Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-08-2015, 20:59   #12
Ombrose
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Imogen Cobham


- Rozumiem. Dziękuję za złożenie zawiadomienia. Informacja została przekazana najbliższym służbom patrolowym… - wypluwał miniaturowy głośnik, gdy Imogen powoli, niespiesznie odstawiała komórkę od skroni i naciskała czerwoną słuchawkę. Obróciła się, niezwykle ostrożnie. Jak gdyby - nie wiadomo kiedy - zabłąkała się podczas wizyty w zoo i trafiła do klatki z zabójczym drapieżnikiem. Jak gdyby każdy najmniejszy nieprzemyślany ruch mógł kosztować ją życie


Dostrzegła go w odbiciu na szybie samochodu. Obcy mężczyzna stał za nią i w milczeniu przypatrywał się. Zagryzła wargę. Odniosła irracjonalne wrażenie, że trwało to już długo, choć nie wydawało się to prawdopodobne. Wokoło w zasięgu wzroku poruszał się tłum, lecz wydawał się nieco zdystansowany. Jak gdyby ugrzęzła za lustrem weneckim i choć sama mogła obserwować otoczenie, dla oczu innych pozostawała niedostępna.

Poczuła gęsią skórkę na przedramieniu, gdyż znała psychologię tłumu. Gdyby w tym momencie mężczyzna wyjął zza pleców kij bejsbolowy i zaczął ją okładać, część przechodniów spoglądałaby biernie, wielu by uciekło. Niektórzy być może zadzwoniliby do odpowiednich służb, lecz mało kto włączyłby się w bezpośrednią walkę. Nawet wtedy mogło to nie mieć znaczenia. Aby zabić człowieka, albo trwale go okaleczyć, wystarczy tylko kilka odpowiednio wykorzystanych sekund. Kilka drgnięć wskazówek zegara, czy ziarenek piasku w klepsydrze. Zanim w którymś z mężczyzn odezwałby się instynkt supermana, mogła już kilka razy zostać przedziurawiona ołowiem.

Słyszał jej rozmowę. Jak podawała szczegóły planu gangsterów. Jeżeli był jednym z nich, mogło to oznaczać… Immy wstrzymała oddech, myślała szybko. Wsadziła rękę do kieszeni i znalazła klucze. Odpowiednio użyte działały niczym kastet. Nie wiedząc kiedy, Skorpion zaskoczył znowu, tym razem z innym modułem. Poczuła upływające milisekundy, pojęcie przestrzeni zwinęło się jak rulonik, skompresowało i znów rozpostarło. Minęło dwa tysiące czterysta sześćdziesiąt sześć milisekund od czasu, gdy zauważyła mężczyznę. Stał od niej w odległości dwóch tysięcy trzystu dwóch milimetrów, jeśli wliczyć ubranie.

- Spokojnie, spokojnie - podniósł do góry ręce.

Jeżeli miał tym uspokoić Imogen, to pomylił się. Jego ruch odsłonił metalowy błysk rewolweru zatkniętego za pas spodni. Już miała skoczyć i zaatakować (bo atak jest najlepszą obroną), lecz nieznajomy prędko wycofał się do tyłu. Siedem tysięcy pięćset dwadzieścia milisekund i trzy tysiące siedemset siedemdziesiąt dziewięć milimetrów.

- Jestem z policji! - powiedział. - Tylko w cywilu, obecnie nie jestem na służbie. Usłyszałem pani rozmowę i postanowiłem zatrzymać się. Muszę pomóc. Proszę nie krzyczeć.
- Pokaż odznakę - warknęła.
Nieznajomy zawahał się.
- Tylko spokojnie. Została w samochodzie wraz z portfelem i bronią. Drugą spluwę mam przy sobie, wetkniętą za pasek. Widzi pani, że jej nie dotykam. Moje ręce są w górze.
Skinęła głową.
- Jeżeli pani chce, możemy przejść do mojego samochodu, gdzie pokażę pani odznakę. To tutaj, dziesięć metrów dalej - wskazał na czarną toyotę.

Jeżeli mieli na myśli ten sam samochód, to w rzeczywistości znajdował się w odległości czternastu tysięcy sześciuset pięćdziesięciu pięciu milimetrów. Kalkulator od razu dostarczył jej informacje o prognozowanym czasie pokonania tego dystansu.

