Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-08-2015, 17:35   #6
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Imogen Cobham


Marmurowy gmach zastraszał swoją wielkością. Przez drewniane, szerokie drzwi ruchem wahadłowym migrowali kolejni ludzie, zlewając się w bezkształtny tłum. Według szklanej tablicy informacyjnej bank zajmował parter i pierwsze piętro - na drugim znajdowało się popularne towarzystwo ubezpieczeniowe, a na trzecim siedziba jednej z lokalnych gazet. Jednak Imogen interesowały jedynie najniższe kondygnacje. A zwłaszcza tajemnicza osoba Anny Wenderlich, jej dobrej wróżki.

- Ja tu tylko sprzątam - kobieta z mopem przy wejściu okazała się niezbyt pomocna, zapytana o miejsce pobytu pracowniczki banku.

Immy pospieszyła do punktu informacyjnego, sygnalizowanego dużym znakiem litery "i" w kółeczku.

- Pani Wenderlich…? Nie kojarzę… - młody mężczyzna za biurkiem rozłożył bezradnie ręce. - Ta pani chyba tutaj nie pracuje.

Cobham zadrżała. Niemożliwe, żeby pomyliła adresy…! Czyżby była ofiarą okrutnego żartu? Już widziała dolary uciekające jej tuż sprzed nosa. Dobry materiał na koszmar następnej nocy.

- Jerry, urwipołciu - z sąsiednich drzwi pojawiła się postać starszej kobiety dzierżącej w ręku kubek świeżo zaparzonej kawy. - To pani Annie, jest w pokoju 015. Przecież ją znasz, to ta miła osoba, która…
- Ach tak! Bardzo przepraszam - młodzieniec zwrócił się do Imogen. - Od niedawna tu pracuję i… - zamilkł, przyszpilony morderczym spojrzeniem.
- Tak, Annie jedzie dzisiaj do sanatorium. W tej chwili jest wolna, oczekuje na panią - pracowniczka pokiwała głową, siadając obok Jerry'ego.

Immy uśmiechnęła się w odpowiedzi i ruszyła w kierunku pokoju 015. Odetchnęła głęboko, po czym otworzyła drzwi. Na miejscu czekała na nią starsza, czarnoskóra kobieta po siedemdziesiątce w błękitnym kostiumie i naszyjniku z pereł.


- To ty, kochanie - spojrzała na nią twarzą pozbawioną uśmiechu. - Usiądź proszę. Może chcesz herbaty?
- Nie, raczej…
- To dobrze, bo czajnik się zepsuł. Złożyłam już zawiadomienie do logistyki w tamtym tygodniu i od tego czasu czekam, i czekam. Od ponad tygodnia. Nikt już nie szanuje zasłużonych pracownic z ponad pięćdziesięcioletnim stażem. Jedyne, o co proszę, to odrobina r-e-s-p-e-c-t - zanuciła motyw z piosenki Arethy Franklin. - I tylko tyle.

Imogen ostrożnie skinęła głową.

- Posłuchaj, skarbie, tutaj wydrukowałam zestawienie i wstępne plany - podsunęła około dziesięć kartek A4. - A tutaj masz wyszczególnione dokumenty i zaświadczenia, jakie musisz skombinować. Dużo biurokracji, ale na pewno opłaca się. Tylko Ameryka jest w stanie rozdawać pieniądze na prawo i lewo takim sierotkom, jak ty, kochanie, więc korzystaj - kiwnęła głową, po czym spojrzała na ekran grubego, starego monitora. - Już mamy trzystu dwudziestu chętnych, tylko w tym stanie. Ale chyba nikt z nich nie wkopał się tak, jak ty, więc masz duże szanse.

- Czy mogłaby pani zdradzić nieco więcej na temat…

Przerwał jej wyciągnięty w górę palec. Kobieta złapała za oprawione w ramkę zdjęcie - niewidoczne dla Immy - i wpatrywała się w nie przez kilka sekund, głęboko oddychając. Wreszcie obróciła je o 180 stopni, ukazując je blondynce.


