Wątek: "40. piętro"
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-04-2007, 19:23   #8
Kutak
 
Kutak's Avatar
 
Reputacja: 1 Kutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwu
Wieżowiec „New Dreams” w dniu uczczenia śmierci stróża nocnego wypełniał się życiem. Coraz to nowe osoby przyłączały się do tego dziwnego rytuału wjazdu na górę, na odpowiednie piętro i siadanie do pracy. Wychodząc z windy każdy patrzył zazdrosnym spojrzeniem na tych, którzy ciągle w niej pozostają. No, poza grupką sprzątaczy- ale ich najczęściej w ogóle nikt nie zauważał. No chyba, że miał burdel w gabinecie albo chciał z którymś pomówić o „czasowym obniżeniu pensji”. Takie życie.

12:05, biurowiec korporacji „New Dreams

Sharon zaczynała już męczyć ta praca. A tu jeszcze naprawdę sporo czasu- najwcześniej mogła wyjść koło 16, ale zazwyczaj trzeba było jeszcze przewietrzyć pomieszczenie, posprzątać, przygotować raporty dla zarządzających… Ale cóż zrobić- nikt nie mógł jej pomóc, radziła sobie tylko i wyłącznie sama. Taka praca, takie życie. Będzie lepiej. „Los się musi odmienić”, wspomniała w myślach tytuł gdzieś zasłyszanej piosenki.

- Sharon, poszłabyś na zaplecze poszukać 116?- odezwała się Ann, najstarsza z dziewczyn, odchodząc od niemłodego już mężczyzny wąchającego próbki perfum.

Cóż mogła robić? Mimo, że atmosfera tutaj była całkiem przyjazna, to trudno było odmawiać kobiecie, która rzekomo zaangażowała się w romans z kimś z samej dyrekcji (wszystkie podejrzewają Gordsona, w końcu ostatnio gdzieś razem jechali!), chyba, że komuś nie zależy na tej pracy. A panna Davis potrzebowała jej, potrzebowała, potrzebowała… Poszła więc z przyklejonym do twarzy uśmiechem na zaplecze.

I gdy zdejmowała chyba trzydziesty karton z szafek, znajdując już chyba wszystkie próbki poza tą cholerną sto szesnastką, nagle poczuła w kieszeni znajome wibracje. Ktoś dzwoni… Przyjrzała się numerowi- z pewnością nie był to żaden znajomy. Numer był zdecydowanie za długi jak na amerykańskie standardy, ba- nie Sharon nie sądziła, by tak długie ciągi cyfr w ogóle gdziekolwiek służyły za numer telefonu. „Pewnie jakiś błąd”, pomyślała odbierając połączenie od numeru 445441495012249.

Piski, trzaski, szumy- to usłyszała w słuchawce. I coś jakby niewyraźny głos, przedzierający się przez ten dźwięk- przypomniały jej się transmisje radiowe w filmach z okresu II wojny światowej. Ale kto teraz używa radia, i umie dzwonić na nie z telefonów…?
-Wypuśćcie…- Trzy, jeden, jeden, sześć…- zrozumiała nagle głos. Wypuśćcie. Wypuśćcie. I te cyfry. Powtarzał to w kółko, jakby szukał jakiegokolwiek odbiorcy…

- Halo…?- wystękała nieśmiale Sharon- telefon był co najmniej dziwny, a co gorsza- rozmowa podczas pracy mogła być surowo karana. Zero odzewu.

Przez chwilę jeszcze potrzymała przy uchu słuchawkę, poczym skończyła połączenie. Jeżeli to był żart, to był naprawdę głupi. Ale kto dla żartu szuka tak długiego numeru? Dziewczyna jeszcze przez chwilę przeglądała numery w telefonie, szukając chociażby podobnego wśród znajomych- żadnych wyników. Potem znowu wróciła do poszukiwań. Próbkę 116 znalazła od razu.

***

Caroline uwijała się jak w ukropie. Przeglądała kolejne projekty, zatwierdzała je lub nie z prędkością tak wielką, że aż nieprawdopodobną. W pewnym momencie przyłapała się nawet na tym, że w jej decyzjach brak jakiegokolwiek sensu- czyta pierwsze zdania, czasem zerknie na projekt graficzny, i od razu wprowadza do komputera odpowiednie, czasem zupełnie wyssane z palca dane. No tak, trzeba to poprawić, westchnęła.

Czujne oczy sekretarki dodatkowo przeszkadzały jej w pracy- miała prawo przypuszczać, że ta wredna jędza przydzielona przez dyrekcje za swój życiowy cel stawia sobie wygryzienie Caroline z jej przytulnej posadki. Ale żeby tak z sekretarki na takie stanowisko…? A może robi to dla kogoś? Trzeba sprawdzić, z kim pani- sprawdziła na wizytówce przyczepionej do monitora- Ramsin przyjaźni się w firmie. Ramsin? To w ogóle amerykańskie nazwisko?