Imogen nie zauważyła, zajęta rozmową, że pani Wenderlich spogląda na nich przez oszkloną ścianę budynku. Widząc - zdawało jej się - scenę kłótni pomiędzy małżeństwem, Anna ze zrozumieniem kiwnęła głową. Przypomniała sobie własną młodość i nieskończone scysje ze świętej pamięci Burtem Wenderlichem.
- To był prawdziwy skurwysyn - pokiwała do siebie głową. - Biedna dziewczyna. Nie powinnam tak za nią wybiegać - mruknęła, wracając do gabinetu.

W tym samym czasie Imogen nieufnie spoglądała na nieznajomego, uzbrojonego mężczyznę.
Jeżeli rzeczywiście był policjantem i - jak twierdził - posiadał w samochodzie drugiego gnata, to po uzbrojeniu się, we dwoje mogli potencjalnie zapobiec tragedii. Choć wsparcie było oczywiście więcej, niż potrzebne.
Z drugiej strony, jeżeli miała przed sobą członka gangu… to idąc z nim do samochodu, równie dobrze mogła kierować się ku własnej trumnie. Mężczyzna był postawny i zapewne potrafiłby obezwładnić ją i zapakować do bagażnika, by nie sprawiała problemów. Przy okazji dziurawiąc skroń.

Najwyraźniej czekał ją kolejny ciężki wybór.

Lotte Visser


Pani Flenboyante wbrew pozorom okazała się pomocna. Słuchała Lotte, wykonywała jej polecania - co prawda z pewną dozą nieporadności, lecz bez niepotrzebnych pytań i sprzeciwów. Strzałem w dziesiątkę okazała się decyzja, by zadzwonić z prośbą o defibrylator. Minęło może dziesięć minut, gdy do środka wparowało trzech ochraniarzy.

- Proszę się odsunąć – jeden z nich rzucił oschle do Lotte. Po chwili jednak zdał sobie sprawę z niepotrzebnej szorstkości i dodał: - Bardzo dobrze się panie spisały. Dziękujemy za wezwanie, teraz nasza kolej. Proszę odpocząć – rzekł, by następnie przejąć wykonywanie uderzeń.
- Wcześnie rozpoczęta resuscytacja może zadecydować o życiu i śmierci. Dobrze, że nie straciła pani… nie straciły panie głowy – dodał drugi, który w tym czasie rozpakowywał AED.
- Cz-czy… - w drzwiach pojawiła się Madame Flenboyante. – Czy zrobić panom herbatę?
- Nie, proszę odpocząć w drugim pokoju. Już dostatecznie pani pomogła, dziękujemy za zgłoszenie.
Ingrid skinęła głową, po czym postąpiła zgodnie z poleceniem ochroniarza.
- Pani również może odpocząć. Dzwoniły panie już na pogotowie?
- Tak – Lotte skinęła głową.
- Kolega z centrali dla pewności jeszcze raz przedzwoni. Proszę się nie martwić i dotrzymać drugiej pani towarzystwa. Pokoik jest bardzo mały, toteż potrzebujemy więcej miejsca.

Lotte usiadła obok Madame, która wpierw nie odzywała się, a potem usilnie zaczęła namawiać ją na herbatę. Widocznie w ten sposób staruszka radziła sobie ze stresem – szukając sobie zajęcia. Gdy Visser to zrozumiała, w końcu zgodziła się dla świętego spokoju.

Wreszcie do środka wszedł zespół pielęgniarzy wraz z lekarką. Podłączyli odpowiednią aparaturę, po czym wtoczyli Marianne na nosze.
- Bardzo proszę, aby któraś z pań z nami pojechała. Jest to konieczne ze względu na szereg formalności… opis zdarzenia, ubezpieczenie, dokumenty, czynności przeprowadzane do chwili przybycia pogotowia… przepisy są takie, że przy wypadku w mieszkaniu, w odróżnieniu od takiego w przestrzeni publicznej, nie możemy samodzielnie zabierać jakichkolwiek przedmiotów ze sobą, w tym torebki, czy nawet dokumentów. Przed wprowadzeniem takiego nakazu zdarzały się pozwy sądowe o kradzieże – wytłumaczyła młoda lekarka.

Oczywistym wyborem była Madame Flenboyante.
- Niestety nie mogę pojechać… Nie wiem co z moim chłopcem się stało, ale co najważniejsze wziął jedyną kartę i nie mogę zamknąć pokoju.
- Zamek nie zatrzaskuje się automatycznie?
- Nie, niestety nie. Lotte, kochanie, proszę pojedź z moją biedną Marianne…! – Ingrid zaszlochała.