- Terapeuta kazał mi się nie denerwować - na jej twarzy wykwitł wymuszony, sztuczny uśmiech. - Nie sprowokuje mnie pani. Przecież podałam wszystkie dokumenty, proszę się z nimi zapoznać. Jeżeli po tym pojawią się jakieś pytania, wtedy odpowiem. Ale nie wcześniej.

Immy wpatrywała się bez słowa w kobietę, po czym skierowała wzrok na pierwszą stronę. Ukończyła czytać pierwszy akapit, gdy nagle…

…zgrzyt, zgrzyt, szum… zgrzyt… Marco, wszystko przygotowane? …zgrzyt… tak, Danny już jest na miejscu… plan wyryty w durnych łbach?… Enzo, nie ty tu dowodzisz… dzielimy się po równo… szum, zgrzyt… tylko szybko, przechowują kasę w sejfach na parterze… szum… ile?… zgrzyt… po równo, nie ma teraz na to czasu, później… szum, zgrzyt… gliny przyjadą co najwyżej za piętnaście minut… zgrzyt… haha, wiedzieliście, że ten pedał komendant dzisiaj jedzie na jakiś pieprzony obóz?… zgrzyt, zgrzyt… jak wróci, będzie miał niespodziankę… zgrzyt… dobra, wchodzimy za trzy minuty… wyłączam się… odbiór… zgrzyt, szum… cisza


Immy oddychała szybciej. Skorpion dostroił odbiór fal radiowych na częstotliwość… rozmowy gangsterów?! Jasno z niej wynikało, że planują napad na bank… i to zaraz, za chwilę! Przecież musieli być niedaleko, skoro odebrała dźwięk z ich krótkofalówek.

I co teraz zrobi?! Prawdopodobnie zdążyłaby uciec… Jednak jeśli zostanie, to może jakoś pomoże? Przecież pracowała w policji, więc kto, jak nie ona? Z drugiej strony… nie miała przy sobie żadnej broni. Oprócz podstawowego wyszkolenia w sztukach walki wręcz, nie posiadała nic więcej.

Co robić?!

Lotte Visser


Lotte kierowała samochód do centrum miasta. Wybór mniej uczęszczanych dróg gwarantował jej ominięcie porannych korków, piskliwych klaksonów, zniecierpliwionych kierowców. Mogła pozwolić sobie na ten luksus, jako że wyszła z domu wcześniej i miała duży zapas czasu. Ludzie zorganizowani nigdy nie spieszą się, a jedynie posuwają do przodu wytyczonym przez siebie rytmem - czyż nie? Utwór wygrywany przez odtwarzacz dobiegł końca, aż zabrzmiał kolejny - Hesitation. Tytuł melodii w żaden sposób nie współgrał z jej obecnym stanem ducha.

W końcu ukazał się niezbyt duży budynek hotelu. Tradycyjna, czerwona cegła mieszała się z nowoczesnym błyskiem szkła i stali. Lotte oceniła, że w ostatnich latach pojawiło się coraz więcej tego rodzaju synkretycznych renowacji i musiała przyznać, że nie jest to złe rozwiązanie. Zaparkowała i już miała przejść przez drzwi hotelowe, gdy zawołał ją mężczyzna stojący tuż obok wejścia.


- Pani Visser?
Skinęła głową, zatrzymując się w pół kroku. Czyżby znowu ktoś chciał ją o coś błagać? Jednak nieznajomy wcale nie wyglądał na osobę, która potrzebuje pomocy. Zdecydowane spojrzenie, bijąca pewność siebie, zrelaksowana poza. Mężczyzna podał jej rękę.
- Nazywam się Nicolas Flen, jestem synem Ingrid - przedstawił się.
- Ingrid Flenboyante?
- Tak, skróciłem nazwisko, gdyż brzmiało niepoważnie. Zbyt sceniczne, za mało profesjonalne.

Zanim zdążyła zauważyć, prowadził ją hotelowymi korytarzami.