Telefon. Musiała przełączyć bez pytania, nic nowego. Caroline Lothee coraz bardziej przekonywała się, że jej sekretarka ma raczej inną szefową, niż ona. O tak, musi to zbadać. Koniecznie. Ale teraz ważniejszy jest telefon.

- Pani Lothee?- odezwał się w słuchawce głos „najważniejszego wśród asystentów”, Colina Gritha. Caroline potwierdziła- Pan Kervish chciałby się z panią zobaczyć. Natychmiast. Dziękuje.

Odłożyła słuchawkę i westchnęła cicho. Kervish, Stanley Kervish. Boss bossów w tej firmie. Sama góra…

Wstała, wyszła z gabinetu i wsiadła do winy. Szła powoli, jak na skazanie. Spóźniła się, okropnie się spóźniła. W myślach układała już przepraszającą mowę- że to ostatni raz, że chętnie zostanie po pracy, że praca w „New Dreams” to ostatnimi dniami całe jej życie… Albo nie, esencja jej życia. Winda zaczęła jechać w górę.

***

Susan Pulasky, koordynator Usług Pocztowych”- napis wykonany ołówkiem automatycznym dumnie pysznił się na kartce na środku biurka. Wygląda całkiem nieźle, Susan była przekonana, że na pozłacanej tabliczce będzie jeszcze piękniejszy. I nie mogło tam zabraknąć „wchodzić przez sekretariat”. Chociaż może „gabinet asystenta” lepiej by brzmiało? W końcu na wyższych piętrach nikt nie ma sekretarki. Osobisty asystent, osobista asystentka… Co z tego, że dla większości z firmowych VIPów robią oni to, co zwyczajna sekretarka- liczy się nazwa. Tak, asystent brzmi zdecydowanie lepiej.

Kwiaty dla Esther chyba nie miały się najlepiej- woda w wazonie im nie pomagała, powoli więdły. A przełożonej ciągle nie było… Aż dziwne- w końcu jeżeli chciała się starać o wyższą posadę… No, czasami się spóźniała- ale aż tyle? Już po dwunastej… Zabalowała? Kto wie… Susan rozmarzyła się- gdyby tam była i mogła strzelić parę kompromitujących fotek… No, jakieś bieliźniane zabawy szefowej- to by było coś!

Tak czy inaczej trzeba działać. Nie mogła po prostu siedzieć i odrabiać i swoją i Esther robotę. Zadzwonić, skontaktować się, upewnić… Wie już, że nie brała urlopu, sprawdziła to dokładnie. Może coś z tego wyjdzie? Zaufanie przełożonego to zawsze coś dobrego. A jeżeli Esther w coś się wpakowała? Szantaż pomaga karierze jeszcze lepiej niż romans…

***

Dwie puste puszki po Coli stały na biurku Damiena. Żadnych wgnieceń, żadnych poważnych zadrapań- wyglądały idealnie. Ba, gdyby nie ich pospolitość, mogłyby nawet być jakimiś wymyślnymi ozdobami! Nie, jednak nie- pomyślał Damien i cisnął obie puszki do kosza. Trafił.

Godzina dwunasta, a wielce poważany w Departamencie Analiz i Rozwoju pan Ekspert ciągle siedział i pracował. Dodawał, sumował, potęgował i wyciągał pierwiastki- wszystko po to, by plan dalszego rozwoju firmy był jak najlepszy. Nie miał prawa się pomylić- nie w tej pracy! Zdawał sobie sprawę, że od tych paru cyferek zależą całe miliony firmy. A firma nie lubi tracić pieniędzy. Pan Kervish też tego nie lubił. A kto wie- Kervish zdawał się momentami straszniejszy niż cała ta firma…

„Też to czujesz? Zaraz coś się wydarzy…”, usłyszał w Damien. Tak, coś mu nie grało- może zbytnia cisza, może ten dziwny układ chmur za oknem, a może chodziło o tą paprotkę w sąsiednim gabinecie, wyglądała jakby zaraz miała się przewrócić. „No! Dalej! Dalej! Dalej!”, wołał Victor. Był dzisiaj wyjątkowo niespokojny, nawet jak na niego…

Monitor zaczął wariować. Odruchowo Damien zapisał swoje dane, zapisywanie było podstawą i wbił oczy w ekran. Jakby komórka leżała gdzieś obok, te fale… Ale trochę ich za dużo… Nie minęła minuta, a pan Warrick nie mógł już niczego odczytać z ekranu. Ale przecież to plazma- a na plazmach komórki nie wywołują takich zakłóceń…

