaznaczyć, że wysłaliśmy jedynie sygnał o naszym nadzorze. Niektórych tematów nie powinni oni podnosić, bo to zwyczajnie groźne. Podobnie miała się rzecz z Arconem i Enzo. Wiem, co zaraz powiecie. Że inwigilacja. To jak mieć pretensje do surowego rodzica. Oczywiście Hanza próbuje siać zamęt. Mówią, że nasi ludzie to zamachowcy i tak dalej. Ale kto by ufał hanzytom, prawda?
- Gascot, nasz gość pytał o co innego - żachnęła się siostra tamtego - Zaproszenie przewidywało obecność Dewayne’a Casimira oraz Richarda La Croix. Nie przewidywaliśmy innych gości, nawet jeśli znajdowali się pod naszą obserwacją. Reasumując, już wasz w tym interes, aby Ferat okazał się być cenny. Interesują nas rezultaty i nic poza tym.

Wizytator La Croix’ów uśmiechał się dość pobłażliwie kiedy usłyszał plan Eloizy. W międzyczasie jak zwykle filtrował ciąg informacji. Duża część z jego dochodzenia sprowadzała się do Enzo, to było pewne. O jego zaginięciu wiedział natomiast Cezar. Czemuś zdawał się pilnować ze zdradzaniem czegoś więcej. A to było już interesujące, gdyż o zaginięciu lurkera pisała nawet prasa. Czyżby chciał tylko obronić młódkę? Może łączyło go coś z Black Cross. A jeśli tak, to jakie były zasady ów lojalności. Na szczeblach podobnych organizacji nic nie było zero-jedynkowe. Kiedy Jacob zakończył wypytywać szlachciankę, podszedł do niej i odsłonił urodziwą twarz.
- Jeśli mogę coś zasugerować, to odradzam ucieczkę.
Eloiza rzuciła mu harde spojrzenie. Na tyle, na ile potrafiła, chciała udowodnić że nie jest dzieckiem. Jacob natychmiast wyczuł niewerbalny przekaz.
- Nie z powodu wieku. Bynajmniej. Jeszcze niedawno troje profesjonalnych zabójców nastawało na twoje życie. Profesjonalni, czyli nie tani. Skoro nie tani, to masz, lub twoja rodzina, wpływowych wrogów.
Odwróciła się od niego. Kątem oka dostrzegł, że zaciska drżącą pięść.
- Dlatego to JA muszę działać - poczuła się do misji i zaraz wytłumaczyła - Sytuacja naszej rodzina wpędziła Cezara w depresję. Tak przynajmniej sądzę. Nie będzie chciał walczyć, tylko się chować.
Jacob odczekał, aż Eloiza się uspokoi i znów na niego spojrzy.
- Jeśli miałbym wyrokować na podstawie obecnej wiedzy, to postawiłbym na Black Cross. Nie dopadli cię tylko dlatego, że żyjesz tutaj, gdzie jesteś umiarkowanie bezpieczna. Jeśli wyruszysz sama, to wystawisz się antagonistom na tacy.
- Cóż, nadal chcę to zrobić.
- A nawet jeśli uda ci się ukryć przed ich wzrokiem, to ktoś rozpozna w końcu twoją twarz. Wtedy dojdą do ciebie jak Tezaurus po nitce do Ardiany. Gdyby jakimś ekstremalnym szczęściem, wymagającym szlajania się po zakazanych miejscach, nikt cię nie rozpoznał, to jesteś młodą, śliczną kobietą. Nawet, jeśli odbierałaś lekcje samoobrony, to dopadnie cię kilka osób, siłą zaciągną do ciemnej uliczki i skrzywdzą na wszelkie sposoby w tym ten najdotkliwszy dla kobiety.