Ochroniarze nie okazali się zbyt pomocni.
- Niestety w naszych kontraktach jest wyszczególnione, że nie możemy opuszczać hotelu w godzinach pracy. Gdyby w tym czasie miał miejsce rabunek, to przy naszej nieobecności jesteśmy zobowiązani z własnej kieszeni pokryć wszelkie koszty.

Lotte westchnęła.
- Ale ja sama też pracuję i…
- Bardzo szybko proszę się decydować, już jedziemy! – krzyknęła lekarka.
Architektka zaniemówiła, gdy zauważyła maskę tlenową na twarzy Marianne. W tym samym czasie Ingrid wcisnęła jej w dłoń torebkę nieprzytomnej.

Lotte nie należała do osób łatwo ulegających presji, jednakże ten przypadek było nieco wyjątkowy. Zjechała windą z zespołem medycznym, po czym wsiadła do ambulansu, zastanawiając się, czy aby nie postradała zmysłów. Już dojeżdżali do gmachu szpitala, gdy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu ukazało się zdjęcie Deana Radlera, jej szefa. Gdyby to był ktoś inny, zapewne nie odebrałaby.
- Lotte, gdzie jesteś?
- Jestem w głównym szpitalu, przepraszam, ale…
- Co?! Jesteś w szpitalu?!
- Znaczy…
- Bardzo proszę wyłączyć telefon – oznajmiła lekarka.
Wkrótce zajęli się wysiadaniem oraz transportem chorej i Lotte bezwiednie nacisnęła czerwoną słuchawkę.

Czekała przed gabinetem zabiegowym, trzymając w jednej ręce torebkę swoją, a w drugiej sakwę Marianne, gdy usłyszała od lekarki, że obok jest bufet, gdzie będzie wygodniej. Skorzystała z wolnej chwili, by wejść na bloga, sprawdzić wiadomości. Straciła rachubę czasu, aż w pewnym momencie w progu kawiarenki pojawił się… szef.
- Dzięki Bogu jesteś cała! – podszedł bliżej. – Pytam się jednej pielęgniarki, drugiej, czy mają pacjentkę o twoim nazwisku… już miałem wychodzić, gdy natknąłem się na ciebie!
- Och… skąd pan wiedział, żeby tutaj szukać?
- Mówiłaś, że jesteś w głównym. Byłem w okolicy, więc zamiast dzwonić, pomyślałem, że przyjdę osobiście i popytam o ciebie. A, i mów mi po imieniu, aż tak stary nie jestem – zaśmiał się, czując ulgę, że jednak wszystko w porządku. - Jestem Dean, jak wiesz.

Lotte już miała zapytać, czy nie mógł do niej po prostu zadzwonić , ale przypomniała sobie, że przecież cały ten czas surfowała po Internecie poprzez 3G, więc telefon mógł nie sygnalizować połączeń przychodzących. Kątem oka ujrzała pielęgniarkę wiozącą korytarzem pacjenta. Czy mogła to być Marianne?

- Ze mną w porządku… to mojej… koleżance przytrafiło się nieszczęście. Proszę chwilę poczekać, tylko przejdę się i zobaczę, czy może jestem potrzebna – pokazała torebkę staruszki, jak gdyby to coś mówiło Deanowi, po czym wyszła z bufetu i skierowała się za spostrzeżoną pielęgniarką. Ubrana w różowy uniform kobieta zostawiła na chwilę kozetkę, zawołana przez swoją koleżankę, która wyszła zza drzwi opatrzonych etykietą: „Pracownia Badań Pilnych”.

Lotte skorzystała z okazji i podeszła bliżej. W pewnym momencie przystanęła, nie mogąc wierzyć własnym oczom.

Russel Hayes


Russel już miał spróbować wydostać się z uchwytu Amazonek, gdy rozległy się syreny policyjne. Czyżby Mitsy zdołała wykręcić numer na komendę? A może któryś z sąsiadów? Faktem było, że cztery radiowozy na sygnale znajdowały się coraz bliżej, aż i Russel je ujrzał. Wtedy też wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.

Trzy feministki blokujące jego ciało odskoczyły, z czego jedna ruszyła na miejsce kierowcy w Suvie, druga usiadła na miejscu towarzyszącym, a trzecia przystawiła coś do odsłoniętego brzucha mężczyzny. Hayes domyślił się co to było w momencie, gdy 2000 woltów przeszyło jego ciało. Izabell krzyknęła:
- Porwiemy cię, potorturujemy, a na końcu zabijemy, pacanie! – jej wrzask niósł się po przedmieściach. Funkcjonariusze, bez względu na to, jak głośny by warkot ich samochodów nie był, musieli usłyszeć tę kwestię.