- Wyszedłem po panią, gdyż moja matka zapomniała przekazać numer pokoju. Jako że posiadamy kontakt jedynie do szefa agencji architektonicznej, a nie do pani, zdecydowaliśmy się nie robić niepotrzebnego zamieszania. Muszę przyznać, że dość wcześnie pani przyjechała - uśmiechnął się. - Ingrid jest jeszcze zajęta, ale niedługo na pewno do nas dołączy.

Wyciągnął kartę, by odblokować drzwi. Wkrótce oczom Lotte ukazało się uporządkowane pomieszczenie, ozdobione gdzieniegdzie porcelanowymi figurkami piesków i kotków, które na pewno nie stanowiły standardowego wyposażenia. Nicolas uśmiechnął się znacząco do Visser. Zapewne nie był fanem stylu swojej matki.

- Nicolas, Nicolas! - Madame Flenboyante wychynęła z sąsiedniego pokoju. - I ty, słoneczko! Posłuchaj, przyjechał do mnie skarbuszek z Teksasu, nie widziałyśmy się kilka lat, musisz chwilę poczekać - rzekła, wręczyła jej pudełko herbatników i zniknęła, nie czekając na odpowiedź.
- Proszę się nie martwić - ciężko westchnął. - Wystarczy, jak pani przedstawi projekt mi, wszystko przekażę matce. Prawdopodobnie i tak sam więcej z tego zrozumiem. Szanuję pani czas i nie ma potrzeby czekaj aż się nagadają - przewrócił oczami.
- Marianne, jak oni ładnie razem wyglądają! - dobiegł ich przytłumiony głos madame zza ściany. - Jak z żurnala, ona różowy kostium, on różowa koszula. Śliczni jak z obrazka! Miałaś dobry pomysł, żebym się nie wtrącała się i zostawiła ich samych. Kto wie, co z tego wyniknie!

Nicolas uderzył dłonią w twarz, po czym wskazał Lotte miejsce siedzące i poprosił o przedstawienie projektu.

- Będę z panią szczery - przemówił, gdy skończyła. - W rzeczywistości ten dworek nie zostanie wybudowany. To był jedynie… test. Proszę mnie wysłuchać do końca - szybko dodał. - Zapewne pani wie, że jestem dyrektorem firmy budowlanej. Nowe czasy wymagają świeżych pomysłów, oryginalnych rozwiązań i planowania… dlatego zamierzam stworzyć w ramach ogólnej struktury jednostkę architektoniczną. Samo budowanie to już za mało… potrzebujemy bazę projektów oraz załogi mogącej na bieżąco nanosić poprawki w zależności od życzenia klienta. Potrzebujemy inteligentnych, młodych, kreatywnych ludzi, aby naprawdę wybić się poza obręb stanu i konkurować z obecnymi gigantami. Uznałem więc, że jeżeli ktoś będzie w stanie spełnić wymagania mojej niezrównoważonej matki, poradzi sobie ze wszystkim. To samo zadanie miało do wykonania dwanaście agencji i jak do tej pory jest pani drugim architektem, który pojawił się z co najmniej zadowalającymi rezultatami. Dlatego chciałbym złożyć pani ofertę pracy. Mogę zagwarantować duże biuro, przynajmniej trzy razy większą pensję oraz służbowy samochód. Proszę nie spieszyć się z odpowiedzią. Czy są jakieś pyta…

- Olaboga-laboga! - wrzasnęła Madame Flenboyante z sąsiedniego pokoju. - Pomocy, błagam!

Nicolas ruszył prędko niczym błyskawica. Lotte pobiegła za nim. Wkrótce im oczom ukazał się mały pokoik, w którym większą część podłogi zajmowała niezwykle otyła kobieta. Drogi dywan pokrywała plama z herbaty i odłamki stłuczonego talerzyka.

- Marianne rozmawiała przez telefon z córką dziennikarką i chyba były jakieś strzały i linia się rozłączyła - Madame Flenboyant próbowała powstrzymać drżenie rąk. - I nagle serce ją rozbolało i padła i och…
- K-krew - mruknął Nicolas, spostrzegając nacięcie na dłoni Marianne. Cały pobladł, od razu tracąc rezon i opanowanie.
- Nicolas, nie bój się, to tylko krew. Czemu ty zawsze tak…

Lecz mężczyzny już nie było. Uciekł… zostawiając Lotte samą z tym wszystkim?!