Był nie tylko dobrym mówcą, ale i obserwatorem. Delikatna mowa ciała zdradzała kobietę. A konkretnie charakterystyczne symptomy strachu: odchylenie głowy, spięte ramiona, ściągnięte usta.
- Chyba, że wyjmiesz ten kozik z plecaka i ukryjesz go przy ciele w miejscu, z którego łatwo będziesz mogła go dobyć. Nożyk tutaj, na sznureczku byłby najlepszy. Ujdzie też miejsce tutaj i tutaj.
Wskazując potencjalne miejsce ukrycia broni, pozwolił sobie na muśnięcie jej twarzy. Szlachcianka odsunęła się trochę, lecz nie na zasadzie otwartego protestu. Przypominała raczej podejrzliwą sarnę, która wątpi w intencje ludzkiej ręki.
- Zakładając nawet, że będziesz miała broń w dłoni, zaś przeciwnik nie będzie się spodziewał uderzenia… Przepraszam. Na czym to ja...? Ach, tak. Nawet jeśli nie będzie spodziewał się ataku, to czy będziesz potrafiła wbić mu ten kozik we właściwe miejsce? Będziesz potrafiła zabić? Wybacz, jeżeli się mylę, ale nie sądzę. Wnioskuję z obserwacji. Wnioskuję również, że nigdy nie uciekałaś.
Zagryzła wargę. Wiedziała, że Starr widzi jak się denerwuje, mimo to nadal grała.
- Poradzę sobie - mała kropla potu spłynęła po gładkim czole.
- Uprzejma pani pakuje cię - Jacob skupił się na czarnoskórej. Ta zgodnie z naukami natychmiast wykonała ukłon do ziemi - Ponownie przepraszam, jeśli się mylę, ale najprawdopodobniej sama nie bardzo wiesz co mogłoby być przydatne. Z całym szacunkiem, ale pani również nie do końca wie. Zawsze planuj gdzie się udasz. Podróżuj bez planu tylko wtedy, gdy to właśnie będzie planem.
- Jest jeszcze coś, czego ci nie powiedziałam - uciekła wzrokiem - Cezara podsłuchałam dzisiaj. Już po wylocie Richarda - gdy wypowiedziała imię brata oczy zabłysły jej z nową nadzieją - Richard organizuje wyprawę poszukiwawczą za Castellarim. Muszę go znaleźć i osobiście mu to przekazać.
Jacob nie skomentował tego. Jej plan był co najmniej karkołomny. Aczkolwiek nawet najsensowniejszymi argumentami nie mógł przemóc miłości do brata. Do głowy wpadł mu inny pomysł.
- Potrzebuję zobaczyć się z Cezarem. Nie wydam cię. Jesteś dorosła i sama jesteś w stanie podejmować decyzje za siebie. Żywię nadzieję, że weźmiesz pod uwagę opinię podróżnika i geniusza w jednej osobie. Czyli moją. Więcej. Nie kłopocz się, że Cezar cię nakryje, bo zajmę go, zaś w tym czasie będziesz mogła uciec.
Skinęła głową.
- To mogę dla ciebie zrobić. Powiem służbie, aby cię zapowiedzieli.
Wzięła swój tobół, przez chwilę stojąc w miejscu i rozmyślając. Zaraz odłożyła torbę z powrotem i przewiesiła broń, tak jak polecał jej Jacob. Uśmiechnęła się nieśmiało.
- Dzięki.
Przez chwilę stali w milczeniu. Dziewczyna uchyliła lekko usta. Chciała coś powiedzieć, ale przerwał jej ,,Alfred”.
- Panie Cooper. Proszę za mną. Zaprowadzę pana do kwater sir Cezara.
Historyk już odwrócił się, by wyjść, gdy Eloiza złapała go za rękaw koszuli.
- Ja… do zmierzchu będę czekać na farmie przy Black Hand Hill. W nocy opuszczam Rigel. Tak, hm, żebyś wiedział.