Wtłoczyła go na tylne siedzenie, po czym sama zajęła miejsce obok. Gdy dwóch ubranych na niebiesko mężczyzn wyskakiwało z auta, rozległ się pisk opon i Suv pomknął w dal. Zniknął z oczu przy najbliższym zakręcie.

Przed oczami Russela tańczyły mroczki, gdy po pół godziny odzyskał przytomność. Wciąż nie był zdolny do żadnego ruchu, nawet kiwnięcia palcem. Osunąłby się z siedzenia, gdyby nie przetrzymujący go pas bezpieczeństwa. Słuch jako jedyny ze zmysłów zdawał się nienaruszony.
- Wszystko zgodnie z planem – mruknęła Izabell. – Właściwie nie mogło się lepiej potoczyć.
- Niby tak, ale dziewczyny zostały… - mruknęła blondynka.
- Oczywiście, że zostały. Być może zdążyły wypisać kilka nienawistnych uwag sprayem, które podziałałyby na wyobraźnie glin. Jednak od razu miały uciekać, w momencie gdy zabrzmi syrena. Ostatecznie nauczyły się planu tej rudery na pamięć włącznie z kilkoma wyjściami ewakuacyjnymi.
- Mam nadzieję, że żadna jednak nie została złapana.
- Tak, ja też…. Powinnam zadecydować, by wysłały SMSa, gdy będą bezpieczne. Nie pomyślałam o tym – przyznała Izabell.
- A ten Suv, który został?
- Trochę go szkoda… ale kupiłyśmy go specjalnie na tę okazję. Dwa tysiące dolców to majątek nie jest, a gdy chłopaki zapłacą nam naszą dolę, zupełnie o nim zapomnimy. Tak właściwie… to nawet lepiej, że go przechwycili. Liczyłam na to, że zdołają zapisać nasze numery rejestracyjne i w ten sposób dotrą do figurantki z hospicjum, która posiada tę opuszczoną ceglarnię. Jednak w środku została komórka z GPSem zaprogramowanym na trasę do tej lokacji.

Blondynka kiwnęła głową.
- Zgubiłyśmy ich dość szybko w pościgu, bo wszystko zaplanowałyśmy, w tym trasę odwrotu. Mniej więcej teraz powinni wrócić do Suva i odkryć to urządzenie.
- Dwa radiowozy zostały, by zabezpieczyć scenę i złapać dziewczyny. Pozostałe dwa pognały za nami. Być może już wiedzą o ceglarni.
- Może powinnam zadzwonić do Marco?
- Enzo miał do mnie zadzwonić, gdy już skok się uda i będą bezpieczni.
- To takie szalone – blondynka parsknęła śmiechem. – W ogóle jak my wyglądamy… Jak prostytutki.
Latynoska wzruszyła ramionami.
- Właśnie na tym polegała robota. Miałyśmy narobić jak najwięcej zamieszania, być jak najbardziej krzykliwe, aby ściągnąć jak najwięcej radiowozów.
- Tak, to wiem. Dywersja.
- Być może skok jeszcze trwa. Mieli zacząć jakieś pół godziny temu.
- Boję się tylko, aby nie pojechali prosto do banku. Znaczy ci gliniarze, którzy zostali oddelegowani do nas.
- Ważne, że w krytycznym momencie byli po drugiej stronie miasta. Poza tym… starałyśmy się wydawać tak nienawistne i nieprzewidywalne, jak to możliwe. Myślę, że powinni uwierzyć w to, że zamierzamy go torturować i zabić. Nie zostawią tej sprawy tak po prostu.
- No właśnie… czemu wybrałyśmy właściwie akurat jego dom na przeprowadzenia akcji?
- Przecież mówiłam, że mnie zgwałcił – Izabell spiorunowała koleżankę wzrokiem.
- Naprawdę, Iz? – zawahała się blondynka.
- Ech… jego dom był w idealnej lokacji. Byłam w nim wczoraj, więc orientowałam się we wnętrzu. Poza tym ten skurwiel… odbił mi dziewczynę.
- Mitsy… Biedna dziewczyna. Nie ma pojęcia, o co chodzi.
- Biedna na własne życzenie, skoro wybrała skurwysyna.

Russel starał się jak mógł, lecz mroczki przed oczami pomnożyły się, głos zaczął się zacierać, a myśli plątać… Z powrotem stracił przytomność.