Russel Hayes


Russel wracał do domu. Sytuacja wydawała się beznadziejna… Być może powinien kupić bukiet róż i pojechać z nim do Imperatora? Już słyszał jakąś przypadkową, zjadliwą odpowiedź, jaka by go czekała. Westchnął, hamując na czerwonym świetle, które przełączyło się znienacka. Dobrze przynajmniej, że ma piwo. Zamierzał je tego wieczoru wykorzystać…

Zaparkował, wyjął zakupy, odszukał klucze i wszedł do mieszkania. Cicho. Ciemno. Poczuł dreszcze. Czyżby Mitsy jeszcze nie wróciła? O tej godzinie? Może pojechała do tej swojej latynoski? Zdjął buty, gdy usłyszał przyciszony szmer dochodzący z dużego pokoju. Czyżby telewizor? Jedynie delikatny poblask przełamywał mrok.

Odstawił sześciopak i powoli ruszył w kierunku światła. Program o mrówkach na National Geographic dobiegał końca, zaczynał się blok na temat pogotowia weterynaryjnego z New Jersey. Wydawało się, że nikogo nie ma… Podszedł nieco bliżej, aż okazało się, że na kanapie ustawionej do niego tyłem leżała Mitsy. Wokoło leżały puste opakowania po lodach, chipsach oraz opróżniona butelka wina.

Czy to naprawdę była Mitsy?! Ta, która spożywała jedynie organiczną, nieprzetworzoną żywność, dbała o siebie i chodziła na najróżniejszego rodzaju zorganizowane ćwiczenia fizyczne?

- Mitsy, słyszysz mnie? - Russel przykucnął obok.
- D-daj mi spokój - w końcu jęknęła. Przewróciła się na drugi bok. - Idź, chce mi się... spać.
- Wszystko w porządku?
- T-tak. N-nie. Nie wiem. Głowa mnie boli. Znowu rozmawiałyśmy ze sobą i… ona coś sobie… nie wiem. Trochę się b-boję.
Zapewne chodziło o Latynoskę Izabell.
- Nie ma powodu do strachu - odparł mężczyzna niepewnie.
Chwilę wahał się, czy nie zostanie posądzony o molestowanie, ale zdecydował się podnieść Mitsy i przetransportować do jej sypialni. Dziewczyna nie mogła spędzić nocy na kanapie. Po drodze wstąpił jeszcze do łazienki, skąd wziął miskę, na wypadek, gdyby nagle zaczęła wymiotować.

- D-dzięki, Rus - dziewczyna jęknęła, opatulając się zieloną, puchową kołdrą. Nawet nie otwierała oczu; wydawała się wykończona. Kto by pomyślał, że ta koleżanka z aerobiku ma na nią taki wpływ? - O-ona jest niebze… niebez… niebezpieczna. Patrz… - dodała, po czym ukazała zadrapania na ręce. - Szalona. M-myśli, że mnie szanta… szatna… szatnażujesz.
- Nieważne, teraz śpij - odparł, gasząc lampkę na stoliku obok. - Powiedz, gdybyś czegoś potrzebowała - dodał jeszcze zanim opuścił pokój.

Cała sytuacja sprawiła, że stracił ochotę na piwo. Spojrzał jeszcze przez okno na sąsiada wywieszającego pranie w świetle księżyca, po czym skierował się do własnej sypialni. Po pół godzinie zdołał wyciszyć emocje i zasnąć.

Obudził go… trzask? I następny? Spojrzał na zegarek… była dziewiąta rano… czy to mógł być telewizor? Zerwał się na równe nogi, gdy zauważył, jak wielka, czerwona kula rozprysnęła się na oknie. Za nią poszła następna, zielona. Ostrożnie, nie chcąc się zbytnio odsłaniać, wyjrzał przez upstrzoną farbą szybę. Zaniemówił.