Po chwili wszystko w pomieszczeniu zaczęło wariować. Laptop, głośniki, nawet obraz na zegarku falował… Co gorsza, nawet wyświetlacz komórki „obrywał” tymi falami! Wszystko trzeszczało, skakało… Spoglądając przez okno zobaczył, że w sąsiednim gabinecie wszystko wygląda podobnie- ludzie rozglądali się spanikowani, Johns z 1013 chował się właśnie pod biurko… Cokolwiek się działo, nie było to naturalne…

***

Ricardo obudził się po raz drugi tego dnia. No tak, spanie w pracy to najlepsza droga do zostania z niej wyrzuconym, chłopak wiedział o tym- ale sen był mocniejszy. Poza tym co mógł robić- po śmierci Fintza wszyscy byli pogrążeni w niby-żałobie, nie było niczego wielkiego do roboty. Kliknął parę razy, potem włączył pasjansa. Uniwersalny sposób na nudę, powiedział cicho sam do siebie.

Pasjans jednak nudził się prędko. W porównaniu do niego o wiele ciekawsze zdawały się serwery firmowe. Szybko dostał się na małą „piracką zatokę”, informatycy muszą lubić powymieniać się czasem filmami. No, no- i to jakimi filmami. Ricardo z uśmiechem pełnym satysfakcji zassał na dysk w końcu nakręconego „Hobbita”- czasem miło obejrzeć mało ambitne kino fantasy. Nagra go sobie na płytę przed wyjściem, albo zgra na dysk w mp3 playerze- w końcu ma tam niemało miejsca.

O, a to co?, mruknął z zaciekawieniem. Od kiedy ktoś bez żadnych uprawnień może mieć dostęp do monitoringu? Pewnie jakaś awaria. Krążył myszką wokół ikony, w końcu jednak ciekawość ludzka zwyciężyła i uruchomił jakiś dziwny, zaawansowany program, chyba nawet Microsoftu. Wybrał z panelu piętro 58- najwyższe z używanych, siedzibę samej dyrekcji…

***

Argrieve nie czuł się pewnie na tym piętrze. 58 piętro, miejsce strasznie ciemne, jedynie z dwoma oknami na długim korytarzu. I tylko po nim mógł chodzić, bo wstęp do biura „Żelaznego Stanley’a” był czymś, o czym mógł pomarzyć. Widział też łącznie sześć kamer na tym małym skrawku ziemi- cokolwiek by tu zrobił, ktoś to zobaczy…

- Ja tu jeszcze kurwa kiedyś porządzę…- mruknął pod nosem i, odrobinę pocieszony tą myślą, zabrał się do zmywania podłóg.

Kolejne zespoły rodem ze Skandynawii i innych wyjątkowo mrocznych miejsc na świecie przewijały się przez jego odtwarzacz. Z chęcią by zapalił, ale wiedział- czasem popalać można, ale na pewno nie w pod gabinetem szefa. Samego szefa.

I kiedy chciał kolejny raz rzucić bluzg pod adresem całego Kervisha, jego matki, babki, dzieci i żony, oraz całej tej firmy, stało się coś nieoczekiwanego. Nagle drzwi do gabinetu zostały otwarte. Nie, nie otwarte- wykopane! Ze środka wybiegło dwóch byków, jednego z nich Argie poznał- ochroniarz ze zmiany nocnej z parteru, bodaj Butch. Imię w sam raz dla kretyna, skomentował to po poznaniu wielkoluda „konserwator powierzchni płaskich”.

Bardziej niepokojące było jednak to, że ta dwójka w swoim panicznym biegu ciągnęła kogoś między sobą. Niski, przytłustawy facet z czarnym workiem na głowie. Coś podobnego do tego, w czym ostatnio terroryści z Iranu i Iraku przeprowadzali swoich jeńców. Chyba nawet nie zauważyli stojącego z otwartą gębą sprzątacza- ale chyba to dobrze, pomyślał Argie patrząc na broń przy pasie tych dwóch…

W momencie, gdy dwójka z „zakładnikiem” zbiegła po schodach awaryjnych, drzwi od windy otworzyły się. Ze środka wyszła kobieta, Argie skądś ją kojarzył. A, sprzątał wczoraj pod jej gabinetem! Caroline L… coś tam, to musi być ona. Ta, która ponoć „prawie zasnęła w Sali”, jak mówiła krążąca wśród personelu plotka. Kobieta posłała mu pełne zdziwienia spojrzenie, lecz czym miał odpowiedzieć- sam też nic nie wiedział. Delikatnie pchnął drzwi do gabinetu Kervisha i zobaczył porozrzucane papiery na biurku i pusty fotel. W środku nie było nikogo…

A podglądający to wszystko przez kamery Ricardo ciągle nie był pewien, czy to na pewno nie jakaś niskobudżetowa produkcja akcji…
 
__________________
Kutak - to brzmi dumnie.

Ostatnio edytowane przez Kutak : 11-04-2007 o 22:20.
Kutak jest offline