Ocknął się w zimnym pokoju. Przeciąg wiał mu prosto w twarz i zapewne to go ocuciło. Otworzył oczy. Światło go oślepiło, choć w rzeczywistości nie było zbyt jaskrawe. Gdy wzrok przyzwyczaił się, ujrzał niewielkie, doprowadzone do ruiny pomieszczenie. Na podłodze walały się najróżniejsze śmieci wśród żwiru i kurzu. W końcu poczuł więzy krępujące z tyłu jego nadgarstki i kostki. Z sąsiedniego pokoju dobiegał głoś Izabell. Zapewne była tam z przyjaciółkami i śmiały się z niego. Stłumił kichnięcie. Rozejrzał się dokładniej po pokoju… i wśród odpadów ujrzał otwartą puszkę po pomidorach. To przypomniało mu, że resztki jednego wciąż spoczywają na jego twarzy.

Mógł nie ruszać się i czekać na pomoc policji. Opcja najbezpieczniejsza, jednakże godząca w dumę i zmęczone niewygodnym podłożem kolana. Z drugiej strony… Jeżeli zdołałby doczołgać się do puszki, być może mógłby przeciąć więzy, choć jeżeli nie zachowa ostrożności, zwróci uwagę kobiet z sąsiedniego pokoju. Jednakże gdyby mu się udało… uciekłby o własnych siłach, lub wziął jedną z walających się butelek po piwie i skonfrontował się z tymi sukami.

Należało zadecydować.

Daniel Visser


- Niedźwiedzie? – odparł właściciel strzelnicy. – Jakie niedźwiedzie? Przecież w tych lasach nie ma niedźwiedzi. Czekaj, co ty zrobiłeś? – zdaje się, że dopiero teraz dotarły do niego słowa Daniela. – Zastrzeliłeś niedźwiedzie?

Gdy Daniel wyjaśnił mu sytuację, mężczyzna odparł krótko, że musi skontaktować się z komendantem i oddzwoni. Visser został sam z myślami oraz martwymi zwierzętami. Od czasu do czasu lekki wiaterek przynosił ochłodę w upalny dzień. Nieliczne chmury unosiły się niespiesznie ku zachodowi. Mężczyzna zastanowił się, za jaki czas przy tej temperaturze zwłoki zaczną śmierdzieć. Rozważania przerwał mu jakby odległy warkot… samochodu? Zapewne w niewielkiej odległości po drugiej stronie polany musiała znajdować się droga. Dopiero wtedy zastanowił się, jak daleko zaszedł od obozu.

Wkrótce z pomiędzy drzew wyłoniła się sylwetka Vayne’a. Samochód musiał należeć do niego… lub co bardziej prawdopodobne, pożyczył go od kogoś z administracji placówki, skoro przyjechał na miejsce autokarem wraz z pozostałymi. Mężczyzna szedł wyprostowany, pewnym krokiem, a z jego twarzy nie można było nic wyczytać.

- James opowiedział mi o wszystkim – zaczął, pomijając zbędne formułki grzecznościowe. – I po drodze widziałem ciała. – Naprawdę to zrobiłeś, prawda? – zapytał retorycznie.
- Oczywiście. Zgodnie z zasadami.

Komendant podszedł jeszcze bliżej. Teraz różnica gabarytów pomiędzy mężczyznami zarysowała się jeszcze jaskrawiej. Jason Vayne przypominał olbrzyma, mogącego zgnieść lufę pistoletu gołymi dłońmi. Daniel nie zdążył zareagować, gdy popchnął go z całej siły. Uderzenie pozbawiło płuc powietrza i zaniosło Vissera kilka metrów do tyłu.

- Kurwa mać, to polowanie było tylko po to, byś się sfrajerował. W rzeczywistości jako jedyny błądziłeś po lesie… w którym nie miało być niedźwiedzi… i miałeś ich szukać do osranej śmierci. Ale ty kurwa szukałeś i znalazłeś! Jako pierwszy od lat siedemdziesiątych! Kurwa, gratuluję! – wrzasnął, kopiąc go z całej siły w bok. Gdyby nie gęste krzaki, Daniel odleciałby na kolejnych kilka metrów.

