Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-08-2015, 22:59   #11
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
+18 post zawiera sceny przemocy wobec zwierząt

Koleś próbował mnie nieudolnie obrazić i zaznaczyć jak bardzo jest maczo krzycząc, rządząc się i klnąc. Nigdy nie rozumiałem czemu ludzie tak często przeklinają. Ma to chyba swoje korzenie od naszych zwierzęcych praprzodków. W końcu pies chcący kogoś przestraszyć też stara się być jak najgłośniejszy. Potwierdziłoby to te całe polowanie. Raz polowałem, wujek mnie zabrał. U niego chodziło jednak o substytut prawdziwej walki. Doskonalenie kunsztu strzelca wyborowego. Nie pałętał się po lasach a godzinami siedział na ambonie w bezruchu z cywilną wersją dragunova. Nie czerpał przyjemności z samego aktu zabicia a z oddania dobrego, celnego strzału. Vayne zaś chciał pokazać jak bardzo jest maczo zabijając zwierzaka. Silniejszego i cięższego. Nie rozumiałem tego. Prawdziwa walka to jest gdy drugi człowiek chce ciebie zabić nie dla zapewnienia obrony a z jakichś chorych pobudek. Gdy kule świszczą, gdy palce zamykają się na grdyce. Raz tego doświadczyłem i to polubiłem.

W magazynie pokazałem zezwolenie na broń i kartę członkowską klubu strzeleckiego. Na tak grubego zwierza mieli tylko dwie klamki. S&W 29, klasykę wypromowaną przez Brudnego Harryego i colta anacondę. Nie lubię rewolwerów i cięższych kalibrów jednak wiedziałem, że ten drugi jest jednym z doskonalszych rewolwerów tego typu. Zahaczyłem jeszcze o strzelnicę i z każdego wywaliłem po bębenku. Oba rwały w łapach jak sam skurwysyn, strzelając jednorącz ryzykowałem uraz nadgarstka a i tak po oddaniu większej ilości strzałów mogłem przez parę dni czuć tego konsekwencje. Colt lepiej mi pod pasował. Kwestia nowoczesnego i ergonomicznego chwytu oraz z jakieś dwa cale dłuższej lufy. Zahaczyłem o namiot i zdałem drugi rewolwer, i tak miałem przy sobie mały arsenał. Idąc w stronę lasu zobaczyłem kolesia, który mnie zapraszał. Johna. Nie, Josha. Chyba... Tak, na pewno Josha. Odpaliłem szluga i podszedłem do chłopaka. Stanąłem przed nim i chwilę się w niego wpatrywałem, w końcu się odezwałem.
- Zapomniałeś chyba o czymś powiedzieć.
- Co, bracie? - Josh wydawał się zaskoczony, swoją drogą nienawidziłem gdy ktoś po za Lotte nazywał mnie bratem. - A, no tak. Ale to ja sam się niedawno dowiedziałem - skrzywił się i splunął na bok. - Też przyjechałem to poszpanować przed laseczkami, a tu normalnie żadnej nie ma… Uwierz mi, gdybym wiedział, to bym ci od razu powiedział… Wybacz, brachu.
- Mówiłeś, że to wyjazd. Nie parodniowy wyjazd. Bez domków.
- Mówiłem, że to obóz, a nie wczasy. No kurwa, chyba nie myślałeś, że zakwaterują nas w środku lasu w hotelu pięciogwiazdkowym - Josh zaśmiał się przyjacielsko. Pomimo przekleństwa, nie wydawał się w jakikolwiek sposób wzburzony, lub zestresowany pretensjami Daniela. - A to, że parodniowy, to tylko lepiej, bo to więcej czasu z kumplami. Chodź, łap piwo i napijemy się - dodał, otwierając przenośną lodówkę. - Straszny upał.
Wziąłem jedno piwo i mając w pamięci własne obserwacje i marudzenie mojej siostrzyczki wykonałem uprzejmy gest przepijając do niego.
- Myślałem, ze będą domki. Lubię domki, kiedyś byłem na takim wyjeździe. Nie mam namiotu, przygarniesz? Mam whisky.
Naprawdę lubiłem domki. Byłem na nich tylko dwa razy. Raz z wujkiem i jego kolegami z wojska gdy polowaliśmy a drugi raz z Lotte i jej przyjaciółmi. Zastrzeliłem wtedy jej faceta. Było fajnie. Josh chyba myślał, że teraz też jest fajnie bo się uśmiechnął.
- A ja mam piwo. Namieszamy, zażygamy, skacujemy… idealny sposób, by dostać Złotą Kartę Premium do strzelnicy i darmowe karnety na cały przyszły rok – wyszczerzył się, lecz następnie jakby spochmurniał. – Wiesz, kasą nie śmierdzę i mam na serio mały, jednoosobowy namiot i jeśli nie chcesz spać ze mną w objęciach… bo ja nie chcę spać w objęciach z tobą… to tutaj nie pomogę. Ale mogę pożyczyć jeden śpiwór. Jensen prosił mnie, abym wziął dla niego, więc zabrałem z chaty dwa, ale teraz powiedział mi, że jednak miał jakiś schowany na strychu, czy gdzieś… nieważne. Śpiwór mogę dać, ale jeśli chodzi o namiot, musisz poszukać innego frajera – zaśmiał się, upijając kolejny łyk musującego płynu. – Może Alan, lub Devon.
Wypiłem pół piwa na dwa łyki, amerykańce nie potrafili pić a wiedziałem, że takie zachowanie potrafi im zaimponować. Jakby na moich oczach ktoś wywalił ćwiartkę na dwa łyki.
- Dzięki. Śpiwór wystarczy. Rzeczy tylko do ciebie rzucę.
Znowu przypomniałem sobie własne doświadczenia i nauczyki więc po paru sekundach dorzuciłem:
- Dobrze?
Skrzywił się.
- No… nie bardzo. Jak chcesz, mogę cię zaprowadzić i sam zobaczysz. Musiałbym wywalić swoje rzeczy na zewnątrz, lub spać na twoich.
- Torby nie zmieścisz? Nie jest dużą a w jedynce zdaża się spać w trzy osoby. To nie człowieka a torba sportowa. Wrzucisz pod ścianę namiotu, to Ty mi nie powiedziałeś nic o tym obozie. Tylko, że jest.
Chłopak już miał mi odpowiedzieć, gdy zgiął się pod wpływem niespodziewanego, przyjacielskiego popchnięcia kogoś z tyłu.
- Hej, Josh! – wysoki blondyn wrzasnął prawie na cały obóz. – Masz może ten śpiwór dla mnie? Za wcześnie się pochwaliłem. Jest cały dziurawy i jeszcze na dodatek spleśniały . To naprawdę antyk, ale dziadek zapewniał, że sprawny. No kurwa, po prostu.
- Jensen…
Josh zagryzł wargę, niepewnie spoglądając na mnie. Odwdzięczyłem się tym samym. Przyszpiliłem go swoim wzrokiem i dopiero po chwili spojrzałem na blondyna. Z grzeczności, zaraz znowu spojrzałem prosto w oczy Josha. To on przerwał ciszę.
- Ej, Jensen, ty masz w sumie duży namiot, co?
- No tak, a co? Chyba nie zajmuje za dużo miejsca? Bez przesady, nie jest taki duży. Jakby co, mogę go trochę przesunąć, gdzie…
- Nie, nie, właśnie dobrze, że jest duży. Dałbyś radę przenocować jednego gościa?
- No tak, raczej nie ma problemu. Jest nawet przedzielony na trzy części. Ale myślałem, że wziąłeś swój namiot… A, rozumiem, masz na myśli wymianę? – zaśmiał się.
- Nie, nie, to nie dla mnie, Jens – Josh pokręcił głową. – Daniel nie wziął swojego.
- No, to spoko. Nie powinno być problemu. Tylko niech skombinuje śpiwór, bo sam, jak wiesz, nie mam nawet dla siebie.
Josh pokiwał głową, nawet się uśmiechnął. Uznał, że trudna sytuacja rozwiązała się w jakiś w miarę kompromisowy sposób. Miał rację a we mnie budził jakąś pozytywną nutkę sympatii. Przypominał takiego skaczącego za piłką szczeniaczka. Nieprzystosowanego do życia ale miłego.
- To co, Dan? – Jensen zwrócił się do mnie. – Chcesz u mnie spać?
- Mam whisky i nie chrapię. Pasuje?
Wyciągnąłem do niego rękę. Nie lubię gdy ktoś mnie dotyka ale taki gest był oczekiwany. Kwestia społeczeństwa. Wymusiłem nawet lekki uśmiech. Byłem mistrzem wymuszania uśmiechów tak by wyglądały naturalnie. Praktycznie nigdy się nie uśmiechałem pod wpływem emocji do kogoś po za Lotte.
- No, spoko – Jensen uśmiechnął się szeroko. – Ta whisky mnie przekonała. Josh pije jakieś siki, które nazywa piwem. Miło znaleźć dla odmiany kompana z lepszym gustem.
- Odwal się – jego kolega roześmiał się. – Ten pedał pije z kolei tylko tullemore dew.
- Bo jest najlepsza – w odpowiedzi wzruszył ramionami. – Choć, Daniel, pokażę ci mój namiot.

Blondyn zaprowadził mnie do namiotu, faktycznie dużego. Trzy komory, każda by pomieściła z dwie osoby na styk a jeszcze można było odpiąć poszczególne "ścianki" i zrobić tak jeden płócienny apartament. Jensen przerwał swój słowociąg (nie przeszkadzało mu, że odpowiadam zdawkowo, wręcz chyba był z tego zadowolony bo sam mógł gadać jeszcze więcej, głównie o laskach jakie zaliczył) i powiedział w końcu coś konkretnego. Za dziesięć dolców mógł mi wypożyczyć swój śpiwór. Ten nagryziony przez mole i lekko spleśniały. Nigdy nie potrzebowałem wygód, równie dobrze mógłbym spać pod kurtką ale pożyczając mogłem nawiązać korzystną relacje. Wyjść na swego. Chwilę milczałem w końcu rzuciłem:
- Dzięki. Jak chcesz zamiast tego mogę kopsnąć paczkę szlugów. Jak wolisz?
- Kasę Danny - nienawidziłem zangielszczania mojego imienia. - Wiesz, baksy to są konkrety. Albo... Ponoć masz zajebistą siostrę. Chłopaki mówili, że to sztuka z nogami do nieba! Dasz mi do niej numer? Będę dżentelmenem. No stary...
Parę razy zabrałem Lotte na strzelnicę, od tamtego czasu często ktoś próbował mnie namówić żebym umówił go z nią. Zwykle wystarczyło, żebym zaczął na niego patrzeć z nabitą klamką w dłoniach i to skutkowało. Raz po takim komentarzu strzeliłem do tarczy z ludzką konturą trafiając w krocze. I tak miała pecha do facetów, jeszcze jeden z tych ciuli by ją zauroczył. Ciężko jest dobrze ukryć ciało. Bez słowa, za to z wymownym spojrzeniem wyciągnąłem z portfela dziesięć baksów. Jensen poklepał mnie energicznie po plecach.
- No stary! Ja spadam. Davidson ponoć ma zajebistą córkę. Młodą, szesnastka ale szprycha jak...
Próbował to z wizualizować rozkładając szeroko ręce.
- No wiesz Danny! To wieczorem whiskacz! A co masz?
- Wyborową.
- Nie znam, to irlandzka jakaś?
- Nie, wódka, czysta.
- O kurwa! A mówiłeś, że będzie whiskacz. O kurwa! To będzie impra! Żeby jeszcze jakieś laseczki były!

***

Trzy misie patrzyły się w jeden punkt. Widać dostrzegły coś ciekawego. Przełożyłem rewolwer do drugiej ręki i wytarłem przepoconą dłoń w spodnie. Chwilę zastanawiałem się co zrobić, nie byłem dobry w polowaniu. Póki co wszystko układało się pomyślnie. Jednak gdzie był samiec? Gdzieś nie daleko? Jasne było, że jeżeli stworzę zagrożenie dla samicy bądź młodych będzie agresywny. Nie widziałem go więc był niewiadomą. Nie lubiłem niewiadomych. Mimo to w przykucnięciu zacząłem się skradać wzdłuż ściany lasu po zawietrznej. Ku memu własnemu zdziwieniu nie zauważyły mnie. Zatrzymałem się z sześćdziesiąt metrów od nich. Aby podejść bliżej musiałbym wyjść na otwartą przestrzeń. Nie opłacało mi się to z dwóch powodów. Po pierwsze wtedy by mnie wykryły. Po drugie w przypadku szarży czy to samicy czy samca drzewa dawały mi ochronę. Rozejrzałem się na zaś wypatrując drzewo na które mógłbym się wspiąć. Miałem plan B. Z tą myślą ostrożnie przyklęknąłem i krótko wycelowałem w głowę samicy. Nigdy nie powinno się celować długo, chyba, że na leżąco. Nie ma dla strzelca nic gorszego niż zmęczona ręka. Spokojnie, równomiernie ściągnąłem spust.

Szarpnęło i to solidnie. Kula weszła pod kątem, poniżej nosa wychodząc z tyłu czaszki zwierzęcia i zabierając ze sobą jej solidny kawałek. Niedźwiadki rozejrzały się trwożliwie. Jeden zaczął uciekać, drugi kręcić się w kółko a trzeci podszedł do truchła matki. Szturchnął je pyszczkiem jakby sądził, że ta śpi. Ten był najbliższej. Ruszał pyskiem i nie mogłem wycelować, strzeliłem więc w korpus. Potężny nabój trafił go w bok. Jego braciszkowie zaczęli uciekać. On też jednak pocisk utkwił w bebechach niedźwiadka a krew wylatywała solidnym strumieniem. Zataczał się. Przymierzyłem się i strzeliłem. Chybiłem. Kurwa! Strzeliłem po raz trzeci. Znowu w korpus. Niedźwiadek padł piszcząc, nie można tego było nazwać wyciem, na ziemię. Poczekałem chwilę nasłuchując i obserwując. Jedyne co się poruszało to ranny zwierzak i krzaki za uciekającym rodzeństwem. Nie miałem zamiaru ich gonić. Nie były mi potrzebne a potem mogłem nie odnaleźć trofeów. Lub ktoś mógł je sobie przywłaszczyć. Gdy upewniłem się, że zaraz z krzaków nie wyleci samiec podszedłem do męczącego się zwierzaka. Szarpnięcie i już się nie męczył. Wróciłem do swojej kryjówki uzupełniając naboje w bębenku i zapaliłem papierosa. Po trzecim buchu wyciągnąłem dopiero nokię i wybrałem numer Angeliki.
- Co ty sobie myślałeś?! Gdzie jesteś?! Co się...
- Cześć.
- Cześć? Cześć?! Kurwa! Po co tam pojechałeś! Mówiłam ci, prosiłam kurwa! Nie jedź! Zostań w domu! Co ty sobie kurwa myślałeś?!
Brzmiała rozhisteryzowanie. Pewnie paru jej kochanków ojciec zastraszył.
- Spokojnie. Nic mi...
- Spokojnie? Spokojnie?! Jak mam być kurwa spokojna?! Nie znasz go!
- Podaj mi po prostu do niego numer.
- Numer?! Miałeś go unikać. Unikać Daniel! Nie podam. Co wie co mu strzeli do głowy!
- Nic mu nie strzeli do głowy - chyba, że ja ale tego nie powiedziałem. - Uspokój się Angela.
- Wiesz co?! Wiesz co Daniel?! Pieprz się! I nie dzwoń więcej!
- Angelika posłuch...
Rozłączyła się. Zawsze wydawała mi się miękka. Ale nie pieprzyłem lasek dla ich charakteru. Wybrałem numer Josha, kiedyś po piwie wymieniliśmy się numerami. Nie odbierał długo, myślałem, że nie odbierze. W końcu usłyszałem jego:
- Siemka brachu!
- Cześć. Masz numer do Jasona?
- Jason? A kto jest Danny?
- Jason Vayne.
- Komendanta? Nie te progi kolo. Ale może ktoś z chłopaków ma.
- Popytasz?
- Pewnie!
- Dzięki. Na razie.
- Narka.
Zdążyłem spalić papierosa i zacząć planować gdy dostałem smsa od Josha. Sam numer telefonu. Odpisałem na niego:

Cytat:
Dzięki. Załatwisz jeszcze numer do szefa strzelnicy?

Wybrał numer z wiadomości.
- Vayne.
- Visser. Zastrzeliłem dwa. Samicę i młodego. Przyjdź i zobacz, żeby nie było, że ściemniam. Jakbyś nie mógł znaleźć to dzwoń, oddam parę strzałów w powietrze.
Jason lubił teatralne gesty więc się rozłączyłem. Podszedłem do obu trucheł i bagnetem odciąłem każdemu po jednym palcu z pazurem. Nie miałem gdzie ich schować a nie chciałem zapaskudzić torby więc wypiłem do końca wodę i wrzuciłem je do pustej butelki. W między czasie dostałem smsa z drugim numerem. Zadzwoniłem i pod niego.
- Tak.
- Daniel Visser. Zastrzeliłem dwa niedźwiedzie. Jeśli słyszał pan strzały z czterdziestki czwórki to proszę kierować się w ich kierunku. Jak coś mogę oddać parę strzałów w powietrze. Chcę by ktoś potwierdził moje słowa.
Tym razem czekałem na odpowiedź. Spokojnie, czujnie z coltem w dłoni.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 12-08-2015, 20:59   #12
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Imogen Cobham


- Rozumiem. Dziękuję za złożenie zawiadomienia. Informacja została przekazana najbliższym służbom patrolowym… - wypluwał miniaturowy głośnik, gdy Imogen powoli, niespiesznie odstawiała komórkę od skroni i naciskała czerwoną słuchawkę. Obróciła się, niezwykle ostrożnie. Jak gdyby - nie wiadomo kiedy - zabłąkała się podczas wizyty w zoo i trafiła do klatki z zabójczym drapieżnikiem. Jak gdyby każdy najmniejszy nieprzemyślany ruch mógł kosztować ją życie


Dostrzegła go w odbiciu na szybie samochodu. Obcy mężczyzna stał za nią i w milczeniu przypatrywał się. Zagryzła wargę. Odniosła irracjonalne wrażenie, że trwało to już długo, choć nie wydawało się to prawdopodobne. Wokoło w zasięgu wzroku poruszał się tłum, lecz wydawał się nieco zdystansowany. Jak gdyby ugrzęzła za lustrem weneckim i choć sama mogła obserwować otoczenie, dla oczu innych pozostawała niedostępna.