Piękne, półnagie kobiety przed jego domem skandowały hasła, machały rękami, wykrzykiwały obelgi. Przypominały plemię wojowniczek Amazonek zebranych w jednym miejscu, by w zbiorowym szale zaatakować wroga. Niektóre dzierżyły karabiny paintballowe, za pomocą których zamieniały jego posiadłość w krzykliwą tęczę, niektóre rzucały zgniłymi owocami, jeszcze inne papierem toaletowym.

- Nie! Dla! Szowinizmu!
- Nie! Dla! Porywaczy!
- Mitsy! Trzymaj! Się!
- Nie! Dla! Samczego! Tępactwa!
- Wolność! Dla! Kobiet!
- Oddaj! Nam! Mitsy!
- Prawa! Dla! Kobiet!

Takie rzeczy tylko w Ameryce.

Russel przetarł oczy, nie mogąc uwierzyć. Sąsiedzi wyszli na tarasy, obserwując widowisko, jednak pochowali się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy farba i ich dosięgła. Za skandującymi dziesięcioma kobietami tkwiły dwa suvy przygotowane na ewentualne pojawienie się policji. Hayes rozpoznał Izabell wśród kobiet - zapewne pełniła rolę ich leadera.

- O mój Boże! - krzyknęła Mitsy, która nagle pojawiła się w progu. - To dziewczyny ze stowarzyszenia!

Podbiegła bliżej do okna i mimowolnie sięgnęła po dłoń Russela, jak gdyby miało to odpędzić estrogenowe natarcie.

Daniel Visser


Kiedy dotarł pod strzelnicę, autokar już stał. Pojazd najzupełniej zwyczajny, bez loga koła strzeleckiego ani innych insygniów - równie dobrze mógł wieźć dzieci do szkoły, lub turystów na wycieczkę. Okazał się w połowie wypełniony. Niektórzy rozmawiali na najróżniejsze tematy - broń, samochody, fotomodelki, seks. Inni woleli milczenie, wpatrywanie się w okno, lub grę na smartfonie. Daniel znalazł miejsce w najdalszym rzędzie przy oknie.

Dziesięć minut później do pojazdu weszli ostatni pasażerowie - komendant policji oraz właściciel strzelnicy. Uśmiechali się, rozmawiając, jak gdyby byli starymi znajomymi. Usiedli na siedzeniach przy kierowcy, a więc możliwie najdalej od Vissera. Wydawało się, że ojciec Angeliki nie zaszczycił go ani jednym spojrzeniem, nie szukał wzrokiem. I dobrze, w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia.

Kiedy dojechali na miejsce, oczom zebranym ukazało się pole namiotowe
- Hej, Danny, masz namiot i śpiwór? Trzeba było wziąć. Mam nadzieję, że Josh wspomniał o tym - usłyszał z boku. Nie odpowiedział jednak, gdyż należało wysiadać. Tumult i chaos zagłuszały wszystko.

Otaczały ich strzeliste topole, sosny oraz wiele innych drzew, których gatunków Daniel nie znał. W powietrzu unosił się delikatny zapach żywicy. Słońce - jak to w południe - wisiało wysoko na nieboskłonie i wypalało na czołach zebranych drobne kropelki potu. Gdzieś w oddali kłębiły się czarne niczym smoła chmury, jednak wydawały się daleko. Dźwięk piły mechanicznej również nieco psuł idylliczny obrazek.

- Hej, słuchajcie! - na drobny podest wbiegł właściciel strzelnicy. - Najpierw rozstawcie namioty i rozpakujcie się. Potem no tego... nie jestem dobry w przemówieniach... no tam jest pole strzeleckie - wskazał palcem jedną z wydeptanych ścieżek. - Ustawione różne cele, różne odległości. Tego, no... bezpieczeństwo najważniejsze, więc tu, na miejscu, w tym o namiocie - wskazał na obiekt w odległości pięćdziesięciu metrów. - Możecie tam jakąś pomoc znaleźć, czy coś. No, a tamta ścieżka prowadzi do pola z celami ruchomymi. Niektóre napędza wiatr, inne elektronika... to najciekawsze miejsce obozu chyba i dobrze z niego skorzystać, tego, no... To chyba najważniejsze... A, o dwudziestej będzie grochówka, na koszt firmy! - krzyknął, co spotkało się z wiwatem niektórych mężczyzn. - Ale nie piwo, no. Piwo będziecie musieli kupić sobie sami, jeśli nie przynieśliście swojego.