- Pamiętasz, jak w strzelnicy powiedziałem, że chcę się przekonać, czy jesteś mężczyzną? Czy ty kurwa myślisz, że bycie mężczyzną polega na bezsensownym mordowaniu Bogu ducha winnych zwierząt?! Gdybym tylko wiedział, że jakieś znajdziesz, nigdy bym cię nie wypuścił z obozu. Jesteś mężczyzną nie wtedy, gdy zabierasz życie dla jakiejś cholernej gównianej zachcianki, dla czystej, bezsensownej destrukcji. Jesteś mężczyzną tylko i wyłącznie wtedy, gdy jesteś w stanie to życie ochronić. Nie tylko swoich bliskich, ale i innych. Dlatego sam wstąpiłem do policji. Dlatego chodzę do strzelnicy, bym w razie potrzeby mógł wpakować w ryj kilka kulek jakiemuś skurwysynowi, który myśli, że jest panem życia i śmierci. Komuś takiemu, jak ty – drugi raz kopnął, w to samo miejsce. Daniel zakaszlał, wykrztuszając kilka kropel krwi.

- Widzisz to mrowisko? – Jason nachylił się do jego twarzy i szarpnął tak, by Daniel zobaczył. – Wpakowałbym ci do niego ryj, ale tego nie zrobię, bo te mrówki zapierdalały ciężko, aby je zbudować. Myślisz, że możesz to przekreślić tylko dlatego, bo fizycznie jesteś w stanie? Otóż ja jestem zrobić teraz to samo z tobą. I nawet jak cię dobiję jak gnidę, wciąż będę lepszy od ciebie. Bo ty zabiłeś dla przyjemności, natomiast ja… dla sprawiedliwości – kolejny cios wylądował na brzuchu.

Daniel wciąż posiadał broń i teoretycznie mógłby z niej korzystać, lecz pierwsze uderzenie go zaskoczyło i zanim zdążył zareagować, nadchodziły kolejne. Ostatecznie miał przed sobą dobrze wyszkolonego policjanta, który rutynowo unieszkodliwiał gangsterów. Muskularny olbrzym był przyzwyczajony do starć z uzbrojonymi ludźmi i przy tak małym dystansie, w walce wręcz, Visser nie miał z nim żadnych szans.

- Podszedłeś to niedźwiedzicy, która do cholery opiekowała się młodym i uznałeś, że po prostu ich sobie zamordujesz!? A gdyby miała więcej młodych!? Dla rozrywki skazałeś je na błąkanie się po lesie, szukanie matki i najpewniej śmierć?! To jest najczystsze, najgorsze zło, jakie w życiu widziałem… tutaj, w tobie – komendant położył palec wskazujący na czole Daniela. – Zabicie z zemsty, dla pieniędzy, w afekcie… to jestem w stanie zrozumieć. Zabicie z nudów? Dla przyjemności? Jesteś psychopatą, Daniel. Trzeba było nie brać udziału w tych pieprzonych, fikcyjnych zawodach. Chciałem uzyskać odpowiedź, czy jesteś mężczyzną i będziesz w stanie ochronić moją córkę i… dzieciątko rosnące w jej łonie… ale ty, kurwa, prędzej wypalisz im wzorki karabinem na skroni. A na to, kurwa, nigdy ci nie pozwolę – rzekł, składając ostateczny cios w prawy policzek. – Jednak nie zabiję cię. Tylko dlatego, bo bez względu na to, jak bardzo bym tego nie chciał, jednak będziesz ojcem mojego wnuka.

Vayne przeszukał Daniela, skonfiskował wszystkie sztuki broni, po czym przewiesił go sobie przez ramię. Szli przez polanę, zapewne ku samochodowi. Daniel jednak już nie był tego świadomy, gdyż stracił przytomność.


Gdy ją powoli odzyskiwał, znajdował się już w zupełnie innym otoczeniu.
- …lewa nerka, tak?... podłączcie dializator… Tommy, przygotuj wapń…
-… dwadzieścia ampułek CaCl2, ale wcześniej odciągnij dwieście mililitrów z butelki…
-…jeszcze wstrzymaj się, może nie jest tak źle…
- …wysokie ciśnienie… podajcie furosemid… nie, z sercem w porządku… cordarone dla pani z piątki…
-...siostro, proszę powieź go na TK… dla pewności…

Lecz znów zasnął. Obudził się dopiero nieco później, gdy na chwilę pozostawiono go na korytarzu w oczekiwaniu na zwolnienie tomografu komputerowego. Pielęgniarka odeszła, zawołana przez koleżankę z pracowni badań pilnych – brakowało skierowania dla jednego z pacjentów.

- Siostra? – zapytał niepewnie, gdy na korytarzu spostrzegł Lotte.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 04-06-2016 o 00:11. Powód: imageshack nawalił... jak mógł!
Ombrose jest offline