Poczuła gęsią skórkę na przedramieniu, gdyż znała psychologię tłumu. Gdyby w tym momencie mężczyzna wyjął zza pleców kij bejsbolowy i zaczął ją okładać, część przechodniów spoglądałaby biernie, wielu by uciekło. Niektórzy być może zadzwoniliby do odpowiednich służb, lecz mało kto włączyłby się w bezpośrednią walkę. Nawet wtedy mogło to nie mieć znaczenia. Aby zabić człowieka, albo trwale go okaleczyć, wystarczy tylko kilka odpowiednio wykorzystanych sekund. Kilka drgnięć wskazówek zegara, czy ziarenek piasku w klepsydrze. Zanim w którymś z mężczyzn odezwałby się instynkt supermana, mogła już kilka razy zostać przedziurawiona ołowiem.

Słyszał jej rozmowę. Jak podawała szczegóły planu gangsterów. Jeżeli był jednym z nich, mogło to oznaczać… Immy wstrzymała oddech, myślała szybko. Wsadziła rękę do kieszeni i znalazła klucze. Odpowiednio użyte działały niczym kastet. Nie wiedząc kiedy, Skorpion zaskoczył znowu, tym razem z innym modułem. Poczuła upływające milisekundy, pojęcie przestrzeni zwinęło się jak rulonik, skompresowało i znów rozpostarło. Minęło dwa tysiące czterysta sześćdziesiąt sześć milisekund od czasu, gdy zauważyła mężczyznę. Stał od niej w odległości dwóch tysięcy trzystu dwóch milimetrów, jeśli wliczyć ubranie.

- Spokojnie, spokojnie - podniósł do góry ręce.

Jeżeli miał tym uspokoić Imogen, to pomylił się. Jego ruch odsłonił metalowy błysk rewolweru zatkniętego za pas spodni. Już miała skoczyć i zaatakować (bo atak jest najlepszą obroną), lecz nieznajomy prędko wycofał się do tyłu. Siedem tysięcy pięćset dwadzieścia milisekund i trzy tysiące siedemset siedemdziesiąt dziewięć milimetrów.

- Jestem z policji! - powiedział. - Tylko w cywilu, obecnie nie jestem na służbie. Usłyszałem pani rozmowę i postanowiłem zatrzymać się. Muszę pomóc. Proszę nie krzyczeć.
- Pokaż odznakę - warknęła.
Nieznajomy zawahał się.
- Tylko spokojnie. Została w samochodzie wraz z portfelem i bronią. Drugą spluwę mam przy sobie, wetkniętą za pasek. Widzi pani, że jej nie dotykam. Moje ręce są w górze.
Skinęła głową.
- Jeżeli pani chce, możemy przejść do mojego samochodu, gdzie pokażę pani odznakę. To tutaj, dziesięć metrów dalej - wskazał na czarną toyotę.

Jeżeli mieli na myśli ten sam samochód, to w rzeczywistości znajdował się w odległości czternastu tysięcy sześciuset pięćdziesięciu pięciu milimetrów. Kalkulator od razu dostarczył jej informacje o prognozowanym czasie pokonania tego dystansu.

Imogen nie zauważyła, zajęta rozmową, że pani Wenderlich spogląda na nich przez oszkloną ścianę budynku. Widząc - zdawało jej się - scenę kłótni pomiędzy małżeństwem, Anna ze zrozumieniem kiwnęła głową. Przypomniała sobie własną młodość i nieskończone scysje ze świętej pamięci Burtem Wenderlichem.
- To był prawdziwy skurwysyn - pokiwała do siebie głową. - Biedna dziewczyna. Nie powinnam tak za nią wybiegać - mruknęła, wracając do gabinetu.

W tym samym czasie Imogen nieufnie spoglądała na nieznajomego, uzbrojonego mężczyznę.
Jeżeli rzeczywiście był policjantem i - jak twierdził - posiadał w samochodzie drugiego gnata, to po uzbrojeniu się, we dwoje mogli potencjalnie zapobiec tragedii. Choć wsparcie było oczywiście więcej, niż potrzebne.
Z drugiej strony, jeżeli miała przed sobą członka gangu… to idąc z nim do samochodu, równie dobrze mogła kierować się ku własnej trumnie. Mężczyzna był postawny i zapewne potrafiłby obezwładnić ją i zapakować do bagażnika, by nie sprawiała problemów. Przy okazji dziurawiąc skroń.

Najwyraźniej czekał ją kolejny ciężki wybór.

Lotte Visser


Pani Flenboyante wbrew pozorom okazała się pomocna. Słuchała Lotte, wykonywała jej polecania - co prawda z pewną dozą nieporadności, lecz bez niepotrzebnych pytań i sprzeciwów. Strzałem w dziesiątkę okazała się decyzja, by zadzwonić z prośbą o defibrylator. Minęło może dziesięć minut, gdy do środka wparowało trzech ochraniarzy.

- Proszę się odsunąć – jeden z nich rzucił oschle do Lotte. Po chwili jednak zdał sobie sprawę z niepotrzebnej szorstkości i dodał: - Bardzo dobrze się panie spisały. Dziękujemy za wezwanie, teraz nasza kolej. Proszę odpocząć – rzekł, by następnie przejąć wykonywanie uderzeń.
- Wcześnie rozpoczęta resuscytacja może zadecydować o życiu i śmierci. Dobrze, że nie straciła pani… nie straciły panie głowy – dodał drugi, który w tym czasie rozpakowywał AED.
- Cz-czy… - w drzwiach pojawiła się Madame Flenboyante. – Czy zrobić panom herbatę?
- Nie, proszę odpocząć w drugim pokoju. Już dostatecznie pani pomogła, dziękujemy za zgłoszenie.
Ingrid skinęła głową, po czym postąpiła zgodnie z poleceniem ochroniarza.
- Pani również może odpocząć. Dzwoniły panie już na pogotowie?
- Tak – Lotte skinęła głową.
- Kolega z centrali dla pewności jeszcze raz przedzwoni. Proszę się nie martwić i dotrzymać drugiej pani towarzystwa. Pokoik jest bardzo mały, toteż potrzebujemy więcej miejsca.

Lotte usiadła obok Madame, która wpierw nie odzywała się, a potem usilnie zaczęła namawiać ją na herbatę. Widocznie w ten sposób staruszka radziła sobie ze stresem – szukając sobie zajęcia. Gdy Visser to zrozumiała, w końcu zgodziła się dla świętego spokoju.

Wreszcie do środka wszedł zespół pielęgniarzy wraz z lekarką. Podłączyli odpowiednią aparaturę, po czym wtoczyli Marianne na nosze.
- Bardzo proszę, aby któraś z pań z nami pojechała. Jest to konieczne ze względu na szereg formalności… opis zdarzenia, ubezpieczenie, dokumenty, czynności przeprowadzane do chwili przybycia pogotowia… przepisy są takie, że przy wypadku w mieszkaniu, w odróżnieniu od takiego w przestrzeni publicznej, nie możemy samodzielnie zabierać jakichkolwiek przedmiotów ze sobą, w tym torebki, czy nawet dokumentów. Przed wprowadzeniem takiego nakazu zdarzały się pozwy sądowe o kradzieże – wytłumaczyła młoda lekarka.

Oczywistym wyborem była Madame Flenboyante.
- Niestety nie mogę pojechać… Nie wiem co z moim chłopcem się stało, ale co najważniejsze wziął jedyną kartę i nie mogę zamknąć pokoju.
- Zamek nie zatrzaskuje się automatycznie?
- Nie, niestety nie. Lotte, kochanie, proszę pojedź z moją biedną Marianne…! – Ingrid zaszlochała.

Ochroniarze nie okazali się zbyt pomocni.
- Niestety w naszych kontraktach jest wyszczególnione, że nie możemy opuszczać hotelu w godzinach pracy. Gdyby w tym czasie miał miejsce rabunek, to przy naszej nieobecności jesteśmy zobowiązani z własnej kieszeni pokryć wszelkie koszty.

Lotte westchnęła.
- Ale ja sama też pracuję i…
- Bardzo szybko proszę się decydować, już jedziemy! – krzyknęła lekarka.
Architektka zaniemówiła, gdy zauważyła maskę tlenową na twarzy Marianne. W tym samym czasie Ingrid wcisnęła jej w dłoń torebkę nieprzytomnej.

Lotte nie należała do osób łatwo ulegających presji, jednakże ten przypadek było nieco wyjątkowy. Zjechała windą z zespołem medycznym, po czym wsiadła do ambulansu, zastanawiając się, czy aby nie postradała zmysłów. Już dojeżdżali do gmachu szpitala, gdy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu ukazało się zdjęcie Deana Radlera, jej szefa. Gdyby to był ktoś inny, zapewne nie odebrałaby.
- Lotte, gdzie jesteś?
- Jestem w głównym szpitalu, przepraszam, ale…
- Co?! Jesteś w szpitalu?!
- Znaczy…
- Bardzo proszę wyłączyć telefon – oznajmiła lekarka.
Wkrótce zajęli się wysiadaniem oraz transportem chorej i Lotte bezwiednie nacisnęła czerwoną słuchawkę.

Czekała przed gabinetem zabiegowym, trzymając w jednej ręce torebkę swoją, a w drugiej sakwę Marianne, gdy usłyszała od lekarki, że obok jest bufet, gdzie będzie wygodniej. Skorzystała z wolnej chwili, by wejść na bloga, sprawdzić wiadomości. Straciła rachubę czasu, aż w pewnym momencie w progu kawiarenki pojawił się… szef.
- Dzięki Bogu jesteś cała! – podszedł bliżej. – Pytam się jednej pielęgniarki, drugiej, czy mają pacjentkę o twoim nazwisku… już miałem wychodzić, gdy natknąłem się na ciebie!
- Och… skąd pan wiedział, żeby tutaj szukać?
- Mówiłaś, że jesteś w głównym. Byłem w okolicy, więc zamiast dzwonić, pomyślałem, że przyjdę osobiście i popytam o ciebie. A, i mów mi po imieniu, aż tak stary nie jestem – zaśmiał się, czując ulgę, że jednak wszystko w porządku. - Jestem Dean, jak wiesz.

Lotte już miała zapytać, czy nie mógł do niej po prostu zadzwonić , ale przypomniała sobie, że przecież cały ten czas surfowała po Internecie poprzez 3G, więc telefon mógł nie sygnalizować połączeń przychodzących. Kątem oka ujrzała pielęgniarkę wiozącą korytarzem pacjenta. Czy mogła to być Marianne?

- Ze mną w porządku… to mojej… koleżance przytrafiło się nieszczęście. Proszę chwilę poczekać, tylko przejdę się i zobaczę, czy może jestem potrzebna – pokazała torebkę staruszki, jak gdyby to coś mówiło Deanowi, po czym wyszła z bufetu i skierowała się za spostrzeżoną pielęgniarką. Ubrana w różowy uniform kobieta zostawiła na chwilę kozetkę, zawołana przez swoją koleżankę, która wyszła zza drzwi opatrzonych etykietą: „Pracownia Badań Pilnych”.

Lotte skorzystała z okazji i podeszła bliżej. W pewnym momencie przystanęła, nie mogąc wierzyć własnym oczom.

Russel Hayes


Russel już miał spróbować wydostać się z uchwytu Amazonek, gdy rozległy się syreny policyjne. Czyżby Mitsy zdołała wykręcić numer na komendę? A może któryś z sąsiadów? Faktem było, że cztery radiowozy na sygnale znajdowały się coraz bliżej, aż i Russel je ujrzał. Wtedy też wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.

Trzy feministki blokujące jego ciało odskoczyły, z czego jedna ruszyła na miejsce kierowcy w Suvie, druga usiadła na miejscu towarzyszącym, a trzecia przystawiła coś do odsłoniętego brzucha mężczyzny. Hayes domyślił się co to było w momencie, gdy 2000 woltów przeszyło jego ciało. Izabell krzyknęła:
- Porwiemy cię, potorturujemy, a na końcu zabijemy, pacanie! – jej wrzask niósł się po przedmieściach. Funkcjonariusze, bez względu na to, jak głośny by warkot ich samochodów nie był, musieli usłyszeć tę kwestię.

Wtłoczyła go na tylne siedzenie, po czym sama zajęła miejsce obok. Gdy dwóch ubranych na niebiesko mężczyzn wyskakiwało z auta, rozległ się pisk opon i Suv pomknął w dal. Zniknął z oczu przy najbliższym zakręcie.

Przed oczami Russela tańczyły mroczki, gdy po pół godziny odzyskał przytomność. Wciąż nie był zdolny do żadnego ruchu, nawet kiwnięcia palcem. Osunąłby się z siedzenia, gdyby nie przetrzymujący go pas bezpieczeństwa. Słuch jako jedyny ze zmysłów zdawał się nienaruszony.
- Wszystko zgodnie z planem – mruknęła Izabell. – Właściwie nie mogło się lepiej potoczyć.
- Niby tak, ale dziewczyny zostały… - mruknęła blondynka.
- Oczywiście, że zostały. Być może zdążyły wypisać kilka nienawistnych uwag sprayem, które podziałałyby na wyobraźnie glin. Jednak od razu miały uciekać, w momencie gdy zabrzmi syrena. Ostatecznie nauczyły się planu tej rudery na pamięć włącznie z kilkoma wyjściami ewakuacyjnymi.
- Mam nadzieję, że żadna jednak nie została złapana.
- Tak, ja też…. Powinnam zadecydować, by wysłały SMSa, gdy będą bezpieczne. Nie pomyślałam o tym – przyznała Izabell.
- A ten Suv, który został?
- Trochę go szkoda… ale kupiłyśmy go specjalnie na tę okazję. Dwa tysiące dolców to majątek nie jest, a gdy chłopaki zapłacą nam naszą dolę, zupełnie o nim zapomnimy. Tak właściwie… to nawet lepiej, że go przechwycili. Liczyłam na to, że zdołają zapisać nasze numery rejestracyjne i w ten sposób dotrą do figurantki z hospicjum, która posiada tę opuszczoną ceglarnię. Jednak w środku została komórka z GPSem zaprogramowanym na trasę do tej lokacji.

Blondynka kiwnęła głową.
- Zgubiłyśmy ich dość szybko w pościgu, bo wszystko zaplanowałyśmy, w tym trasę odwrotu. Mniej więcej teraz powinni wrócić do Suva i odkryć to urządzenie.
- Dwa radiowozy zostały, by zabezpieczyć scenę i złapać dziewczyny. Pozostałe dwa pognały za nami. Być może już wiedzą o ceglarni.
- Może powinnam zadzwonić do Marco?
- Enzo miał do mnie zadzwonić, gdy już skok się uda i będą bezpieczni.
- To takie szalone – blondynka parsknęła śmiechem. – W ogóle jak my wyglądamy… Jak prostytutki.
Latynoska wzruszyła ramionami.
- Właśnie na tym polegała robota. Miałyśmy narobić jak najwięcej zamieszania, być jak najbardziej krzykliwe, aby ściągnąć jak najwięcej radiowozów.
- Tak, to wiem. Dywersja.
- Być może skok jeszcze trwa. Mieli zacząć jakieś pół godziny temu.
- Boję się tylko, aby nie pojechali prosto do banku. Znaczy ci gliniarze, którzy zostali oddelegowani do nas.
- Ważne, że w krytycznym momencie byli po drugiej stronie miasta. Poza tym… starałyśmy się wydawać tak nienawistne i nieprzewidywalne, jak to możliwe. Myślę, że powinni uwierzyć w to, że zamierzamy go torturować i zabić. Nie zostawią tej sprawy tak po prostu.
- No właśnie… czemu wybrałyśmy właściwie akurat jego dom na przeprowadzenia akcji?
- Przecież mówiłam, że mnie zgwałcił – Izabell spiorunowała koleżankę wzrokiem.
- Naprawdę, Iz? – zawahała się blondynka.
- Ech… jego dom był w idealnej lokacji. Byłam w nim wczoraj, więc orientowałam się we wnętrzu. Poza tym ten skurwiel… odbił mi dziewczynę.
- Mitsy… Biedna dziewczyna. Nie ma pojęcia, o co chodzi.
- Biedna na własne życzenie, skoro wybrała skurwysyna.

Russel starał się jak mógł, lecz mroczki przed oczami pomnożyły się, głos zaczął się zacierać, a myśli plątać… Z powrotem stracił przytomność.


Ocknął się w zimnym pokoju. Przeciąg wiał mu prosto w twarz i zapewne to go ocuciło. Otworzył oczy. Światło go oślepiło, choć w rzeczywistości nie było zbyt jaskrawe. Gdy wzrok przyzwyczaił się, ujrzał niewielkie, doprowadzone do ruiny pomieszczenie. Na podłodze walały się najróżniejsze śmieci wśród żwiru i kurzu. W końcu poczuł więzy krępujące z tyłu jego nadgarstki i kostki. Z sąsiedniego pokoju dobiegał głoś Izabell. Zapewne była tam z przyjaciółkami i śmiały się z niego. Stłumił kichnięcie. Rozejrzał się dokładniej po pokoju… i wśród odpadów ujrzał otwartą puszkę po pomidorach. To przypomniało mu, że resztki jednego wciąż spoczywają na jego twarzy.

Mógł nie ruszać się i czekać na pomoc policji. Opcja najbezpieczniejsza, jednakże godząca w dumę i zmęczone niewygodnym podłożem kolana. Z drugiej strony… Jeżeli zdołałby doczołgać się do puszki, być może mógłby przeciąć więzy, choć jeżeli nie zachowa ostrożności, zwróci uwagę kobiet z sąsiedniego pokoju. Jednakże gdyby mu się udało… uciekłby o własnych siłach, lub wziął jedną z walających się butelek po piwie i skonfrontował się z tymi sukami.

Należało zadecydować.

Daniel Visser


- Niedźwiedzie? – odparł właściciel strzelnicy. – Jakie niedźwiedzie? Przecież w tych lasach nie ma niedźwiedzi. Czekaj, co ty zrobiłeś? – zdaje się, że dopiero teraz dotarły do niego słowa Daniela. – Zastrzeliłeś niedźwiedzie?

Gdy Daniel wyjaśnił mu sytuację, mężczyzna odparł krótko, że musi skontaktować się z komendantem i oddzwoni. Visser został sam z myślami oraz martwymi zwierzętami. Od czasu do czasu lekki wiaterek przynosił ochłodę w upalny dzień. Nieliczne chmury unosiły się niespiesznie ku zachodowi. Mężczyzna zastanowił się, za jaki czas przy tej temperaturze zwłoki zaczną śmierdzieć. Rozważania przerwał mu jakby odległy warkot… samochodu? Zapewne w niewielkiej odległości po drugiej stronie polany musiała znajdować się droga. Dopiero wtedy zastanowił się, jak daleko zaszedł od obozu.

Wkrótce z pomiędzy drzew wyłoniła się sylwetka Vayne’a. Samochód musiał należeć do niego… lub co bardziej prawdopodobne, pożyczył go od kogoś z administracji placówki, skoro przyjechał na miejsce autokarem wraz z pozostałymi. Mężczyzna szedł wyprostowany, pewnym krokiem, a z jego twarzy nie można było nic wyczytać.