Komnata Cezara przylegała bezpośrednio do ogrodów posiadłości. Duża część wyposażenia została wyniesiona na szeroki balkon, okryty szklanym dachem. Sprawiało to wrażenie jak gdyby biuro szlachcica znajdowało się we wnętrzu pachnącej kniei.
Kiedy Jacob wszedł na galerię, zastał gospodarza gorączkowo przerzucającego jakieś dokumenty.


Mężczyzna miał na sobie ciemnobłękitny mundur z insygniami rodu. Na jego surowej twarzy malowało się napięcie i ukryty smutek. Gesty Cezara były bardzo nerwowe. Gorączkowa aparycja mocno kontrastowały z soczyście zielonymi koronami, których listowie wdzierało się aż na balustradę.
Początkowo zdawał się w ogóle nie zauważyć gościa. Dopiero po chwili jego rozbiegane oczy skupiły się na Jacobie.
- Mówiono mi, że przyjdziesz - na jednym z dokumentów umieścił zamaszysty podpis i wziął kolejny plik - Od razu mówię, że nie mam wiele czasu.

Kidd umknął gdzieś moment, kiedy mgła wzniosła się nad powierzchnią morza. Pozostała część załogi również została zaskoczona. Było za późno, aby odpowiednio zareagować.
Nozdrza nadal atakował silny zapach, hybryda świeżości ozonu i metalicznego wyziewu. Z początku Samantha potrafiła jeszcze odróżnić skąd dochodzą głosy i gdzie mniej-więcej jest. Po jakimś czasie (ile minęło? minuta, pięć? może godzina?) przestała orientować się w znajomej dotychczas przestrzeni. Ponadto widziała mrowie niewyraźnych postaci: enigmatycznych, bladych. Ilekroć próbowała się do nich zbliżyć, znikały jej z oczu. Zakrawało to na ponury żart, z tym że nie było jej do śmiechu.
- Duchy - skomentowała pod nosem, lecz w moment się poprawiła - Syreny. To syreny!
Ta teoria wydała się o wiele bardziej logiczna nawet w pełnej chaosu głowie Samanthy. Legendy mówiły o morskich upiorach o ciele ryby i kobiety. Miały zwodzić marynarzy swoimi wdziękami lub głosem właśnie. Gdy kto odważył się wejrzeć w morskie fale, syreny wciągały pod wodę takiego nieszczęśnika.
Naparła do przodu, chcąc spotkać kogokolwiek. W szarej pustce nawet naznaczona ospą twarz byłaby jak zbawienie. Jednocześnie krzyczała ile sił w płucach, chcąc ostrzec kompanów. Ale majaki nie ustępowały, a ona sama wciąż czuła się jak zagubione dziecko. Na dodatek nogi ugięły się pod nią, własne ciało odmówiło posłuszeństwa. Musiała przerwać działanie tego, co zaburzało jej percepcję. Niniejszym nasunęły jej się wspomnienia z dzieciństwa. Widziała samą siebie: rudego szkraba, kulącego na ziemi i wciskającego palce do uszu. Uciekała wtedy w bezpieczny świat wyobraźni, gdzie nikt nie mógł jej skrzywdzić.

- Kiwa jachtem, kiwa jachtem, kiwa,
A załoga, a załoga rzyga.
Zarzygali pokład i kajuty,
Narzygali bosmanowi w buty.


Wcale nie czuła poprawy. Obraz rozmazywał się na podobieństwo akwareli, znów wyostrzał. Widocznie musiała śpiewać głośniej.

- Bosman zamiast przykład dać załodze,
Zarzygany leży na podłodze.
Jeść się nie chce, pić się nie chce, smutno,
A nad nami zarzygane płótno.


Coś szło w jej kierunku. Zupełnie jakby mgła w jednym miejscu skondensowała się i wypluła humanoidalną kreaturę. Nie mogła się ruszyć. Znów widziała w sobie skrzywdzone dziecko.
- U sta-re-go grzy-ba - cedziła przez zęby, ślina skapywała jej z ust - Aaaee... - ostatnie słowo było już bełkotem, efektem wymieszania skrajnych odruchów organizmu.


Istota kroczyła całkiem blisko. Od pasa w dół jej kontury były postrzępione. Przywodziło to na myśl zarys człowieka brodzącego w rwącej wodzie.
I wciąż ten zapach. Wręcz duszący. Bombardujący wszystkie myśli.
- Majtek.. Rzygnął. Wysoko. Nieprzytomny leży. Wzorki haftuje - bredziła bez ładu i składu Kidd.
Kiedy miał ją na wyciągnięcie ręki, okrutna świadomość spadła na nią z ciężarem kowalskiego młota. Layton. Mogła się tego spodziewać, że szubrawiec wykorzysta zamieszanie na statku. Z pewnością chciał wyrównać rachunki.
Bosman uśmiechnął się pod gęstym wąsem i wypiął dumnie klapy postrzępionej kurty. Napawała go krótka chwila, kiedy znienawidzona córka kapitana słaniała się pod jego nogami.
- Nikt się nawet nie dowie - mruknął z zadowoleniem.
Lecz w tym momencie pierzchła niemoc członków Samanthy. Złość skumulowała się dostatecznie silnie, by znów powstać na nogi.
- Będzie bolało, obiecuję - Layton wręcz cieszył się, że jednak zostanie postawiony mu opór.
Wyciągnął rękę w kierunku krtani Samanthy.
 
Caleb jest offline