- Te zabawy dla pizdeczek to tylko przykrywka - usłyszał za sobą głos Jasona Vayne’a. - Nie powinny cię rozpraszać. To, po co ty przyjechaliśmy, kryje się w lesie. Chcesz posłuchać? To chodź ze mną.

Wydawało się, że ma jakiś wybór, ale przecież nie mógł po prostu odejść bez słowa. Ostatecznie nie przyjechał tutaj dlatego, aby uciekać od komendanta za każdym razem, gdy go zobaczy. Kiwnął głową. Przeszli w ustronniejsze miejsce.

- Widzisz ten las? Są w nim dwa niedźwiedzie, samiec i samica. Szykuje się polowanie. Kto pierwszy znajdzie i zastrzeli któregoś z nich, wygrywa. Wyruszamy za godzinę, ja, James - wspomniał o właścicielu strzelnicy. - Jeszcze czterech facetów i może ty. Wchodzisz w to? Tylko morda w kubeł, to zabawa dla wybranych.

Daniel chwilę milczał, dłuższą chwilę. Jakby dosłownie zrozumiał Jasona i nie miał zamiaru się odezwać. Przez ten czas wpatrywał się w gliniarza, w końcu skinął głową.
- Potrzebuję czterdziestki czwórki albo sztucer.

Czy Vayne uśmiechnął się? Jeżeli tak, trwało to dosłownie ułamek sekundy, gdyż później już tylko spoglądał krzywo na Daniela.
- A co mnie to kurwa obchodzi, czego ty potrzebujesz - splunął. - Z czym przyjechałem, nie zamierzam się dzielić. Ale sprawdź w magazynie, to tamten namiot. Sztucerów nie mają, a jeśli chodzi o czterdziestki czwórki... Desert Eagle będzie dla ciebie w sam raz.

Visser puścił zniewagę mimo uszu i ruszył we wskazane miejsce. Wypożyczył na legitymację Colta Anacondę i S&W 29 - całkiem solidne rewolwery, najlepsze z dostępnego namiotowego wyposażenia. Następnie przygotował się do wyprawy, zabierając z torby wszystko, co uznał za rozsądne. Wkrótce godzina minęła i Daniel wszedł w las.

Ściółka chrupała pod jego stopami, ptaki ćwierkały głośno. W zasięgu wzroku oprócz nieskończonej defilady drzew nie było niczego... nawet innych zawodników. Wszyscy mieli wyruszyć z odrębnych, wyznaczonych miejsc i zakazana była współpraca, więc to akurat nie dziwiło. Czas w lesie biegł niby wolno, niby szybko i wnet Daniel uznał, że albo właśnie odkrył nową rewolucyjną technikę tropienia... albo się zgubił.

Wypił łyk wody z butelki - po czym parł dalej, do przodu. Wnet wyszedł z lasu na niewielką polankę, gdzie zamierzał chwilę odpocząć. Usiadł na jej samym skraju i już miał na chwilę pogrążyć się w rozmyśleniach, gdy w oddali zobaczył...


Niedźwiedź (zapewne samica) z trzema niedźwiadkami! Ale mowa była przecież tylko o dwóch... no tak, potęga reprodukcji. Daniel spojrzał na czwórkę ssaków, która ustawiła się jak do zdjęcia... Mógł zabić największego, osierocając pozostałą trójkę. Mógł próbować zabić wszystkich, by liczyć na dodatkowe uznanie w oczach uczestników zawodów. Albo też... mógł odejść i pozwolić im dalej żyć. Co innego zabić osobnika, a co innego samicę opiekującą się młodymi.

Zastanawiając się, chwycił mocniej za broń.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 04-06-2016 o 00:10. Powód: imageshack nawalił... zły przyjaciel!
Ombrose jest offline