- James opowiedział mi o wszystkim – zaczął, pomijając zbędne formułki grzecznościowe. – I po drodze widziałem ciała. – Naprawdę to zrobiłeś, prawda? – zapytał retorycznie.
- Oczywiście. Zgodnie z zasadami.

Komendant podszedł jeszcze bliżej. Teraz różnica gabarytów pomiędzy mężczyznami zarysowała się jeszcze jaskrawiej. Jason Vayne przypominał olbrzyma, mogącego zgnieść lufę pistoletu gołymi dłońmi. Daniel nie zdążył zareagować, gdy popchnął go z całej siły. Uderzenie pozbawiło płuc powietrza i zaniosło Vissera kilka metrów do tyłu.

- Kurwa mać, to polowanie było tylko po to, byś się sfrajerował. W rzeczywistości jako jedyny błądziłeś po lesie… w którym nie miało być niedźwiedzi… i miałeś ich szukać do osranej śmierci. Ale ty kurwa szukałeś i znalazłeś! Jako pierwszy od lat siedemdziesiątych! Kurwa, gratuluję! – wrzasnął, kopiąc go z całej siły w bok. Gdyby nie gęste krzaki, Daniel odleciałby na kolejnych kilka metrów.

- Pamiętasz, jak w strzelnicy powiedziałem, że chcę się przekonać, czy jesteś mężczyzną? Czy ty kurwa myślisz, że bycie mężczyzną polega na bezsensownym mordowaniu Bogu ducha winnych zwierząt?! Gdybym tylko wiedział, że jakieś znajdziesz, nigdy bym cię nie wypuścił z obozu. Jesteś mężczyzną nie wtedy, gdy zabierasz życie dla jakiejś cholernej gównianej zachcianki, dla czystej, bezsensownej destrukcji. Jesteś mężczyzną tylko i wyłącznie wtedy, gdy jesteś w stanie to życie ochronić. Nie tylko swoich bliskich, ale i innych. Dlatego sam wstąpiłem do policji. Dlatego chodzę do strzelnicy, bym w razie potrzeby mógł wpakować w ryj kilka kulek jakiemuś skurwysynowi, który myśli, że jest panem życia i śmierci. Komuś takiemu, jak ty – drugi raz kopnął, w to samo miejsce. Daniel zakaszlał, wykrztuszając kilka kropel krwi.

- Widzisz to mrowisko? – Jason nachylił się do jego twarzy i szarpnął tak, by Daniel zobaczył. – Wpakowałbym ci do niego ryj, ale tego nie zrobię, bo te mrówki zapierdalały ciężko, aby je zbudować. Myślisz, że możesz to przekreślić tylko dlatego, bo fizycznie jesteś w stanie? Otóż ja jestem zrobić teraz to samo z tobą. I nawet jak cię dobiję jak gnidę, wciąż będę lepszy od ciebie. Bo ty zabiłeś dla przyjemności, natomiast ja… dla sprawiedliwości – kolejny cios wylądował na brzuchu.

Daniel wciąż posiadał broń i teoretycznie mógłby z niej korzystać, lecz pierwsze uderzenie go zaskoczyło i zanim zdążył zareagować, nadchodziły kolejne. Ostatecznie miał przed sobą dobrze wyszkolonego policjanta, który rutynowo unieszkodliwiał gangsterów. Muskularny olbrzym był przyzwyczajony do starć z uzbrojonymi ludźmi i przy tak małym dystansie, w walce wręcz, Visser nie miał z nim żadnych szans.

- Podszedłeś to niedźwiedzicy, która do cholery opiekowała się młodym i uznałeś, że po prostu ich sobie zamordujesz!? A gdyby miała więcej młodych!? Dla rozrywki skazałeś je na błąkanie się po lesie, szukanie matki i najpewniej śmierć?! To jest najczystsze, najgorsze zło, jakie w życiu widziałem… tutaj, w tobie – komendant położył palec wskazujący na czole Daniela. – Zabicie z zemsty, dla pieniędzy, w afekcie… to jestem w stanie zrozumieć. Zabicie z nudów? Dla przyjemności? Jesteś psychopatą, Daniel. Trzeba było nie brać udziału w tych pieprzonych, fikcyjnych zawodach. Chciałem uzyskać odpowiedź, czy jesteś mężczyzną i będziesz w stanie ochronić moją córkę i… dzieciątko rosnące w jej łonie… ale ty, kurwa, prędzej wypalisz im wzorki karabinem na skroni. A na to, kurwa, nigdy ci nie pozwolę – rzekł, składając ostateczny cios w prawy policzek. – Jednak nie zabiję cię. Tylko dlatego, bo bez względu na to, jak bardzo bym tego nie chciał, jednak będziesz ojcem mojego wnuka.

Vayne przeszukał Daniela, skonfiskował wszystkie sztuki broni, po czym przewiesił go sobie przez ramię. Szli przez polanę, zapewne ku samochodowi. Daniel jednak już nie był tego świadomy, gdyż stracił przytomność.


Gdy ją powoli odzyskiwał, znajdował się już w zupełnie innym otoczeniu.
- …lewa nerka, tak?... podłączcie dializator… Tommy, przygotuj wapń…
-… dwadzieścia ampułek CaCl2, ale wcześniej odciągnij dwieście mililitrów z butelki…
-…jeszcze wstrzymaj się, może nie jest tak źle…
- …wysokie ciśnienie… podajcie furosemid… nie, z sercem w porządku… cordarone dla pani z piątki…
-...siostro, proszę powieź go na TK… dla pewności…

Lecz znów zasnął. Obudził się dopiero nieco później, gdy na chwilę pozostawiono go na korytarzu w oczekiwaniu na zwolnienie tomografu komputerowego. Pielęgniarka odeszła, zawołana przez koleżankę z pracowni badań pilnych – brakowało skierowania dla jednego z pacjentów.

- Siostra? – zapytał niepewnie, gdy na korytarzu spostrzegł Lotte.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 04-06-2016 o 00:11. Powód: imageshack nawalił... jak mógł!
Ombrose jest offline  
Stary 15-08-2015, 17:11   #13
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Zmrużyła oczy, patrząc na niego nieufnie. Serce biło jej jakby chciało wyskoczyć z piersi.
A może był prawdziwym policjantem i razem mogliby powstrzymać napad? Ramię w ramię wparować i roznieść tych trzech gości...
Imogen w policji jako jedna z zaledwie 7% funkcjonariuszy brytyjskich przeszła przeszkolenie w posługiwaniu się bronią palną. Przerażająca większość angielskich policjantów nie miała tej okazji. Ona dostąpiła tego zaszczytu tylko dlatego, że jeden ze znajomych był instruktorem…

Po cholerę do niej podchodził? Spodziewał się, że co? A może zwyczajnie jest z nimi i chce ją sprzątnąć!
Ale facet aparycją przypominał jej ex, który zasłynął właśnie z kłamstw. Jakoś nie mogła mu zaufać. Z resztą wyglądał na kogoś kto mógł nazywać się Danny, Enzo czy jak ten trzeci miał do jasnej cholery na imię...
“Jasne kurwa i co jeszcze? Darmowe turne po podmiejskich lasach?” przeszło jej przez myśl, gdy zaproponował podejście do jego auta.
Jak zawsze w takich sytuacjach załączał jej się system działania kryzysowego - jak to zostało nazwane dawno temu. Jakoś tak już miała, że w stresowych momentach jaśniej myślała. “Też pomysł iść z rewolwerem gdzie tamci mają pewnie broń szybkostrzelną. Chuj z tym, nie będę się narażać. Nie jestem z policji, a IBPI to pewnie mnie wywali jak znowu będą musieli płacić rachunek za moją hospitalizację”
- Przepraszam, ale śpieszę się do pracy. Wyrzucą mnie, jak się spóźnię - odparła przez zaciśnięte gardło, zrobiła najbardziej żałosną minę jaką potrafiła i obserwując jego reakcję zrobiła ruch w kierunku swojego auta. Nawet jeśli gość mówił prawdę, że jest z policji to mogło się okazać, że mimo to współpracuje z gangsterami. Widmo wielkiej forsy nie jednego skierowało na złą drogę.

Marco, mamy problem. Dwójka ludzi przed bankiem, jeden z nich uzbrojony, widziałem gnata. Co mam robić?
Czekać.


Odebrany przez nią komunikat sprawił, że po plecach przeszedł jej zimny dreszcz. Gangsterzy obserwowali ich, bo ten przed nią musiał odstawić scenę na widoku. Imogen miała nadzieję, że ten tutaj odpuści.

- Rozumiem – odrzekł nieznajomy. – Obawiałem się po prostu, że zacznie pani krzyczeć. To mogłoby przyciągnąć uwagę gangsterów. Ja odejdę, a pani odjedzie. Tylko spokojnie.
Następnie obrócił się w kierunku samochodu, jak gdyby chcąc wrócić się po coś. Zapewne drugą sztukę broni.

“Uff” odetchnęła w duchu z ulgą. Może tamci zignorują ich? Policjant pójdzie sobie do samochodu zrobi rzeczy jakie przystoi policjantowi, a ona sobie pojedzie...

Oni chcą się chyba wedrzeć do środka. W końcu po co im ten gnat?
Więc niebezpieczeństwo. Robimy to po sycylijsku.
Wezwij Marcello.


Na te słowa otworzyła szeroko oczy z obawy przed tym co mogło się teraz wydarzyć... I stało się jak na zawołanie.
Dla Imogen czas jakby zwolnił. Ujrzała, jakby klatka po klatce w niemym filmie, jak brązowy, zardzewiały ford pojawia się znikąd. Szyba opuszcza się powoli, wyłania się ręka w skórzanej rękawiczce dzierżąca pistolet… i strzela. Kula przeszywa mężczyznę, który przed chwilą rozmawiał z Imogen. Tworzy tunel w szyi, przechodzi na wylot. Krwawoczerwona ciecz rozpryskuje się po otoczeniu. Ochlapuje twarz i śnieżnobiały żakiet kobiety.

Wchodzimy!


Imogen nie straciła przytomności myślenia. Wciąż reagowała sprawnie i prędko… bo każda milisekunda, którą Skorpion wyliczał, miała znaczenie.
Nie miała dokąd uciec. Poczuła, że została przyparta do muru. Tak samo bezbronna jak wtedy… Za wszelką cenę chcąca przeżyć.

Niewiele myśląc, po prostu pozwalając by zadziałał instynkt doskoczyła do wystającej z samochodu wyciągniętej ręki z pistoletem, która teraz jeszcze skierowana była w postrzelonego policjanta.

Ruch był tak cholernie szybki, że dopiero w zwolnionym tempie można byłoby dostrzec jak tego dokonała. Imogen lewą dłonią chwyciła z całych sił pistolet od góry za zamek, prawą zaś wyprowadziła krótki cios na nadgarstek napastnika zbijając go w dół. Broń wykonała piruet o 180 stopni w lewej dłoni kobiety kierując lufę na swego właściciela i zaraz rękojeść znalazła się w objęciach jej prawej dłoni.
Była odważna. Wręcz bezczelnie postanowiła skorzystać z broni gangsterów, doskakując do samochodu i wykonując jeden z wystudiowanych policyjnych manewrów. Po części jej się udało – dzięki elementowi zaskoczenia zdołała wyszarpać pistolet. W momencie jednak, gdy zdecydowała się pociągnąć za spust, rozległ się głuchy trzask… No tak, przecież broń była nieprzeładowana! To, niczym zaklęcie lub kubeł zimnej wody, rozbudziło Marcello i zarazem wprowadziło w konsternację Imogen.
Gangster wdepnął w gaz i ford ruszył naprzód z piskiem.
Cobham wrzasnęła z bólu. W momencie, gdy samochód z piskiem opon wystartował, jej ręce wciąż znajdowały się w rozsuniętym oknie. Poczuła piekący ból w prawej ręce i w ostatniej chwili odskoczyła do tyłu, chroniąc się przed kolejnymi urazami.
Lewa ręka była zdrowa i prawie nienaruszona. Prawa natomiast – niestety – zapewne złamana. Upewniła się ostatecznie, gdy dostrzegła kawałek bieli wystający z przebitej skóry.

Ból, strach i zagrożenie, które wciąż nie minęło zaczynało ogarniać jej zdrowy rozsądek. Robiła wszystko, żeby do tego nie dopuścić, a jednak stało się. Została wplątana. A chciała po prostu odjechać nim to wszystko się zaczęło. Łzy cisnęły jej się do oczu.
Napastnicy odjechali, ale nie zarejestrowała jak daleko. Mogli wrócić. Musiała uciec stąd. Sięgnęła jeszcze po pistolet który odebrała gangsterom.
Bez żalu, a może nawet z pretensją spojrzała na konającego policjanta. “Po kiego chuja do mnie podchodziłeś…”
Kuląc się zbliżyła się do swojego volvo. Wdusiła guzik na pilocie i auto zaświeciło awaryjnymi światłami. Wsiadła do niego, rzuciła pistolet na wycieraczkę przedniego siedzenia pasażera i podkurczając złamaną rękę, lewą zapaliła silnik, później ustawiła R na skrzyni. Ruszyła.
Skorpion denerwująco odliczał sekundy.
Hamulec.
Puściła kierownicę.
Lewą ręką ustawiła D na skrzyni.
Chwyciła kierownicę zdrową ręką i ruszyła do przeciwnego wyjazdu z parkingu niż ten, w którego kierunku pojechali gangsterzy. Strzały sprawiły, że na drodze ludzie rozpierzchli się i droga była teraz pusta.

Jechała ostrożnie. Całą uwagę skupiła na tym by prowadzić auto, by nie stracić przytomności, by nie wjechać w nikogo. W duchu wychwalała dzień, w którym zrezygnowała z manualnej skrzyni biegów uznawanej w stanach za szpanerską.
Jeszcze tylko chwila, a dojedzie na miejsce… Prawa ręka jej zdrętwiała, pulsowała tępym bólem. Łzy ciekły po policzkach. Makijaż nie rozmazał jej się tylko dlatego, bo dla wygody używała wodoodpornej maskary.
Czerwone światła na skrzyżowaniu. Czuła jak odpływa… Potrząsnęła głową. Sięgnęła po apaszkę, z której przed wejściem do banku zrezygnowała. Jakoś nie pasowała jej do ogólnego zestawienia.
Korzystając z okazji owinęła chustkę na ramię. Bolało jak skurwysyn.
Zielone.
Ktoś za nią zaczął trąbić.
Ruszyła.
Na kolejnych światłach wspomagając się zębami zawiązała supeł na prawej ręce.
Jechała dalej...



- Jest.. Dojechałam... - powiedziała sama do siebie mocno zaciskając uprzednio oczy by wydusić z nich łzy.
Wjechała na parking. Stanęła najbliżej wejście, krzywo na i na miejscu dla inwalidów. Tak bardzo cieszyła się, że jej się udało, że zapomniała zapomniała, że to nie wszystko.
Spojrzała na pistolet i od razu zdała sobie sprawę, że jeszcze musi się wysilić. Poły białego żakietu miała czerwone od swojej własnej krwi z ręki, którą trzymała całą drogę przy brzuchu. Widząc to zrobiło jej się niedobrze.
Zdrową ręką sięgnęła za klamkę drzwi i pociągnęła ją dłonią i pchnęła drzwi łokciem. Wystawiła najpierw jedną, potem drugą nogę na zewnątrz. Ostrożnie, by nie zasłabnąć od za szybkiego wstania. Podpierając się lewą ręką na drzwiach auta wysiadła.
Stanęła w bezruchu upewniając się, że jeszcze ma władzę nad ciałem. Powoli odsunęła się od auta i z automatu zamknęła je i schowała pilot do żakietu.
Auto piknęło i zamrugało światłami awaryjnymi.

Blondwłosa kobieta ubrana w biały żakiet i krótką czarną obcisłą spódnicę miała na ubraniu i ciele ślady krwi. Wielka plama czerwieni na prawej ręce tuż pod błękitną apaszką wyglądała najbardziej upiornie. Policzki błyszczały jej od łez.
Imogen zrobiła ostrożny krok w kierunku wejścia do szpitala.
“Jeszcze jeden” poganiała się w myślach. Szła przed siebie niczym zombie. Obraz zaczynał jej się rozmazywać. Czuła jakby nie miała władzy nad swoim ciałem, a ruchy wykonywało ono tylko na rozpaczliwe rozkazy słowne jej umysłu.
Jeszcze jeden krok i…
Nawet nie czuła jak nogi pod nią się ugięły i upadła na beton. Zdołała jedynie rozkazać ciału upaść na lewą stronę i zdrową ręką ochronić głowę przed uderzeniem.
Leżała patrząc nieprzytomnie na drzwi szpitala, do którego nie zdołała dojść.
Skorpion złośliwie podawał jej odległość.
Pieprzone cztery tysiące osiemset pięćdziesiąt trzy milimetry, których nigdy nie pokona.
Świadomość opuszczała ją powoli. Słyszała tylko bicie swojego serca i czuła jak ucieka z niej życie. Po raz kolejny. Tym razem na szpitalnym podjeździe.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 18-08-2015, 13:40   #14
 
Szaine's Avatar
 
Reputacja: 1 Szaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputację
Lotte nie ukrywała satysfakcji z dobrze przeprowadzonej akcji ratunkowej. Nie była nadto skromną osobą, ale też nie puszyła się. Balans polegał na docenianiu siebie, znaniu swojej wartości, ale również dostrzeganiu swoich błędów i słabych stron. Młoda kobieta doskonaliła te cechy i trzeba przyznać, że dobrze jej to szło. Mimo wszystko czuła ulgę, gdy ochroniarze przejęli od niej Marianne i zajęli się nią należycie.

Siedząc razem z panią Flenboyante stwierdziła, że to naprawdę całkiem miłą kobieta i zrobiło się jej żal, że syn ją w tak trudnej sytuacji zostawił samą. Co byłoby gdyby Lotte nie była na miejscu? Mogłaby się nawet wydarzyć druga tragedia. Gdy już Ingrid zrobiła tą przeklętą herbatę, dziewczyna po prostu złapała jej rękę i uśmiechnęła się do niej, jakby chciała jednym gestem, bez słów powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

Nie dość, że nie wstawi się do pracy, przez co martwiła się z konsekwencji jakie to przyniesie, to jeszcze musiała jechać z obcą jej osobą, z którą nie zamieniła choćby uprzejmego „dzień dobry”. Choć bliżej jej było do egoistki niż altruistki stwierdziła, że pojedzie do tego szpitala dla madame Flenboyante.

Nie zaskoczył ją telefon od szefa, w końcu nie stawiła się do pracy, ale bardzo zdziwiła się, gdy ten pojawił się w szpitalu. Jego przejęcie co do samej Lotte było po prostu słodkie, choć zaskakujące, wszak dobrze to się nie znali. Łączyły ich wyłącznie relacje służbowe, nawet dzisiejsza kolacja nie doszła jeszcze do skutku żeby mówić o jakiejś zażyłości.

Odchodząc od Dean’a zastanowiła się czemu on właściwie na nią ma zaczekać. Zanim jednak popłynęły jakieś dalsze myśli, to zdążyła upuścić torebkę, akurat nie swoją, gdy przed jej oczami ukazała się twarz brata. Wzięła głęboki oddech, podniosła torebkę i podeszła do łóżka.

- Daniel jak się czujesz? - zapytała spokojnie, gdy podeszła do leżącego brata.
- A jak wyglądam? - uśmiechnął się niemrawo, ale szczerze.
- Jak zawsze, dlatego pytam - odparła. - Co się stało, bo to jest dla mnie większą zagadką? Tylko proszę nie zgrywaj się i nie mów coś typu: “wpadłem na drzewo”.
- Wpadłem na wielkiego, wkurwionego na mnie, kolesia.
- Rozejrzał się po sali i upewnił się, że nikt inny ich nie słyszy. - Na komendanta. Gdzie są moje rzeczy?
- Wiedziałam, że jedziesz tam z jego powodu, ale żeby aż tak skończyć, Daniel.
- Powiedziała trochę zaniepokojona, ale niezbyt zdziwiona. - O rzeczy się nie martw to co miałeś jest w depozycie, najwyżej wezmę je. A tak dokładniej, to on cię tak urządził? Chcesz mi powiedzieć, że skopał cię tak, że trafiłeś do szpitala?
- Tak. Lotte, tam są pistolety. Jeden zarejestrowany na mnie. A jeżeli on go wziął?
- Daniel
- powiedziała stanowczo - jak chciał cię w coś wrobić, to już to zrobił. Jak dobrze pamiętam ten obóz był poza miastem, więc miał czas. Jak bardzo chcesz, to sprawdzę, ale najpierw powiedz mi dokładnie co się stało? - Ton jej głosu pozostawał, mimo wszystko, spokojny.
Daniel chwilę milczał warząc jej słowa.
- Racja. Zaprosił mnie na rzekomo elitarne polowanie na niedźwiedzie. Zgodziłem się. Uznałem, żeby na razie być biernym i go obserwować. Znalazłem niedźwiedzie, ustrzeliłem dwa. Zadzwoniłem, powiedziałem mu. Zadzwoniłem do organizatora, też miał polować. Nie wiedział o co chodzi, wypytał. Miał do niego zadzwonić. Czekałem. Vayne przyjechał. Był nabuzowany. Wymyślił polowanie, żebym zrobił z siebie debila, nie sądził, że są w lesie niedźwiedzie. Następnie mnie pobił, stwierdził, że jestem psycholem bo zabiłem zwierzęta na zimno. I wkurwił się…
Na chwilę zamilkł, rozejrzał się jeszcze raz po pustym korytarzu, zbierał myśli.
- Usiądź. Usiądź lepiej siostro.
O dziwo wyciągnął rękę podłączoną do kroplówki. Nienawidził dotykać innych, nawet jej. Otwartą dłoń skierował w stronę Lotte, a w jego wzroku czaiło się zmieszanie, którego nigdy nie widziała. Ona natomiast bez chwili namysłu usiadła obok, wcześniej ujmując jego dłoń w swoją. Martwiła się o niego, ale nie w klasyczny sposób jak siostra martwi się o brata, który wpadł w problemy i pobił się z kimś. Bardziej niepokoiło ją to co będzie jak wyjdzie ze szpitala i co zrobi temu całemu komendantowi. Mimo wszystko jednego była pewna, będzie przy nim trwać, cokolwiek miałoby się nie stać.
- Czyli podszedł cię skurwiel, a to że zdziwił się, że jesteś “nieprzeciętną” osobą - pokazała cudzysłów dwoma palcami prawej ręki - zaostrzyło sytuację. Mimo to, nie powinien był podnosić na ciebie ręki. Domyślam się jednak, że nikt tego nie widział, a gnojek powie, że tuliłeś się z misiami. - Westchnęła, po czym dodała. - Jego genialny plan nie wyszedł mu jak chciał, to wyładował się w klasyczny sposób, oczywiście klasyczny dla napakowanego tępaka.
Chwilę milczał. W końcu lekko ścisnął jej dłoń.
- Wpadłem. Będziesz ciocią. Dlatego wyładował na mnie swoją bezradność.
- Patrząc na twoją minę, to wiem, że nie żartujesz. Normalnie tak właśnie byś zrobił.
- Spojrzała na niego już wyraźnie zaskoczona. - Czyli o to głównie chodziło? Jak ta twoja panienka ma na imię, bo mi wyleciało z głowy? Czy mam już nie mówić panienka, tylko matka twojego dziecka? - Skwitowała z ironią, choć nie do końca wymierzoną w niego, tylko w całą zaistniałą sytuację.
- Angelika.
- Właśnie… Na pytanie co zamierzasz, jest zdecydowanie za wcześnie. Daniel, nie martw się, ogarniemy razem ten burdel, który się zrobił. Zresztą nie mamy pewności, że to twoje dziecko i w ogóle, że to prawda. Teraz powinieneś dojść do siebie. Okey?
- Ogarniemy. Nie zabiję go. Reakcja stresowa, rozumiem. Zażądam też testu na ojcostwo. Tylko ma moją nielegalną klamkę. Wyczyściłem ją przed wyjazdem, ale coś mogło mi umknąć. Nie chcę by miał na mnie haka. Sprawdź, proszę, co jest w depozycje i czy część z rzeczy jest gdzieindziej. Jeśli nie wiedzą o broni to przynieś mi telefon… I tak go przynieś. Spytaj się też kiedy będę mógł chodzić. Z broni powinny być dwa pistolety, jeden poznasz bo go widziałaś oraz bagnet od wujka. I sprawdź czy jest zapalniczka. Jak mi ją zabrał to to dziecko nie będzie mieć dziadka.
- Nie żartował. Kto jak kto, ale ona to wiedziała.
- Dobrze - odparła. Nie chciała się z nim sprzeczać i powtarzać się. Przyzwyczaiła się do specyficznej rozmowy z nim. Mówił on często zdawkowo, krótko, na temat, trochę chaotycznie. Jednak jak już upierdolił sobie coś to nie docierało do niego nic innego.
- Sprawdzę co trzeba i przyniosę ci twój telefon - odparła aż nadto chłodno i spokojnie. - Zobaczę czy ta twoja broń się zgadza. - Położyła jego rękę spokojnie na jego piersi i ucałowała go w czoło. - Jesteś mi winny przysługę, bo spieprzyłeś mi randkę - uśmiechnęła się kącikiem ust.
Czasem zastanawiała się co dla Daniela na prawdę jest ważne. Z tego co teraz widziała i już nie raz wcześniej, to broń i zabezpieczanie się przed podłością ludzką. Potrafiło to być irytujące, a czasem nawet denerwujące.
- Dzięki. Obiecuje go nie postrzelić ani nie grozić mu nożem. Będziemy kwita?
Uśmiechnął się ponownie, rzadko żartował.
- Zaraz wracam, a ty grzecznie czekaj. - Powiedziała poprawiając obydwie torebki, skinąwszy tylko głową na jego obietnicę. Wiedziała, że nie miała ona w pełni pokrycia.
- Lotte… - gdy się odwróciła patrzył się gdzieś w dal korytarza. - To dla mnie nowe. Dziwne. Nie wiem co zrobić. Nie wiem co myśleć. Nie wiem co czuje. Zajęcie się czymś mi pomoże. To… Dlatego.
- Po to masz siostrę.
- Skwitowała stanowczo, ale z wyczuwalną emocją, już bez chłodu w tonie głosu.
Nie odezwał się wpatrzony w niebo za oknem.
- Idę zaspokoić twoją ciekawość i niepokój. – Odwróciła się i ruszyła do recepcji.

Podczas rozmowy z bratem zachowała spokój, który był godny podziwu. Znała jednak siebie i wiedziała, że będzie musiała odreagować to. Takie wstrzymywane silnych emocji jest niekorzystne. Człowiek musi nauczyć się radzić sobie ze stresem, przekuwać go w siłę, ale pamiętać, że energia nie znika, tylko musi znaleźć ujście. Nie miała zamiaru ani rozpłakać się, ani tupać nogami, przynajmniej nie w tej chwili i może nie w takim mocnym natężeniu. Czasem wystarczyło wygadanie się komuś, czasem posiedzenie w samotności, jakaś kąpiel relaksacyjna, a czasem działanie, snucie planów na przyszłość, reakcja czynem na doznane emocje. Chwilowa miała co robić, czym zając się. Słowo dane bratu jest dla niej najważniejsze, tym bardziej jak widziała, że mu na tym zależy.

Skierowała więc swoje kroki do rejestracji i po krótkiej rozmowie z siostrą sprawująca właśnie dyżur oraz po okazaniu dokumentu tożsamości otrzymała rzeczy brata. Na pierwszy rzut oka nie było broni. W sumie nie zdziwiło jej to, bo jakby była, to przecież szpital nie wziął by jej do depozytu. Może nawet zawiadomiłby policję, wszak Daniel nie prawił się w zawodzie, który odegnałby wszelkie podejrzenia. Były tam papierosy razem z zapalniczką. ~ Daniel się ucieszy i przynajmniej nikogo nie powiesi. ~ Stwierdziła posępnie, choć z ulgą. Do tego mała torba, rękawiczki skórzane oraz ubrania pobrudzone i zniszczone, ponieważ lekarze tną je jeśli jest taka konieczność. Oprócz tego, co było równie ważne jak zapalniczka, były portfel i telefon. Jeszcze była jedna rzecz: butelka, w której znajdowały się niedźwiedzie paluszki. ~ Dobrze, że nie ludzkie… Niezłe trofeum, przynajmniej nie z królika. Brawo braciszku, jesteś mężczyzną. ~ Skwitowała w myśli. Lotte złożyła podpis, iż podejmuje depozyt w całości i pochowała co mniej ważne rzeczy do torby, która była w depozycie, najszybciej znalazła się w niej oczywiście butelka, żeby nie robić zamieszania, natomiast trzy najważniejsze przedmioty schowała do torebki. Skorzystała również z okazji i nie omieszkała zapytać bardzo uprzejmej pielęgniarki, który lekarz jest prowadzącym dla jej brata oraz pani Marianne. Szczęście chciało, że była to jedna i ta sama osoba.

Z całkiem sporą już ilością toreb niesionych na ramionach lub trzymanych w ręce wróciła szybko do miejsca, w którym zostawiła brata. Niestety nie było tam łóżka, na którym leżał. ~ Musieli przewieźć go na jakieś badania. ~ Stwierdziła bez namysłu. Postanowiła więc poszukać lekarza. Niestety i z tym nie miała szczęścia, ponieważ dowiedziała się tylko, ze ów lekarz ma ręce pełne roboty i nie może ze nią teraz rozmawiać. Proponowali żeby zapytała co najmniej za półtorej godziny, może będzie już dostępny. Trochę zrezygnowała wróciła do bufetu , gdzie nadal czekał na nią Dean.

- Wybacz, że musiałeś tyle czekać, ale… Nie uwierzysz. – usiadła na krześle kładąc na drugie wszystkie toboły.

Opowiedziała mu, że jej brat tu trafił, chyba z racji pobicia, ale był on w zbyt ciężkim stanie żeby jej opowiedzieć co zaszło. Dodatkowo stwierdziła, że będzie musiała tu długo posiedzieć i chyba nie ma sensu żeby on z nią tak czekał. Dean jednak znów ją zaskoczył, ponieważ stwierdził, że nie widzi problemu w tym żeby dotrzymać jej towarzystwa. Dlatego chętnie opowiedziała mu o całej sytuacji z madame Flenboyante i co tam zaszło, wszak było to główną przyczyną jej wizyty w tym miejscu. Postanowiła jednak ukryć fakt propozycji jaką złożył jej Nicolas Flen. Nie był to dobry czas na rozprawianiu o zawodowych kwestiach, nie miała na to ochoty.

Ulżyło jej, rozmowa pomogła przejść nad tym szaleństwem do porządku dziennego. Nawet potrafiła zażartować, czy uśmiechnąć się, gdy zeszli już na inne tematy rozmów. Na dodatek zaczęła przepraszała go, że nie wyszła im ta wspólna kolacja, albo bardziej za to, że zmieniła miejsce z przyjemnej restauracji na mniej przyjemny barek w gmachu szpitala. Niestety nie miała okazji usłyszeć co on na to, ponieważ przyszła pielęgniarka chcąc uzupełnić dane Marianne. Lotte szybko zerwała się z miejsca, ponieważ to mogło oznaczać, że lekarz chce z nią porozmawiać, a bardzo chciała dowiedzieć się co z bratem i przy okazji starszą panią. Chodziła parę razy i pytała o lekarza, albo jaki jest ich stan, ale za każdym razem udzielano jej zdawkowych odpowiedzi. Zdążyła złapać to co zostawiła na krześle obok i mamrocząc coś pod nosem, prawdopodobnie do szefa, pobiegła za kobietą.

Po dłuższym czasie uzupełniwszy wszystkie potrzebne dane, zarazem brata jak i Marianne, udało się Lotte porozmawiać z lekarzem prowadzącym. Poprosiła żeby najpierw powiedział jej jaki jest stan Daniela. Odparł on, że gdy tu trafił stan był bardzo ciężki, obawiano się, że może przestać pracować jedna z nerek. Na szczęście teraz wszystko ustabilizowało się i nie ma powodów do obaw. Natomiast jeśli chodzi o Marianne, to zmarła na stole operacyjnym. Nie udało się im uratować kobiety, na dodatek nie wiedzieli dokładnie co było przyczyną zgonu. Lotte nie było jakoś nadmiernie przykro z tej sytuacji, ale nie dało tego po sobie poznać lekarzowi, wyglądała na przejętą. Ucieszył ją stan zdrowia brata, który był dobry i stabilny, nie będzie wymagał operacji czyli jest się z czego cieszyć. Lekarz słusznie zauważył, że Daniel ewidentnie został pobity i zastanawia się nad wezwaniem policji. Poprosiła lekarza czy mogłaby do niego zajrzeć, chociaż na chwilę i żeby to on zdecydował, ponieważ ona nie wie co wydarzyło się. Mężczyzna zgodził się i wpuścił ją na OIOM, uprzedzając, że to naprawdę ma być chwila, bo jest późno, bo to taki oddział, bo Daniel musi teraz odpoczywać. Lotte nie omieszkała również zapytać, gdy szli na oddział, czy jest możliwość zrobienia na miejscu obdukcji, tak na wszelki wypadek. Lekarz odparł, że jak najbardziej.

Znów zobaczyła brata, tym razem zza przeszklonymi ścianami. Leżał spokojnie, z zamkniętymi oczami, przykryty kołdrą, po bokach miał jakąś aparaturę, światło było lekko przygaszone. Ubrała się w mało wygodny szpitalny płaszcz, schowała komórkę Daniela do kieszeni i weszła do środka. Rzeczy odstawiła od razu po wejściu przy drzwiach. Podeszła do niego ostrożnie, nie chcąc go budzić. Myślała, że śpi, więc zbliżyła się po cichu do łóżka. Popatrzyła na niego i ucałowała go delikatnie w czoło. Daniel otworzył oczy, parę razy zamrugał. Chyba dopiero po chwili ją poznał. Było to o tyle niepokojące, że Daniel miał bardzo lekki sen, a podejście go, nawet w żartach było trudne. Uśmiechnął się lekko.

- Będę żył?
- Raczej tak, przynajmniej jeszcze trochę. Lekarz mówił, że jest już dobrze, choć trafiłeś tu w kiepskim stanie. Nie musisz też obawiać się o utratę nerki, zaczęła pracować.
- Odparła spokojnie i z uśmiechem.
- A nie pracowała? Świetnie. Kiedy będę mógł wyjść? Albo chociaż pójść sam do kibla?
- Spokojnie, sam jutro zapytasz lekarza, dzisiaj musisz odpocząć. Proszę cię, bo inaczej nie dostaniesz tego telefonu.
- Zamachała mu przed oczami jego komórką.
- Kij i marchewka? A nie dostanę tą marchewką po głowie za szarżowanie jak głupi?
- Nie prowokuj, to twoja łepetynka będzie bezpieczna. Oczywiście broni w depozycie nie było, musiał ją zabrać.
- Usiadła obok niego, na skraju łóżka.
- Będę miał o czym myśleć. Dziękuję. A teraz idź na spóźnioną randkę i nie zamartwiaj się. Będę grzeczny. Wystarczy, że jedno z nas bezużytecznie gnije.
- Na randkę to już za późno, mamy już prawie czwartą nad ranem. Zastanów się też nad wezwaniem policji i zrobieniem obdukcji. Lekarz chciał to zrobić, ale wstrzymałam go. Obdukcję to i tak bym zrobiła na twoim miejscu, zawsze przyda się taka podkładka.
- Załatwię to mniej oficjalnie. I ja na tym skorzystam. Nie chcę by parę szczegółów wyszło na jaw. Poproszę o pomoc IBPI. Ale to później.
- Okey, to puść lekarzowi jakąś bajeczkę, bo zawiadomi policję. Tu masz telefon, resztę rzeczy zabieram ze sobą do domu. Świetne trofeum, swoją drogą, musiałeś mieć pamiątkę po tych niedźwiadkach.
- Zaśmiała się.
- Powiem, że napadł mnie niedźwiedź. Myślałem, ze ten gnojek będzie chciał wmówić wszystkim, że to on upolował niedźwiedzie, więc wziąłem trofeum.
- Domyślam się, że to twój pragmatyzm przemówił, a nie sentymenty. Jutro, a właściwie dzisiaj odwiedzę cię. Chcesz coś z domu?
- Fajki?
- W szpitalu?
- Wszyscy w szpitalu palą po kiblach.
- Do kibla na razie nie będziesz chodził, to i nie potrzebujesz fajek. Coś jeszcze? Może jakieś ubranie, piżamkę czy coś?
- Ubrania, piżamę, środki czystości i fajki. Poradzę sobie
- uśmiechnął się lekko.
- Dobra załatwię to. Przyjdę jak się wyśpię, może szef da mi wolne jutro. Wiesz, że cały czas tu był ze mną?
- To ten, którego mam nie straszyć nożem ani nie zastrzelić? Idź do pracy, nie ucieknę stąd.
- Tak, tak ten. Dobra, odpoczywaj. Będę później.
- Znów ucałowała go w czoło i podeszła do drzwi, zabierając swoje troby. - Trzymaj się, pa.
- Do jutra.


Wreszcie mogła wyjść ze szpitala. Była zmęczona, nie dość, że nie spała już blisko dobę, to jeszcze sytuacje stresowe dołożyły swoje. Teraz jednak mogła wrócić do domu i odpocząć. Z bratem było wszystko w porządku, trzeba będzie pozałatwiać po prostu parę spraw, ale to dopiero jak wyjdzie. Szkoda trochę Marianny, ale suma summarum zrobiła wszystko co mogła, dzięki dobrze przeprowadzonej akcji ratunkowej. Na pewno jej szanse były większe, niestety nie udało się. Zostawiła jej rzeczy w depozycie, jak rodzina przyjedzie, to oddadzą jej torebkę, nie chciała zostać posądzona o przywłaszczenie.

Zbierając się do wyjścia przeszła przez barek, choć trzeba było przyznać wcale nie zakładała, że jej szef jeszcze tam siedzi. Nie było jej z dobrą godzinę i było już po czwartej. Jednak, gdyby został, to na pewno poprosiłaby go żeby zawiózł ją do domu. Przyznać musiała, że Dean zachował się jak mężczyzna, nie uciekł, nie narzekał. Był, choć nie musiał, wspierał, starał się poprawić humor, co mu wyszło. Test numer dwa zdał. Pierwszy już zaliczył przy pierwszym spotkaniu, był zabójczo przystojny, charyzmatyczny i odpowiednio usytuowany. Ciekawe jak będzie z kolejnym…
 
__________________
"Promise me this
If I lose to myself
You won't mourn a day
And you'll move onto someone else."
Szaine jest offline  
Stary 18-08-2015, 16:36   #15
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Słowa. Światło. Dialog jak z jednego z seriali medycznych, które kiedyś oglądała Lotte z matką. Sen? Jawa? Co się stało? Jason... Mrok.

***

Przytomność powróciła. Z nią przyszło uczucie skrępowania i otumanienia. Jak po trawce, którą kiedyś zapaliłem na studiach. Nie miałem wtedy "fazy" czułem się tylko jak mucha w smole co mnie wkurwiało. Nie szarpnąłem się. Leżałem próbując sobie przypomnieć jak tu trafiłem. Wspomnienia wracały. Monolog Jasona, jego słowa. O tym, że Angelika jest w ciąży. O tym jaki jestem popaprany. I od razu przyszła refleksja. Wcześniej o tym nie myślałem, byłem zbyt zajęty przeżyciem. On to zrobił z bezsilności. Sprawy wymknęły się spod kontroli więc chciał je wziąć w swoje ręce w najprymitywniejszy sposób. Butem i pięścią.
Otworzyłem oczy. Charakterystyczny korytarz i zapach. Szpital. Byłem w szpitalu. Nie do końca skrępowany ale do ramienia miałem podłączoną kroplówkę. Rozejrzałem się znajdując parę obcych twarzy i... Lotte. Na początku myślałem, że to halucynacja, efekt ubocznych leków przeciwbólowych, którymi musieli mnie naszpikować. Szybko okazało się, że nie. Krótka rozmowa mnie uspokoiła. Przypomniała, że nie można działać na szybko i dopuszczać emocji do działania. A tych byłem pełen. Nienawiści do Jasona i... Dziwnego uczucia. Cholernie dziwnego. Myśl o dziecku nie mogła się do mnie przebić. Mózg nie potrafił za pomocą wydzielenia odpowiednich hormonów ustosunkować moje podejście. Coś we mnie hamowało pierwszą emocję, nienawiść. Myśl jednak o wychowaniu dziecka, trzymaniu go na rękach, tworzeniu rodziny mnie przerażała. No i dochodził jeszcze jeden strach. Jeśli to faktycznie było moje dziecko to spłodził je Parapersonum. Jednak musiałem z tym poczekać i najpierw wyjaśnić parę innych spraw.

Rozmyślałem jednocześnie rozmawiając z Lotte. Zawsze miałem podzielną uwagę a rozkładanie danej sytuacji na czynniki pierwsze było dla mnie równie naturalne co oddychanie. Gdy odeszła analizowałem wszystko dalej, planowałem. Nie zauważyłem kiedy odpłynąłem.

***

Obudziłem się na sali. Długo nie musiałem się zastanawiać co przerwało mi sen. Leki puszczały, ból powracał, szczególnie w klatce piersiowej. Otworzyłem oczy, po chwili przyzwyczaiły się do ciemności, wyłapałem kontury stolika, krzeseł i jakiejś aparatury medycznej. Zobaczyłem jeszcze jedno łóżko, na szczęście puste. Wrócił jednak głód nikotynowy. Z wzmożoną siłą jakby upominał się z odsetkami o te wszystkie niewypalone papierosy. Nieporównywalne z niczym uczucie pośrednie między drapaniem a łaskotaniem po podniebieniu. Mimowolnie chodzące i bębniące nierówny rytm palce. Bombardowanie umysłu przez jedną, jedyną myśl: "palić". Utrudnienie w skupieniu się na sprawach istotnych. Spróbowałem znowu zasnąć, jednak głód razem z bólem to uniemożliwiały. Chciałem przeczekać to wszystko. Aż odłączą mój cewnik, żebym mógł pójść do kibla. Nie ma nic bardziej uwłaczającego dla faceta. A przy okazji będę mógł zapalić. W końcu zapadłem w niespokojny półsen.

Wyrwał mnie z niego pocałunek złożony na czole. Bez wątpienia nie był częścią koszmaru, którego resztki rozwiewały się z mojej pamięci. Zresztą nie musiałem otwierać oczu by zobaczyć kto to. Na ten matczyny gest mogła się zdobyć tylko jedna osoba, i nie była to moja matka. Wszyscy po za siostrą zbyt się bali mojego zachowania.

Otworzyłem oczy i się nie pomyliłem. Lotte. W krótkiej rozmowie udało się jej nawet mnie rozbawić. Jej opiekuńczość była wzruszająca ale nie rozumiała pewnych spraw. Z Jasonem policzę się ale po swojemu. I tak jak uznam za stosowne. Na pewno nie będę wytaczał procesu. Nawet jak nie uda mu się połączyć mnie z nielegalną klamką (dobrze, że usunąłem wszystkie ślady) to mógł mnie w rewanżu oskarżyć o polowanie bez licencji. I niezgodne z prawem. W końcu odstrzeliłem szczenię (czy jak tam nazywał się mały niedźwiedź) i matkę zajmująca się młodymi. Pewnie IBPI by to wyciszyło ale miałem lepszy pomysł. Najpierw jednak musiałem załatwić parę rzeczy. Gdy wyszła wykorzystałem głód i ból, co prawda gdy chwyciłem za telefon musiałem wszystko czytać po parę razy by się upewnić, że nie walnąłem błędu ale nie miałem problemu z niezaśnięciem.

Bateria nokii na szczęście pokazywała jeszcze 34%. Wszedłem w podstawioną stronę wpisując z pamięci adres: Portland State Initiative for Bicycle & Pedestrian Innovation | Welcome
Szybko zalogowałem się do Zbioru Legend. Na szczęście mój bombardowany przez głód nikotynowy umysł przypomniał sobie ciąg niepowiązanych ze soba znaków, które dali mi za hasło.


Zaraz przerzuciło mnie na stronę główną. Wybrałem formularz kontaktowy i chwilę zastanawiałem. Postanowiłem zwrócić się o pomoc do Jensena. Irytował mnie jednak dowcip jednak ujął mnie swoją troską o nowych i opinią o Bibliothece. No i pomógł z obywatelstwem i pozwoleniem na broń. Wystukałem wiadomość a potem przeczytałem ją jeszcze raz poprawiając błędy. Cholernie chciało mi się palić.

Cytat:
Proszę o pilny kontakt z detektywem drugiej rangi Jeremym Jensenem na telefon kontaktowy lub w szpitalu głównym w Portland.
Detektyw śledczy Daniel Visser
Wysłałem wiadomość i wylogowałem się a potem dla pewności jeszcze przeczyściłem historię przeglądarki. Pozostało czekać na lekarza i kontakt z IBPI. W zależności od tego co usłyszę zależało co zrobię dalej. No i co powie lekarz. Miałem jednak sporo roboty z Vayne'ami i tylko rys planu. Jednak na razie było zbyt dużo zmiennych a ja w zbyt kiepskim stanie by nadać mu ostateczny rys. Do obchodu była ponad godzina, czułem, że już nie zasnę.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 19-08-2015, 09:12   #16
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Kłopoty nie tylko z kobietami :)

Porwanie



Sprawy nagle strasznie przyśpieszyły. Policja, ryk syren, wrzaski policjantów i tych półnagich lasek a potem przeszywający ból płynący z brzucha który został przeszyty wyładowaniem elektrycznym. W tej chwili pożałował, że próbował gadać zamiast próbować walczyć. Nawet jakby skończyło się tak samo to chociaż miałby satysfakcję i widziałby za co obrywa. A może nawet Mitsy by widziała to by wyszedł choć trochę na hiroła? No a tak wyszedł pewnie jak zwykle... Na Russel'a Hayes'a, młodszego brata półboskiego Martina.

Nogi odmówiły mu posłuszeństwa i stanowił właściwie bezwładny balast gdy laski zapakowały go do samochodu. Próbował się wyszarpać bo te wrzaski tej latynoskiej pojebuski o tym torturowaniu i zabijaniu jakoś wcale go nie uspokajały. Ale jakoś nie zauważył by wpłynęło to jakoś znacznie na zapakowanie go do samochodu. Próbował zastopować nogą przy wsiadaniu do tylnego siedzenia. Przecież potrzebował tylko chwili by gliniarze do nich dobiegli! Zyskiwał już nadzieję, że może się mu coś uda ugrać na czasie gdy ta Izabell udowodniła, że nie na darmo Mitsy zna z siłowni. Zdążyła wsiąść z drugiej strony i wystawiła rękę łapiąc Hayes'a za nogawkę i szarpiąc do siebie. Stracił oparcie ale jeszcze próbował choć opóźnić te całe porwanie gdy latynoska złapała go tym razem oburącz za chwyconą nogę i szarpnęła przez co stracił równowagę i upadł. Zanim zdążył coś zrobić ta wciągnęła go do środka jednym ruchem jak zawsze na filmach jakieś potwory wciągają poboczne postacie w pierwszej krwawej scenie by było wiadomo, że zaczął się filmowy akszyn.

~ No i tyle z genialnych planów stawiania oporu... ~ pomyślał gdy Izabell usadziła go w środku do pionu a ta blondzia wpakowała się z drugiej strony zatrzaskując drzwi ostatecznie blokując ostatnią drogę ucieczki. Niezbyt nowe Subaru od razu ruszyło całkiem sprawnie. Russelowi od tego szarpania jeszcze dodatkowo zakręciło się w głowie. Zastanawiał się czy te cholerne paralizatory nie mają jakichś cholernych skutków ubocznych. Jechał ze zwieszoną i podrygującą w rytm szaleńczej jazdy głową. Słyszał ich rozmowę pewnie sądziły, że jest nieprzytomny. Albo im to zwisało. Blondzia z kucykami miała na imę Gabby. Pewnie od Gabrielle. I mimo mroczków przed oczami stwierdził, że jakieś wątpliwości w niej jednak zasiał. Czyli jakiś swój rozum miała i nie była tępym szpadlem. I aż serce zabiło mu żwawiej gdy usłyszał, że Izabell uważała chyba sprawę z Mitsy za skreśloną. Chyba sądziła, że oni są już parą albo zaraz będą. To było...



Cegielnia



Ponownie obudził się na krześle. Nie był już w Foresterze tylko jakiejś ruderze. Jego porywaczki były jednak gdzieś blisko bo słyszał ich rozmowę. Najwięcej jak zwykle nawijała ta latina co im namieszała w główkach i nawciskała ciemnoty. ~ Jak ja niby dałbym radę zgwałcić taką fitneskę jakby tego nie chciała? A jak chce to nie gwałt do cholery tylko seks! ~ nie kumał jak można tego nie kumać. Zwabił do domu i zgwałcił... Taaa... A co z Mitsy? Też ją zgwałcił? Drugą fitneskę? Co za debilizm! Wkurzał się na tę przewrotną wyrachowaną latynoskę i te laski, że tak łyknęły jej ściemę. Przed domem nie miał czasu a podczas jazdy głowy by o tym myśleć. Teraz jednak czuł się co raz lepiej i jak sobie przypomniał te oskarżenie o gwałt od razu go cholera brała.

Złość pomogła mu przezwyciężyć osłabienie wywołane tym całym porwaniem. Na próbę poszarpał się z taśmą ale wiedział, że jeśli obwiązały go mocno to nie da rady w ten sposób. Zgadywał, że taśma bo na kostkach też miał taśmę a pewnie związały go tym samym.

Obawiał się. Nie chciał czekać jak związany baleron na przyjazd policji. Tam w samochodzie coś gadały o jakimś napadzie. Jak napad to pewnie jacyś bandyci. Jak bandyci to pewnie z bronią. I co jeśli będą chcieli zlikwidować świadka? Co prawda na razie niczego właściwie nie wiedzą ale wiadomo co takim bandytom strzeli do łba? Nie, zdecydowanie mu się nie uśmiechało czekać.

Oblizał wargi bo wyszło mu, że skoro chyba i tak mieli znaleźć go gliniarze to może udałoby mu się nawiązać łączność przez skorpionowe radio. Mógłby w ogóle dać znać, że żyje no i może jakoś by się dogadali. Choć bał się, że laski mogą usłyszeć rozmowę to jednak postanowił zaryzykować. Nie widział ich a głosy zdawały się być przytłumione. Jeśli wciąż by gadały miał szansę usłyszeć je jakby się zbliżały lub może ich kroki. Więc zaryzykował. Ale nic się nie stało. W wewnętrznych słuchawkach usłyszał tylko nudny szmer eteru czyli był poza zasięgiem radiwozów. ~ Kurwa to gdzie one mnie wywiozły? ~ zdziwił się. Pod ziemią czy w czymś takim sygnał z krótkofalówki mógł się nie przebić przez warstwę izolującą no ale był na powierzchni bo przez okno wpadało światło dnia. Komisariaty i radiowozy miały leszy zasięg niż jego krókofala ale skoro ich nie słyszał no to chyba był poza miastem albo w jakiejś dziwnej radiowej dziurze. W każdym razei gliniarze nie mogli mu pomóc nawet poprzez słowa otuchy czy instrukcji co robić. Szkoda. Trzeba było sobie poradzić samemu.

Już podczas rozglądania się po tej zapuszczonej sali czy pokoju ją zauważył. Ale nie wygladała zbyt zachęcająco. Usyfiona ciemną, zaskorupiałą masą i ziemią. Z niezbyt przyjaźnie wygladającymi ostrymi, blaszanymi krawędziami. No nic tylko jak przykład instrukcji BHP czego nie brać do ręki, na pewno nie do gołej ręki a już na pewno nie bawić się jej ostrymi, usyfionymi krawędziami. No ale mimo, że się dalej rozglądał nie znalazł nic lepszego do przecięcia więzów niż tą starą, porzuconą puszkę. Po koncetracie pomidorowym zdaje się sądząc z czerwonej kropki na obrazku. Nie miał wyjścia.

Udało mu się wstać i nie upaść. Chwilę się wahał czy nie podpełznąć ale wydało mu się za długie. A jakby co zawsze mógł się rzucić na podłogę ale podnieść, zwłaszcza szybko to już nie był tego taki pewny. Przykucnął i zrobił pierwszy skok. Czuł jak leci ale jak skrępowane nogi znów dotknęły podłogi odkrył, że przy skrępowanych kończynach utrzymanie równowagi przy skakaniu jest kurewsko trudne. Może Mitsy by dała radę ale on nie miał wprawy w takich numerach. Wiedział, że się wyjebie. Mógł to tylko opóźnić. Odbił się z trudem prawie na ślepo nie do końca poleciał tam gdzie chciał ale poleciał. Po wylądowaniu przygięło go i czuł, że już upada. Rozpaczliwie odbił się ostatni raz by choć skrócić dystans. ~ Au! ~ jęknął w duchu zaciskając zęby by nie krzyknąć podczas upadku.

Leżał oddychając krótko i gwałtownie a serce kołatało mu w klacie jakby zaraz miało go wprawić w stan przedzawałowy. Szumiało mu w uszach i skroniach ale zamarł nieruchomo. ~ A jak usłyszały? ~ wydawało mu się, że skakał i upadał strasznie głośno i nie dało się tego nie usłyszeć. Ale o dziwo rozmowa lasek toczyła się nadal. Iz wściekała się na Gabby, że coś zapomniała i trzeba się wracać czy coś w ten deseń. Miał nadzieję, że nie po niego. Jakby teraz przyszły to wątpił by dał radę się uwolnić. Ale skoro nie po niego...

Leżał całkiem blisko puszki. Podczołgał się do niej i cicho stękając zdołał ponownie usiąść. Odkręcił się na tyłku tak by zmacać po omacku puszkę która jakoś okazywała się złośliwie daleko i nie w tą stronę i wydawało mu się, że łapie ją niewyobrażalnie długo. Ile to potrafiła się skomplikować prosta czynność gdy człowiek nie miał sprawnych kończyn i nie mógł wspomóc się wzrokiem. Ale w końcu miał ją w dłoniach.

~ Auu! ~ syknął przy tym cicho gdy tak jak się spodziewał zaciął się tą sękatą blachą w nadgarstek. Moment później do nieprzyjemnego bólu dołączyło uczucie jak po skórze spływa mu w dół coś ciepłego i wilgotnego. Spróbował się wyszarpać ale jeszcze było za mało więc musiał kontynuować. Zaciął się tak jeszcze z raz czy dwa nim po którejś próbie więzy puściły a on wreszcie miał wolne dłonie. ~ Nosz kurwa no... ~ spojrzał smętnie na zakrwawione nadgarstki. Wydawało mu się, że wygląda bardziej krwawo i poważnie niż ból jaki płynął w zranionym miejscu. Nie miał jednak czasu nad tym dumać. Mając swobodę w rekach rozcięcie puszką więzów w kostkach poszło mu wręcz idealnie. Tylko zaciął się jeszcze raz w palca i już był wolny. Od razu mu się poprawił humor.

Powstał z ziemi i zamarł. Po chwili upewnił się, że dobrze słyszy. Odgłosy lasek cichły. Oddalały się pewnie wychodziły z pomieszczenia, może nawet budynku. Nie oznaczało to, że nie mają wejścia do jego pokoju na widoku. Wystarczyłoby wówczas, że którać się pechowo dla Russel'a odwróci i dupa blada. Podbiegł więc do okna. Dużo mu to nie powiedziało poza tym, że na zewnątrz też jest zapuszczone podwórze tak samo jak budynek wewnątrz. No i był na drugim piętrze a jak oszacował ten gruz i złom na dole to jakoś za cholerę mu się nie uśmiechało skakać na dół z tej wysokości. Jak zaliczy otwarte złamanie to kto go tu znajdzie? Nie miał nawet telefonu bo sprawdził na wszelki wypadek. Był na jakimś zadupiu a gliniarze mogli przyjechać ale nie musieli a jak już to nie było wiadomo kiedy. Szkoda, że nie był takim filmowym bohaterem. Taki by skoczył i na pewno by mu nic nie było. Ale jak się było Russelem Hayes'em...

A jak już to trzeba było się jakoś wspomóc. Można było spróbować z elewacją ale wyglądała na oko taksiarza podobnie zachęcająco jak reszta budynku. Jakoś nie wzbudzało w nim zaufania na tyle by powierzyć im swoje zdrowie a może i coś więcej. Ale gdy rozglądał się po gruzowisku zawalającym podłogę dostrzegł jakiś całkiem, sporawy zwój kabla. Podszedł wydobył go i szarpnął w dłoniach. Wyglądał na tyle mocny, że chyba powinien go utrzymać i na tyle giętki by dało się go przywiązać do kaloryfera pod oknem. Mimo wszystko ten improwizowany zestaw wspinaczkowy nadal nie wyglądał zbytnio zachecająco nawet dla jego konstruktora. Więc gdy zorientował się, że chyba już nie słyszy swoich porywaczek postanowił zaryzykować.

Zostawił zwój drutu przy oknie i ostrożnie wyhylił się puszczając żurawia na korytarz. Wyglądał na równie gościnny, nowoczesny i zadbany jak ten "jego" pokój. ~ Normalnie portlandzka surwiwalowa agroturystyka ekstremalna. ~ pomyślał nieco ironicznie o urokach swojego tymczasowego lokum. Nie zamierzał jednak gościć się tu dłużej niż koniecznie. Zwłaszcza jakby ci bandyci z ich spluwami tu przyjechali.

Ruszył przez pusty korytarz i mijał kolejne równie puste pomieszczenia jak te z którego wyszedł. Zdołał się zorientować, że to nie były chyba jakieś standardowe mieszkania tylko chyba jakieś biura czy co. Były przede wszystkim za wysokie na standardwoy budynek. No i nie przypominał sobie za miastem tak dużych biurowców czy co. Więc pewnie jakiś stary zakład. Pewnie ta cegielnia o której słyszał wcześniej w samochodzie.

Znalazł tylko jedne zamknięte drzwi ale gdy okazało się, że na klucz czy może wypaczyły się i utknęły tak na dobre dał sobie z nimi spokój i ruszył dalej. Na końcu korytarza dopiero natknął się na pokój równie pusty ale wyglądął jakby ktoś jednak swego czasu próbował go remontować. Russel'a jednak najbardziej zainteresowało okno a właściwie coś co się działo za nim. Widział przez nie swoje porywaczki. Subaru Forester jednynka. Srebrny. Potwierdziło się to co zdawało mu się, że widział wcześniej u siebie przed domem. Ale teraz miał czas i głowę by spojrzeć na blachy. Zaczął w myślach powtarzać dane jakby dostał z centrali zgłoszenie z adresem na kurs. Rozejrzał się gorączkowo na pomieszczeniu i zobaczył walający się na podłodze jakiś porzucony ołówek stolarski. Zerwał jeszcze ze ściany kawałek tapety i zapisał zestaw liczb i liter.

Spojrzał na odjeżdżające subaru. Teraz dziewczyny były ubrane "normalnie". Na pewno nie rzucałyby się w oczy tak jak wcześniej w tych krzykliwych prawie odsłaniajacym wszystko co się da strojach. Chociaż nie do końca. Ładne dziewczyny zawsze rzucały się w oczy w sposób zupełnie naturalny. Przynajmniej dla Russel'a. Wyglądało, że wracają do miasta. A, że byli poza nim to się przekonał gdy z okna odkrył wielki zbiornik wodny który mógł być tylko jeziorem Sturgeon. Tylko był w ogóle z innej strony niż powinien. Przynajmniej jak się patrzyło z Portland. Musiał być gdzieś w okolicach Scappose. - No to ładnie mnie wywiozły... - jęknął wiedząc już, że jest sam w budynku. Powrót do miasta nie był taki daleki ani ciężki. Jesli miało się samochód. Ale do przedrałowania z buta to był kawał drogi. No ale gdzieś przed nim droga powinna zaprowadzić go do krajowej 30-ki. Tam miał szansę na stopa. A jak nie to bliżej i po drodze było Burlington. Może ktoś da mu zadzwonić albo zgłosi się na policję. Ale na razie musiał się wydostać z tego piętra i budynku.

Wrócił z powrotem w stronę zamkniętych drzwi. Za nimi musiała być klatka schodowa dlatego pewnie je zamknęły. W innych przejściach drzwi nie było albo były rozwarte na ościerz i w żadnych nie spotkał żadnych schodów na dół. Obejrzał je sobie. Własnego ramienia było mu szkoda. Filmowi herosi na pewno rozpykaliby te drzwi w jednym no góra dwoma uderzeniami swoich umięśnionych barków. No ale oni mieli filmowe drzwi a te russelowe były realne a i zamek jakoś złośliwie zachował się we wkurzająco dobrym stanie. Ale jak pomacał i popukał i postukał tu i tam uznał, że same drewno powinno się poddać łatwiej i szybciej niż ten cholerny zamek.

Znalazł jakąś lagę, chyba nogę od stołu czy krzesła. W każdym razie za jej pomocą zaatakował powierzchnię drzwi. Stwierdził, że wyłamywanie drzwi tym improwizowanym narzedziem to w cholerę ciężka praca. Zasapał się już nieźle gdy usłyszał pierwszy trzask. Napocił calkiem zdrowo gdy wybił dziurę na tyle wielką by przebić się na wylot butem. Zanim dziura powiększyła się na tyle, że wreszcie przeczłapał się na drugą stronę był już nieźle zziajany.

Musiał chwilę odsapnąć nim zszedł schodami do parteru aż w końu wydostał się na podwórze. Te było tak samo zapuszczone jak te ktore widział ze "swojego" pokoju. Musialo upłynąć chyba z kilkadziesiąt lat gdy porzucono ten zakład bo już młodnik się rozrósł na zewnątrz a na ściancach, dachach i rynnach pojawiły się kępki mchu i trawy. Teren niegdyś wydarty przez człowieka przyrodzie ta znów stopniowo odzyskiwała krok po kroku regularnie zacierając ślady bytności człowieka. ~ W sumie niezła miejscówa na klimaciarskie fotki ~ Russel zadumał się nad tym. Poza tym nie wiedział do czego jeszcze możnaby użyć tak ciekawego stylistycznie choć zapuszczonego obiektu. No oczywiście poza przetrzymywaniem porwanych ludzi.



Powrót do miasta



- No nie... Mogliśmy się dogadać ale nie... No nieee! Bo kurwa zawsze tak... - Russel szedł zapuszczoną drogą od czasu do czasu kopiąc jakąś gałąź czy kamien z złości. Szedł i się wkurzał. Nie miał telefonu ani radia ani mp3 więc jako urodzonemu mieszczuchowi ten cały "spokój ntaury" działał na nerwy. Poza tym dopiero teraz miał okazję troche spuścić pary i się wygadać chociaż sam przed sobą skoro nie miał innych bodźców ani innej osoby do pogadania. Czy choćby zdziwionego spojrzenia, że ktoś idzie i gada sam do siebie.

- A mogło być tak pięknie... Pogadalibyśmy, posprzątałyby co narozwalały... W tym bikini czy toples co miały na sobie... - przez chwilę zamilkł i przypomniał sobie jeszcze raz te foczki z rana w ich powiedzmy, że ekstrawaganckich ubiorach. Niee noo... Dla oka to ta Gabby czy nawet ta wariatka Izabell na pewni prezentowały się bardzo ciekawie.

- Noo... I porobiłbym fotki i wstawił na fb... - nawet w takiej chwili wizja była tak piękna, że aż zamilkł i uśmiech wypłynął mu na twarzy. Pół tuzina, półnagich kociaków pucuje mu chatę... Martin pękłby z zazdrości! Poza tym to na pewno byłby widok godny zobaczenia.

- A poza tym to by było w porządku. Narozwalały to niech posprzątają. - przyjemna wizja zeszła na dalszy plan i przestał się uśmiechać. Aż w duchu jęknął gdy przypomniał sobie jak wyglądała jego chata gdy ją widział ostatni raz. Z tydzień to będzie sprzątał...

- Nie no chyba ci gliniarze zgarnęli resztę? Przecież byli już na miejscu... - pomyślał z niepokojem o... Mitsy. Jak te wariatki wpadły do domu albo ona wyszła na zewnątrz? Tego już nie widział. ~ Kurwa trzeba było się nie szczypać tylko im od razu wyjebać! ~ teraz żałował. Wtedy o tym nie pomyślał brał pod uwagę bierzącą sytuację. Nie spodziewał się, że sprawy tak się potoczął. A teraz żałował.

- Kurwa bo zawsze tak... Człowiekowi szkoda bo laska a potem żałuje... - pokręcił głową i zacinął dłoń w pięść. Może niezbyt pomogło ale uderzły jeszcze nią w drugą otwartą dłoń. Im dłużej o tym myślał tym bardziej rosło w nim poczucie winy i gul się zawijał na te laskowe skrupuły.

- No co... Same kurwa walczą o te równouprawnienie... Zwłaszcza te... No to przy spuszczaniu łomotu chyba też no nie? - wyrzucił z siebie zdanie tak samo jak ramiona. Nie. Nie uderzyłby laski. Nie z wychowaniem przez starych z których jedno było Imperatorem i nie przy siostrze z którą miał sztame. Normalnie nie uderzłby laski. Przecież nawet wtedy z tym kursem z lotniska miał opory do końca. No ale jednak w obronie swojej... Dziewczyny? Dziwne mu tak było o tym myśleć. Jakoś może miał zwichrowany życiorys ale dotąd jakoś nawiązywał i rozwiązywał swoje związki chyba w zdecydowanie bardziej sztampowy sposób. Do przedwczoraj Mitsy brał za fajną laskę, właściwie świetną ale za koleżankę i współlokatorkę. Nie mieli jakiegoś wspólnego kina, randki, całowania się i takich tam co zazwyczaj łączy ludzi w pary. Ale o dziwo ta Izabell chyba na serio uważała ich za parę i że Mitsy jest dla niej stracona. Tego się nie spodziewał.

- Kurwa ale to jest pojebane... - mruknął kręcąc głową i powtarzając słowa Caro. Siostra miała rację. Nic nie układało się jak należy. Sam już się zaczynał gubić w tej plątaninie. Wszystko spadało na niego raz za razem. Z jednego może i by się wyplątał ale tak ze wszystkiego na raz? Wygrana starych, warunkowe 10 baniek, ta niezła nowa blondzia z pomalowanymi paznokciami w sklepie, ta druga co mu pomogła pozbierać rzeczy na chodach, te pojebane latynoskie szmaciarze co po błocie nie umieją jeździć, ta ich puszczająco mu oczko i usmiech latina z tylnego siedzenia, pogróżka Supermartinowi jak stanął w obronie laski ktora nie była jego laską i związku którego nie było, kojaca i szczera rozmowa z Caro, ta jeszcze obca w ręczniku ładna latina co go wzięła za cleaner'a i potem ta sama jak klęczała nad nim i wyjawiała mu powód szturmu na jego dom, związek - niezwiązek z Mitsy, jej gorące i bezwolne ciało u niej na łóżku, dotyk jej dłoni gdy rano wpadła do jego pokoju... No nie. Nawet na Russel'a Hayes'a to zdecydowanie nie był standard.

- A jeszcze nawet nie powiedziałem jej o kasie... - zasępił się nad tym. Caro miała racje. Sam tak czuł. Ale do cholery nie wiedział jak prawdę ma ubrac w słowa zrozumiałe dla kogoś więcej niż jego siostra. Na razie zadumał się próbując ocenić jak Mitsy by zareagowała na tą wieść. Co by to zmieniło? Zmieniło coś? Podobała mu się. Wierzył, że nie tylko jemu. Nawet tej wariatce się podobała. Ale znali się dość powierzchownie. W końcu nie było w domu jej, jego albo oboje. Czasamiw idzieli się raz w przelocie na dwa czy trzy dni a na dłużej to może raz na tydzień. Własciwie nadal nie wiedział gdzie ona pracuje. Bo zmieniała a jako instruktorka to pracowała w paru miejscach na raz. A ten jej specowy fitnesowo - sportowy bełkot nic mu nie mówił a nie chcuał przecież wyjść na głupka jak się po raz kolejny o to samo dopytuje. Jakby zareagowała, że jest warta 10 baniek? Właściwie to, że oboje są.

- A jak poleci na kasę a nie na mnie? - wahał się. Jak nie znał jej głębiej to nawet tego nie mógł oszacować. Nawet z nią nie spał jak Izabell. Raz ją zaniósł pijaną do łóżka i to w sumie było najbliżej intymnych kontaktów co mieli na koncie. No a nie przebywali ze sobą zbyt często to nie wiedział jaka jest tam w głębi. Korciło go by to sprawdzić. Była laską grzechu wartą. Nawet jeśliby udawała. No ale ogólnie wydawała się w porządku. I dziś rano zdawała się naprawdę żałować i mieć poczucie winy.

- No chuj... Zaryzykuję... Najwyżej znów wyjdę na ciemnego blondyna... Raz w te czy we w tę to mi już nie robi różnicy... - rzekł smętnie i machnął ręką. Caro doradzała szczerość. Liczył się z jej zdaniem. Ona jego też nigdy nie wyrolowała. A poza tym... Poza tym był facetem. Może nie takim przebiegłym i cwanym jak jego brat ale jednak był facetem. I dorosłym. Wahał się ale wątpił i wolałby tego uniknąć. Zwłaszcza w sprawie tego kalibru. No ale... Odpowiedzialność... Jak się nabroiło... Pokręcił smutno głową już czując kłopoty jakie na siebie ściągnie tą decyzją. Martin czy Kurt na pewno by sie z tego wyślizgali. No ale on nie był nimi czego czasami bardzo żałował. Własciwie to nawet całkiem często. Gdyby był tacy jak oni na pewno żyłoby mu się duzo lżej. No ale jak był tylko Russel'em Hayes'em...



Scappoose



- Czy mogę zadzwonić? Znam swoje prawa, należy mi się jeden telefon. - starał się zabrzmieć neutralnie by facet po drugiej stronie biurka w końcu się zgodził. Starał się wyglądać stanwoczo i nie poddać sie zmeczeniu i zniechęceniu. Ale siedząc w pokoju przesłuchań ze skutymi z tyłu rękoma było to zdziebko trudne zadanie. Aż sam nie mógł uwierzyć jak tu trafił. Owszem przez ostatnie parę godzin sam chciał się z nimi spotkać ale jakoś wóczas planował te spotkanie w całkiem innej roli po obu stronach. A zaczęło się całkiem niewinnie.

Droga z tego odludzia skończyła się i ujrzał wreszcie upragnioną cywilizację. Ostatni odcinek dłużył mu się niesamowicie i skrajne domy zdawały się co raz bardziej zwalniać a nie przybliżać ale jednak w końcu minął znak z napisem "SCAPPOSE" i droga zmieniła się w ulice a on wreszczie sądził, że to koniec kłopotów. I gdyby trafiło na kogokolwiek innego pewnie faktycznie tak by było. No ale, że trafiło na Russel'a Hayes'a urodzonego mistrza słowa i farciarza...


---



- Przepraszam pana. Zostałem napadnięty. Czy mógłbym skorzystac z telefonu? - zapytał jakiegoś poddtatusiałego kolesia wsiadającego do samochodu.

- Napadnięty? Tutaj? - wygląd Russel'a musiał jakoś chyba odbiegać od normy bo facet zmierzył go zdezorientowanym spojrzeniem a Russel próbował wyglądać przyjaźnie i niegroźnie i najmniej jak ćpun, bezdomny czy złodziej.

- Nie. Nie tutaj. W Portland. Mieszkam w Portland. Ale mnie napadły z rana i wywiozły tutaj. To znaczy do starej cegielni bo wie pan stoi pusta i tam nikogo nie ma... - Russel starał się mówić powoli i wyraźnie no i konkretnie. Tak podobno mówili normalni ludzie gdy zależało im by byl zrozumieni.

- Napadły? Kto? Jakieś kobiety? - facet zrobił naprawde zdziwone miną a najmłodszy z rozdzeństwa Hayes'ów jęknął w duchu. Co go kurwa podkusiło wspominać coś o laskach. Teraz trzeba było to pociągnąć.

- Nnoo... No tak. Bo mnie napadły i porwały.... - przyznał niechętnie. Jakoś innym to się zdarzały porządne porwania z bronią i takimi tam. A weź tu się przyznaj, że dałeś się porwać laskom. - Ale wie pan, ich było aż sześć a ja byłem sam... - wpadł na pomysł jak jakoś choć trochę zmniejszyć swoją porażkę.

- Napadło pana 6 kobiet? I wywiozło do starej cegielni? - powtórzył łysawy grubasek jakby nie dosłyszał albo upewniał się, że prawidłowo zrozumiał swojego rozmówcę.

- Noo... - Russel gwałtownie pokiwał głową chcąc mieć wreszcie z głowy jakiś etap swojej historii. - Znaczy najpierw było ich sześć ale potem ze mną już pojechały tylko trzy. No i ta latina no to cztery. Tak, i zawiozły mnie do tej... - ucieszony postepami w rozmowie taksówkarz postanowił doprecyzować a ponadto jak tak opowiadał to znów sobie przypominał przebieg zdarzeń.

- A ta latynoska to ładna była? Lubię latynoski. - tatusiek oparł sie ramionami o otwarte drzwi chyba gotów do dłuższej dyskusji.

- Izabell? Tak, ładna ale ona jest stuknięta. Groziła, że będzie mnie torturować. No i własnie potem mnie... - Izabell na pewno była ładna a nawet bardzo ładna no ale obawiał się, że dla kogoś kto jej nie znał może to przeważyć szalę sympatii na jej korzyść a nie na jego. Zwłaszcza u faceta no i takiego mającego słabość do latynosek jak sam mówił. Ten jednak znowu mu przerwał.

- Wiem! I tam cię zawiozły i torturowały! - grubasek prawie krzyknął radośnie i klasnął w dłonie jakby ucieszony tym, że odgadł dalszy ciąg zdarzeń.

- Nnoo... Właściwie to niee... Związały mnie tylko... - rzekł z wahaniem Hayes. W sumie gdyby przyznał że tamten ma rację pewnie by to podniosło mu poziom współczucia czy coś to może do reszty by tę latynoską ładność zepchnęło w cień. No i te radosny nastrój o ewentualnym torturowaniu trochę go mierził. Przecież mogło tak być a jakby jeszcze dojechal ci bandyci z bronią...

- Aha... A chociaż profesjonalnie cię związały? - łysiejący tatusiek był chyba trochę rozczarowany odpowiedzią swojego rozmówcy ale najwyraźniej wciąż zaciekawiony jego opowieścią.

- Profesjonalnie? Nnoo... Starą liną... Ale udało mi się ją rozciąć bo... - zawahał się znowu były jeniec ale po chwili mu się ożwił głos bo miał się właśnie zamiar pochwalić jak po szpryciulsku się uwolnił najpierw z pęt a potem z piętra, i miał na tyle głowy by spisac blachy samochodu więc właśnie jakby teraz w końcu zamiast gadać ten gaduła pożyczył mu wreszcie ten cholerny telefon...

- Rozciąć? A po co? Chyba to robiłeś pierwszy raz... - grubasek spojrzał na Russel'a z wyraźną wyższością mimo, że był od niego niższy o dobre pół głowy.

- Tak, robiłem to po raz pierwszy! Nie co dzień porywa mnie spod domu pół tuzina półnagich lasek i wywozi na jakieś zadupie! - prychnął już zirytowanym głosem na tego spasionego palanto co mu co chwila przerywał i w ogóle nie okazwyał współczucia i jakoś cholera nawet nie sięgał po telefon tylko stał i pieprzył jakieś głupoty!

- Nie no spokojnie. Za pierwszym razem zawsze może sie wydawać straszne. Ale właśnie a jak były ubrane? Zwłaszcza ta latina. Miała gorset? Lubie je w gorsetach... - rozmówca Russel'a najpierw chyba starał się go uspokoić ale potem zaczął mówić patrząc na niego jakimś dziwnym i niepokojącym spojrzeniem.

- Gorset? Nie no chwila, chwila... Co ty mi tu... Mówię ci człowieku, że zostałem napadnięty i prowany! Chcę zadzwonić do domu! - do Russel'a w końcu dotarło, że widocznie mówią o komletnie różnej wersji wydarzeń. Ten koleś zaczynał go już naprawd wkurzać. Skoro nie chciał dać mu zadzwonic to chuj mu w dupę z taką pomocą!

- Dobrze spokojnie, nie denerwuj się. Nagrywaliście to? Masz go? Słuchaj prosta sprawa daj mi to zgrać albo linka na stornę gdzie to wrzuciliście a ja dam ci zadzwonić i gadaj ile chcesz. Może być? Przecież jak to nagrywaliście to po to by i tak to ludzie oglądali no to co ci szkodzi? - grubasek przedstawił oniemiałemu taksówkarzowi warunki udostępnienia swojeg telefonu. Najwyraźniej uwierzył w te swoje brednie które sam sobie dopowiedział i nie przyjmował tłumaczeń Russel'a albo przyjmował je na opak.

- Pierdol się zboczeńcu. - rzekł zniechęcony Portlandczyk odwrócił się od pojebańca o odszedł dalej szukać szczęścia. Okazało się jednak, że jeszcze spory kawałek był w zasięgu jego głosu.

- Zboczeńcu?! To nie ja jeżdże na opuszczone bodowy by nagrywać orgiastyczne, zboczone pornuchy i potem wrzucać je na obrzydliwych stronach dla zboczeńców palancie! - wydarł się do pleców taksiarza a potem jeszcze trochę w ten deseń. Hayes'a korciło by wrócić i dać mu w zęby ale już teraz ludzie zatrzymywali się i spoglądali na tę scenkę i spojrzenia jakie kierowali na niego były zdecydowanie mniej przychylne.


---



By jakoś umknąć zbierającej się burzy wszedł do jakiegoś sklepu. Szwendał się chwilę po wnętrzu bez większego sensu bo przecież i tak nie miał portfela. Ani dokumentów. Ani telefonu. A jak zobaczył zimne napoje w lodówce poczuł jak bardzo chce mu się pić. Podszedł do lady i poprosił o szklankę wody. Przy nim czekała jakaś małolata i oglądała jakieś gazety dla dzieci. Zauważył swoje odbicie w lustrze lodówki i musiał stwierdzić, że optymistycznie to wygląda jak koleś po całonocnej balandze. A w najgorszym jak obwieś, ćpun czy może nieco bardziej obrotny bezdomny.

- Taa... Zboczeniec... Pewnie... Bo największy zboczuch w mieście ze mnie przecież... - mruknął patrząc na swoje zmizerowałe oblicze wsppominając ostatnie słowa tego obleśnego spaślaka. Podniósł koszulkę by spojrzeć jak wygląda tors po tych przejściach. Uderzenie po paintball'owej kulce obecnie przekształciło się w siniak wielkości pięści ktory rozkwitał w najlepsze. Podszedł bliżej lodówki by zobaczyć czy ten paralizator zostawił jakieś ślady. No i się zaczęło.

- Maamooo! Co to jest zboczeniec?! - małolata wydarła się na cały sklep przypominając taksówkarzoiw o swoim istnieniu.

- Zboczeniec? Kochanie a dlaczego pytasz? - Hayes'a dobiegł zdziwiony i podszyty niepokojem kobiecy kłos oraz odgłos szybkich, zbliżających się kroków spomiędzy sklepowych pułek.

- To ktoś kto się rozbiera? - mała pytała już nieco ciszej najwyraźniej widząc już matkę. Russel stał jak sparaliżowany. Opuścił już koszulkę i nie mógł się zdecydować czy uciekać, kazać małej się zamknąć czy spróbwać jednak wyjaśnić jakoś sprawę. Przecież na pewno dałoby się to jakoś wyjaśnić do jasnej cholery.

- Co pan tu robi?! Nie wstyd panu i to tak przy dziecku?! - odgłos kroków przemieniły się w młodą kobiete która od razu złapała dziewczynkę za rękę i zasłoniła sobą od razu przechodząc do słownego kontrataku.

- Ale ja się nie rozbieram! Nic nie zrobiłem pani córce! - krzyknął rozpaczliwie widząc na co się zanosi. - Mam siniaka i zostałem pobity! Chciałem tylko sprawdzić jak to wygląda! Naprawdę! Nie kłamię! Naprawdę mam siniaka i mogę pani pokazać! - tłumaczłym się gorączkowo już nieźle spocony z nerwów i wstydu Russel. Korciło go by po prostu odwrócić się i zwiać ale nie chciał by go brano za tego za kogo właśnie go brano.

- Pokazać?! No wie pan co! Dość tego, dzwonię na policję! - wrzasnęła oburzona kobieta cofnęła się wgłąb sklepu. Słyszał jak faktycznie łączy się z 911 i w pierwszej chwili w ataku paniki chciał uciec z tego pojebanego sklepu. Opanował się jednak. W końcu własciwie to chciał się przecież spotkać z policją. Co prawda miał całkiem inne zamiary no ale chyba w policji pracują profesjonaliści. Chyba jakoś da im się to wyjaśnić mają przecież speców od przesłuchań i doświadczenie w takich sprawach.

Wówczas zobaczył, że przy ladzie stoi sprzedawca a na ladzie stoi papierowy kubek. Sprzedawca jednak patrzył na niego zdecydowanie wrogim spojrzeniem nie zachęcajacym do rozmowy. Ale kubek wody kusił.

- To dla mnie? Czy mógłbym... - Russel próbował się uśmiechnąć i wyglądać miło ale cholernie go suszyło. Miał ochotę doskoczyć do lady i napić się natychmiast bez zbędnego gadnia. Wówczas dłoń sprzedawcy wykonała drobny, poziomy ruch przewracając kubek i wylewając bezcenną dla Russela wodę na ladę. - Ahh taaakkk?! - Hayes'a rozjątrzyło to do reszty. - To patrz teraz! - warknął do tego złośliwego dupka zaczepnie. Stał w końcu przy lodówce z napojami. Od samego początku mógł przecież zwędzić czy zrobić coś takiego no ale kurwa zachciało mu się grać według zasad. Teraz miał to w dupie zwłaszcza, że ostatnio coś pił chyba parę łyków z rańca przed wyjściem z domu. Teraz złapał za jedną, cudownie zimną, oszronioną butelkę i odkręcił jednym ruchem dłoni.

- Ej! Zostaw to! Zapłać! - ożywił się nagle sprzedawca wrzeszcząc do niego i wskazując rozkazująco palcem. Russel zlał jednak go totalnie tak samo jak tamtem przed momentem jego pragnienie i przechylił butelkę wypijając pół litra słodkiego, cudnie zimnego płynu paroma chaustami a w miedzyczasie pokazując sprzedawcy srodkowy palec.

- O kurwa! - krzyknął przestraszony taksówkarz bo gdy opuścił butelkę i głowę dostrzegł sprzedawcę który rusza ku niemu. Z bejzbolem w łapie! Aż tak odważny nie był ani uparty by wierzyć w moc sprawczą swoich argumentów i dobrej woli sprzedawcy więc odwrócił się i dał dyla ku drzwiom roztrącajac kogo kto stał na drodze i majac za sobą wrzeszczącego sprzedawcę z bejzbolem.


---



Z gliniarzami prawie się zderzył na chodniku zatrzymując się właściwie na ich zaparkowanej masce samochodu.

- O to ten! To on się obnażał w sklepie przed moją córką! - usłyszał znajomy już kobiecy głos a młoda matka oskarżycielsko wskazywała go palce parze mundurowych. - Widzicie?! Ucieka a mówił, że zaczeka na policję! - dodała triumfującym głosem.

- Nie obnażałem się! Widziała pani, żebym coś takiego robił?! To jakieś nieporozumienie! - krzyknął w odpowiedzi na oskarżenia kobiety.

- O, policja! No na reszcie! Ten bandyta ukradł, wypił i nie zapłacił za napój! - sprzedawca wypadł na zewnątrz zaraz za uciekinierem i dołożył swoja cegiełkę oskarżeń. Przy okazji wzmacniał siłę swoich oskarżeń wycelowanym w Russel'a bejzbolem.

- Nie zapłaciłem bo nie mam pieniędzy! Zostałem okradziony! Wystaw mi rachunek to zapłacę jak dostanę sie do domu! - odkrzyknął do napastliwego sprzedawcy. - A on mnie ganiał z bejzbolem! Sami zobaczcie! - wskazał na wciąż wystawiony w swoją stronę kij do drużynowej gry sportowej.

- Broniłem siebie i amerykańskich wartości zgodnie z prawem jakie daje mi amerykańska Konstytucja! - odparł dumnie zasuszony sprzedawca w okularkach opuszczając kij na dół. - A poza tym obawiałem się o swoje życie bo ten bandyta był bardzo agresywny. - dodał całkiem spokojnie patrząc kpiąco na oskarżonego.

- Jaa!? Ja byłem agreswyny?! To ja mam bejzbola w łapie?! - wrzasnął wściekły na tego wkurzającego i wyrachowanego cwaniaczka, taksówkarz.

- I kręcił zboczone porno w starej cegielni! - wtrącił się nie wiadomo skąd przybyły w sukurs swoim ziomkom łysiejący tatusiek zadzwiajac Russel'a co on tu jeszcze robi.

- Niczego nie kręciłem! Zostałem porwany! - zawył Hayes widząc jak sytuacja zaczyna się staczać po równi pochyłej co raz szybciej w przepaść.

- O tak, kręcił i jeszcze się tym chwalił! Nagabywał mnie i proponował rozpowszechnianie tego świństwa! - darł się dalej spaślak wprawiajac Portlandczyka w osłupienie taką kłamliwą bezczelnością.

- Coo?! Jaa?! Ja cię nagabywałem?! Ty kłamliwy gnoju! - wrzasnął Russel i nerwy puściły mu ostatecznie i zdzielił niczego się nie spodziewajacego grubasa prosto w ten kłamliwy ryj.

- Mówiłem! Mówiłem, że jest agrsywny! - darł się triumfalnie sprzedawca ale to już zrozpaczony Russel słuchał rozłożony na masce radiowozu gdyż para gliniarzy obezwłądniła go i skuła z wielką wprawą. Zresztą nie bronił się przed tym bo nie chciał sobie pogarszać sytuacji.


---



- Taa... Zadzwonić... - pokiwał głową gliniarz i Russel nie mógł rozszyfrować czy to oznacza zgodę, nie, czy jeszcze coś innego. - Pewnie do prawnika co? Nie musisz odpowiadać no ale na pewno ci się przyda. - rzekł biorąc z blatu jakiś arkusz i taskując go wzrokiem.

- Co my tu mamy... Zatrzymany Russel Hayes... Brak prawa jazdy, brak dokumentów... Brak kart kredytowych... Brak czgokoliwiek potwierdzającego tożsamość... To już możnaby podłożyć pod włóczęgostwo... - na chwilę posłała spojrzenie na aresztanta mówiąc tonem jakby informował go o jakiejś ciekawostce.

- Co dalej... A tak... Pobicie, kradzież, napaść, groźby karalne, obnażanie się w miejscach publicznych, namawianie do rozpowszechniania pornografii i czynów niemoralnych... A sam jeszcze zeznajesz o porwaniu z Portland, dewastacji domu przez... - tu chwilę szukal w tkeście po czym z wyraźną lubością przeczytał dobitnym głosem fragmet zeznań Hayes'a.

- O jest... Przez 6 młodych, półnagich, kobiet ogłupionych przez ich latynoską, intruktorkę fitness która ma ci za złe, że odbiłeś jej dziewczynę której wcale nie odbijałeś bo przecież jak wróciłeś to była pijana więc mogłeś z nią zrobić co chcesz? Liczysz, że takie zeznanie ci pomoże? - gliniarz rzucił niedbałym ruchem formularze zeznań na blat biurka kręcąc głową. Russel słuchał znowu jak oniemiały. No na serio tak chujowo tłumaczył? Przecież było tak jak im powiedział! Tylko... Wyszło mu jak zwykle te tłumaczenie zdarzeń. Nie byli Caro by skumać o co mu chodzi. Zwłaszcza jak go maglowali pytanie za pytaniem. Teraz jak tego słuchał to się nawet już nie dziwił, że ludzie czasem odbierali go jak teraz ci gliniarze.

- Nieźle jak na pól godziny pobytu w naszym mieście. Muszę przyznać chłopie, że naprawdę masz do tego talent. Naprawdę dawno czegoś takiego nie widziałem. - rzekł gliniarz wyjmując paczkę gum do zucia i wpakowując sobie jedną do ust.

- To mogę zadzwonić? Mam prawo. - stracił wiarę, ze im to jakoś sensownie wytłumaczy jak było. Albo będą do niego uprzedzeni albo nie będą traktować poważnie tak pojebanej wersji zdarzeń. Jak tego starego Connora w pierwszej części Terminatora jak go gliniarze przymknęli. Został mu już tylko upór. Nawet jako zatrzymany miał swoje prawa. Na przykład do telefonu. No i był w końcu limit czasu jaki mogli go trzymać. Jak nie znajdą dowodów będą musieli go wypuścić. Nawet nie wiedział czy sprawdzili te numery tego subaru co im podał. Jak sprawdzili to zatrzymali to dla siebie.

- Dzwoń. - gliniarz zgodził się nadspodziewanie gładko i szybko.


---



Stał przed automatem na ścianie komisariatu i zastanawiał się do kogo zadzwnoinić. Nie miał numerów ze swojego telefonu a na pamięć znał tylko kilka. Do starych ale nie chciał do nich dzwonić. Zeszliby chyba na zawał ze wstydu i nerwów. Do Caro. To był dobry pomysł. Ona by skumała o czym mówi i mogła przetłumaczyć reszcie i podzwoniłaby gdzie trzeba. Choć pewnie reszta rodziny dowiedziałaby się i tak najwyżej trochę później. A nie chciał mieć w domu metki, że go trzeba było z aresztu ratować czy coś w ten deseń. Kurt? Pewnie byłby w stanie go wyciągnąć. A ślad w papierach u glin pewnie też trafi w końcu do Firmy. Choć w sumie starszy detektyw Kurt Davies był trochę przemadrzały i traktował go z nonszalancją. Pomógłby mu ale pewnie miałby polewkę przynajmniej z tą swoją partnerką Leanną Orem miałby znowu z niego polewkę co mu się nie uśmiechało. Musiałby przełknąć dumę i przyznać, że jest tak młody i zielony w branży jak oni chyba sądzą. No a może... Mitsy...

No, pogadałby z nią. W sumie nie wiedział co się u niej dzieje. Spytałby co u niej i czy jest cała. Jakby było wszystko w porządku to może dałaby radę przyjechać? Moglaby przywieźć jego dokumenty i portfel. Tylko jej też w sumie nie wiedział jak się przyznać, że tu wylądował. Do kompletu chyba brakowalo mu jazdy po pijaku, morderstwa i znęcania się nad zwierzętami. No ale takie tam rozważania... Nie pamiętał przecież jej numeru. Dzwonili do siebie jeszcze rzadziej niż widzieli. Ale może... Po chwili wahania wystukał numer do swojego domu. Miał tylko jeden telefon. Jak jej nie ma w domu...
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 24-08-2015, 18:35   #17
 
Ombrose's Avatar
 
Reputacja: 1 Ombrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputacjęOmbrose ma wspaniałą reputację
Imogen Cobham


Imogen obudziła się na szpitalnej kozetce. Tępy ból głowy atakował skroń niczym taran i nie pozwalał zasnąć z powrotem. A chciała odpocząć… Poranne wydarzenia były co najmniej przytłaczające i należały jej się wakacje. Szpital to nie kurort wakacyjny - przypominały elektroniczne piski i szum stojącej wokoło aparatury… lecz można było przynajmniej przez chwilę poudawać, że jest inaczej.

Gdyby nie ból głowy. Westchnęła, po czym otworzyła oczy. Znajdowała się w małym pokoju, na szczęście sama. Łóżko obok stało puste, w zasięgu wzroku również nie widać było pielęgniarki. Gdy spokojnie lustrowała wzrokiem pomieszczenie, zatrzymała się chwile na bandażach i gipsie spoczywających na złamanej ręce. Poruszyła nią lekko i zauważyła nieprzyjemne mrowienie… co znaczyło, że musiała otrzymać końską dawkę środków przeciwbólowych.

Jednak żyła. I mogło to się potoczyć gorzej na wiele różnych sposobów. Tak, jak w Portoryko, które nie tak dawno odcisnęło piętno na jej ciele. Teraz też otrzyma pamiątkę w postaci blizny, jaka zapewne uformuje się w miejscu złamania. Zaśmiała się do siebie gorzko. Jeżeli nic się nie zmieni, to za kilka lat albo będzie spoczywać w grobie martwa, albo zacznie przypominać weterana wojennego z długą listą zasług wyrytych na ciele. Niektórzy robią sobie tatuaże, by upamiętniać ważne wydarzenia, ona nie musiała. Ciekawe, co by powiedziała matka, gdyby ją w tej chwili zobaczyła…? Na pewno byłaby zatroskana…

Ciąg skojarzeń przywołał wspomnienie rodzicielki, która kilkanaście lat temu opowiadała jej o swoich przeżyciach na porodówce. Określała powszechnie nielubiany cewnik jako przyrząd, który w rzeczywistości przynosił wybawienie - nie trzeba było wstawać, aby iść do ubikacji, wystarczyło po prostu leżeć i odpoczywać. Wtedy nie przekonała Imogen. Teraz jednak, gdy pęcherz dobitnie informował o przepełnieniu, musiała przyznać jej rację. Przeklęła przed nosem, podnosząc się z kozetki. Oceniła, że nie słabnie i ruszyła w kierunku drzwi, ciągnąc stojak z kroplówkami. Po drodze zaobserwowała pojemnik na odpady medyczne z kilkoma opróżnionymi opakowaniami po osoczu, co tłumaczyło, w jaki sposób odzyskała siły.

Przekręciła klamkę, po czym przekroczyła próg.

Lotte Visser


Lotte przekręciła kierownicę w lewo. Walczyła ze zmęczeniem oraz uporczywymi myślami. Odtwarzacz wygrywał soundtrack z Death Note, aktualnie Low of Solipsism. Rytmiczne smyczki przywodziły na myśl upiorny pociąg szalenie pędzący w jakieś nieprzyjemne miejsce, a chór wyśpiewujący swoje kwestie po łacinie tylko potęgował wrażenie. Kiedy wskoczyło Requiem uznała, że to jej nie pomaga i jednym zdecydowanym ruchem wyłączyła urządzenie.

Dean poprawił jej humor, lecz teraz, gdy była sama, a na horyzoncie pojawiały się już pierwsze promyki słońca, dobry nastrój znikł. Wracała do pustego mieszkania - brat był w szpitalu. Przynajmniej jego stan zdawał się stabilny. Następnie myśli dotknęły Marianne. “Teraz plotkujesz sobie z koleżanką, a kilka godzin później możesz leżeć martwa. Tak po prostu”, pomyślała. Nawet jej sukces zawodowy w tej chwili nie cieszył… willa nie miała zostać wybudowana i choć dostała propozycję pracy, to czy chciała mieć za przełożonego mężczyznę bez charakteru, który ucieka, gdy sytuacja wymaga odwagi i charakteru?

W tej chwili jedynie Dean wydawał się całkowicie pozytywnym, pozbawionym złych przymiotów elementem w jej życiu.

Po chwili wahania zdecydowała się zajechać na parking jednej z kawiarenek sieci Black Coffee. Otwierali już o szóstej rano. Zamierzała wypić kawę i zjeść śniadanie, a dopiero później pojechać do domu, by się odświeżyć i na chwilę zasnąć… jeśli zdoła. Dean powiedział jej, że może wziąć sobie tyle wolnego ile chce - ostatecznie przecież nie pracuje na stałe i właśnie skończyła zlecenie. Z jakiegoś powodu to nie uszczęśliwiło Lotte.

Świeżo wypieczony rogalik przyjemnie chrupał, kawa też smakowała. Krótka, niezobowiązująca rozmowa z baristą nieoczekiwanie poprawiła jej humor. Telewizor zawieszony na ścianie ustawiono na stację muzyczną, lecz wkrótce kelnerka przełączyła ją na poranny, lokalny serwis informacyjny.

“Napad na bank w Portland”.

-... przypominamy, w ataku zginęło troje ludzi, w tym reporterka miesięcznika Dekada, którego siedziba mieści się na trzecim piętrze budynku, Samantha Johnson. Sprawcy są wciąż szukani. Wstępna ocena skradzionych dóbr opiewa na kształt około czterdziestu milionów dolarów.
- Jak to możliwe, że placówka National Bank of America przechowywała taką ilość gotówki przy tak słabych zabezpieczeniach?
- Nie gotówki, Ursulo, lecz diamentów. Uzyskaliśmy informację, że ta placówka w Portland stanowi punkt dystrybucji kamieni szlachetnych w zachodniej części Stanów Zjednoczonych i że ta ilość kosztowności nie miała tam długo pozostać. Lecz masz rację co do fatalnej ochrony. Wciąż czekamy na komentarz National Bank of America w tej kwestii. Najciekawszym jest, że te tymczasowe zbiory utrzymywano w ścisłej tajemnicy… skąd przestępcy wiedzieli, kiedy zaatakować?
Ursula Jefferson spoglądała maślanymi oczami na drugiego prowadzącego, Erica Whiskera.
- Być może nie wiedzieli, a mieli szczęście?
Eric powoli skinął głową, dając znak, że w to nie wierzy.
- W sprawie jest jeszcze jeden ciekawy szczegół... Otóż jednym ze skradzionych diamentów jest słynny Hope pochodzący z Golkondy w Indiach. Nieszczęśliwe losy kolejnych jego właścicieli spowodowały, że zaczęto przypisywać mu moc przynoszenia nieszczęścia. Być może to za jego sprawą fatum zawisło nad National Bank of America - mężczyzna zaśmiał się.
Ursula Jefferson pokiwała głową w zrozumieniu, jakby naprawdę wierzyła, że to okultystyczny pech trafił placówkę w Portland.
- Popatrzmy jeszcze raz na zdjęcia biednej, zamordowanej Samanthy Johnson, reporterki miesięcznika Dekada.

Na ekranie pojawiła się… Jenna. Lotte poczuła potrzebę przetarcia oczu, niczym postać z kreskówki. W tym jednak czasie ekran zgasł.
- Ile można mówić o tym samym - rzuciła z przekąsem kelnerka, po czym wróciła do zmywania stolików.

Visser złapała oddech. Dopiero teraz skojarzyła nazwisko zamordowanej reporterki… z nazwiskiem widniejących na dokumentach, jakie przedstawiła policyjnym służbom. Głos Ingrid zadźwięczał w jej umyśle, jak gdyby słowa zostały wypowiedziane tuż przed chwilą.
Cytat:
- Marianne rozmawiała przez telefon z córką dziennikarką i chyba były jakieś strzały i linia się rozłączyła - Madame Flenboyante próbowała powstrzymać drżenie rąk. - I nagle serce ją rozbolało i padła i och…
Lotte zapłaciła za posiłek, po czym wyszła z kawiarni.

Daniel Visser


Daniel rzeczywiście nie mógł już zasnąć. Jako że czas dłużył mu się niemiłosiernie, postanowił z powrotem chwycić za prawie rozładowaną nokię. Wahał się chwilę przed ikonką gry Snake, po czym znów skorzystał z Internetu, by zalogować się do Zbioru Legend.

Odpowiedź przyszła szybko. Zbyt szybko.

Cytat:
Starszy detektyw śledczy Jeremy Jenkins jest niedostępny z powodu urlopu przymusowego związanego z krytycznym poziomem PWF. W związku z tym blokowane są wszelkie próby kontaktu, ażeby podtrzymać kompletną izolację. Jakakolwiek komunikacja z innymi Parapersonum jest w tej chwili całkowicie zakazana dla Starszego detektywa śledczego Jeremiego Jenkinsa. Prosimy z wszelkimi prośbami, lub pytaniami kierować się do Koordynatora Polly R. Fennekin.
Cudownie.

Uwagę Vissera przyciągnęła jednak inna notyfikacja, którą wcześniej nie zauważył na małym wyświetlaczu. Nacisnął odpowiedni przycisk, po czym otworzył się panel służbowych notyfikacji.

Cytat:
Przydzielono śledztwo PRTLND2v3sO3. Uprzejmie prosimy o przygotowanie się do służby.
Kilka cyferek obok wskazywało na to, że wiadomość została wysłana mniej więcej w momencie, gdy wsiadał do autobusu wiozącego w okolice Mt Hood.

Cudownie.

Schował prędko komórkę, gdy usłyszał ciche kroki zbliżającej się korytarzem pielęgniarki. Nie był pewny, czy surfowanie po internecie jest zabronione… jednak nie musiał się o tym przekonywać.

- Widzę, że pan nie śpi - cicho zagaiła młoda, nieco otyła pielęgniarka, z pozoru bardzo sympatyczna. - Przeniesiemy pana z powrotem na urazówkę, jest pan w o tyle dobrym stanie, że nie musi już się pan męczyć na intensywnej terapii.
- No, jedziemy! - wrzasnął pielęgniarz, który pojawił się nagle w pomieszczeniu. Gdy zauważył wzrok koleżanki, dodał: - No co? Jak ich obudzę, to tylko lepiej. W końcu po to tutaj są, aby się obudzili.
Pielęgniarka już otwierała usta, gdy się zawahała. Nie potrafiła znaleźć kontrargumentu.
- Proszę się przygotować! - rzuciła tylko w kierunku Daniela.

Zgodnie z zapowiedzią, przetransportowali Vissera przez drzwi na korytarz.

Russel Hayes


Pierwszy sygnał. Drugi. Trzeci. I kolejny. I znów następny.

Z każdym bezosobowym pisknięciem głośnika Russel czuł coraz większy niepokój. W pewnym momencie drobna kropelka potu spłynęła mu po plecach.

- No? - warknął policjant. - Już się nagadałeś?

Cholera! Mitsy nie było w domu! Russel zastygł. A co, jeżeli sama w tej chwili siedziała na komisariacie, by złożyć zeznania na temat napadu i zniszczenia mienia? Z każdym kolejnym sygnałem Hayes powoli zdawał sobie sprawę, że najpewniej tak właśnie jest.

- Prawo wykorzystane, teraz do celi.
- Ale…
- Do kanciapy, mówię! - policjant złapał za pałkę, bardziej chcąc nastraszyć Russela, niż ją faktycznie użyć.

Wkrótce został zaprowadzony do pustej celi o wymiarach trzy metry na dwa. Rozejrzał się dookoła. Pustka, nie licząc okazjonalnych pajęczyn. Najwyraźniej Scappoose nie stanowiło wykrzyknika na mapie przestępczości Stanów Zjednoczonych.

Usiadł na niewygodnej pryczy. Oddychał wzburzony, rozmyślając o przeżyciach minionego dnia. Niewiarygodne. Przyjął nieco wygodniejszą pozycję, próbując się zdrzemnąć. Wystarczyło kilka sekund, by zasnął.

Rankiem obudził go łomot pałki o metalowe kraty.
- Pobudka! - rozległ się głośny wrzask, który mógłby postawić na nogi cały cmentarz nieboszczyków.
Po kilku sekundach policjant prowadził go z powrotem do pokoju przesłuchań. Russel czuł jego stalowy uścisk na nadgarstku do momentu, gdy przekroczył próg pomieszczenia.

Wszyscy


Polly R. Fennekin stała na środku dużego, podłużnego pomieszczenia ze szkła i stali. Nigdy nie wypowiedziała chociażby pojedynczego pozytywnego słowa względem architektury siedziby Oddziału w Portland, lecz w rzeczywistości uwielbiała ją. Nowoczesność, styl, elegancja. Nie była estetką, lecz nawet na niej wnętrze robiło wrażenie. Sama również starała się pasować do otoczenia. Oszczędny, granatowy kostium, niewysokie, wygodne szpilki, schludnie upięte włosy. Po jej prawej stronie stała ponad dwa razy młodsza asystentka, Mary Colberg, będąca równocześnie Badaczem. Po lewej drugi asystent towarzyszący, Josh Poe, również Badacz.

Omiotła spojrzeniem Portal. Urządzenie przypominało metalowy sześcian o boku sześciu metrów, który na przodzie posiadał trzy czarne prostokąty, jakby namalowane. Kiedy kolos aktywował się, czerń stawała się głębsza, by po chwili miał wyłonić się z niej Detektyw. Z tyłu Portalu znajdował się podest dla Nawigatora - Starszego Badacza. Ten siadał i podłączał do głowy trzy elektrody. Korzystając ze specjalnego modułu w Nanoimpantach, odbierał obraz ponad sześćdziesięciu sześciu tysięcy osób mieszkających w Portland. Posiłkując się danymi psychofizycznymi wszystkich pracujących w Oddziale Detektywów, przechowywanymi w osobliwej pamięci Portalu, dość łatwo był w stanie zlokalizować odpowiednie jednostki i oznaczyć je “markerem”. Ci pojawiali się w siedzibie Oddziału w momencie, gdy przechodzili przez ramy jakiejkolwiek szczelnej przestrzeni - najczęściej zwykłych drzwi, ale równie dobrze mógł posłużyć na przykład wlot zjeżdżalni w aquaparku. Co też się zdarzało.

Polly R. Fennekin w swoim życiu widziała już wszystko - a przynajmniej wystarczająco wiele, by nic nie było w stanie ją zadziwić. Dlatego nawet nie podniosła brwi, gdy kobieta w szpitalnej szacie, gipsie na ręce i kroplówce w drugiej wyłoniła się z Portalu. Pojedynczy mięsień mimiczny nie drgnął, gdy blondynka z niebieskimi pasemkami, ciemnymi worami pod oczami i w sfatygowanym różowym stroju wyszła chwilę później. Tylko odetchnęła głębiej, gdy ujrzała toczącą się kozetkę z Detektywem pod pościelą. Policzyła do trzech, widząc skutego kajdankami, wyglądającego jak siedem nieszczęść mężczyznę z poranionymi nadgarstkami i śladami śmieci na całym ciele.
Polly R. Fennekin nic nie dziwiło, gdyż była Koordynatorem International Bureau of Paranormal Investigation od wielu lat i wiedziała z jakimi ludźmi pracuje. Choć musiałaby przyznać, że nie pamięta, kiedy ostatni raz miała przed oczami taki komplet.

- Witam w Oddziale w Portland - rozłożyła ręce w geście gospodarza. Wdziała oszczędny, formalny uśmiech. - Moje nazwisko Polly R. Fennekin; jestem waszym Koordynatorem. Miło mi was poznać - dodała, spoglądając na zbiornik, do którego uchodził cewnik Daniela Vissera.

- Polly, czy mam przygotować listę dostępnych Detektywów? - bez cienia emocji rzekła Mary Colberg. Wydawała się nieco znudzona.

Koordynator wiedziała, że w tej chwili nie ma dostępnych Detektywów. Była również świadoma faktu, że Mary też o tym wie.

- Nie, jednak poinformuj Mnemosyne o szczególnych okolicznościach.

Grupa Mnemosyne składała się z kilkunastu Detektywów, których praca polegała na wymazywaniu pamięci i usuwaniu wszelkich śladów po dziwnych zjawiskach związanych z użytkowaniem Portalu. Odpowiadali wyłącznie przed Egzekutorem ds. Bezpieczeństwa, lecz w praktyce to Koordynator kierował ich działaniami. W tym przypadku mieli zinfiltrować społeczeństwo szpitala i kawiarni Black Coffee w Portland oraz aresztu w Scappoose. Polly nigdy nie miała poznać szczegółów.

- Jak tu gorąco - cicho dodała Fennekin.

Josh Poe drgnął. Spojrzał na Mary. Ona również rozpoznała słowa-klucze. Bez wahania wyłączył nagrywanie w Skorpionie, jego współpracowniczka postąpiła tak samo. Miało to stworzyć czarną dziurę w protokole, ale skoro Fennekin chciała prywatności, dwa razy się nie zastanawiał.

- Musimy znowu skorzystać z Lokiego. Tylko szybko - rzekła. Spojrzała na zegarek. Pozostało 57 minut do czasu, w którym szybki ponowny przerzut Detektywów stanie się niemożliwy.
- Ale… - Josh zająknął się.
- Słyszałeś panią Koordynator - Colberg podniosła głos. Nigdy nie przejmowała się uprzejmościami.
- Nie ma wyboru, Josh - mina Polly pozostała niewzruszona. - Zaprowadź ich do Lokiego. Ty, Mary, skontaktuj się z Mnemosyne.
- Aye.
- Aye.

- Bardzo przepraszam za oschłe przywitanie - znów przemówiła do śledczych. - Potrzebujecie rehabilitacji. Proszę skierować się wraz z Joshem Poem do Ergastulum. Będę na was oczekiwać w pokoju konferencyjnym - jeszcze raz zlustrowała od czubka głowy do pięt Russela Hayesa, po czym obróciła się i zniknęła za zakrętem.

Mary spojrzała na śledczych znudzonym wzrokiem, po czym bez słowa odeszła.

Josh uśmiechnął się niepewnie do czwórki Detektywów.


Wpierw Josh zaprowadził ich do przebieralni. Wskazał drzwi do damskiej łazienki, gdzie szybki prysznic wzięła Lotte - w tym czasie Badacz usunął kroplówki z nadgarstków Daniela i Imogen. Druga kobieta wnet poszła śladem za pierwszą.
- Niestety musi sobie pan poradzić ze skutymi dłońmi… Na szczęście prysznice są nowoczesne, można włączyć spryskiwanie z różnych stron - Poe zwrócił się do Russela. - Nie jestem w stanie usunąć kajdanek.
Kiedy Hayes brał prysznic, Josh ściągnął Daniela z kozetki i usunął cewnik (zarzekając się, że wie, jak to zrobić).
- Kozetkę na miejsce odstawi Mnemosyne. A, i proszę nie myśleć o prysznicu, w pana obecnym stanie nie zostawię pana samego.
Gdy grupa z powrotem zebrała się w przebieralni, tym razem w bezosobowych czarnych spodniach i T-shirtach z logo IBPI wyszytych srebrną nitką na tyle, Josh spojrzał na zegarek. Minęło dwadzieścia minut.

Wkrótce wszyscy znów przeszli przez Portal, tym razem znajdując się w długim i szerokim korytarzu. Halogenowe lampy lekko ćmiły, przygaszone, jakby nie chcąc ujawnić zbyt wiele szczegółów. Po kilkunastu metrach marszu, Josh odezwał się:

- Czy to wasz pierwszy raz w Ergastulum? Tego miejsca nie zwiedza się codziennie. To więzienie dla groźnych Paranormalium. Każdy oddział posiada jedno, jednak podobno nic nie umywa się do tego na Antarktydzie. Tak mówią opowieści. Widzicie te szare, przyciemnione szyby? Za każdą z nich znajduje się cela. Wejdziemy do jednej z nich - dopowiedział i ekscytacja w jego głosie zagasła. - Tylko… to nie jest zbyt zgodne z regulaminem. Dlatego nic nikomu nie mówcie, inaczej stracimy głowy. Wszyscy - szepnął ponuro.

Podszedł do jednej z szyb i przytknął do niej rękę. Na szkle pojawiło się fosforyzujące odbicie dłoni. Na tafli wykwitły słowa, wypisane żywymi niczym płomień, czerwonymi literami:
Cytat:
Autoryzacja: Josh Poe, Badacz A12 (Poziom Dostępu: Zielony)
Zbyt niski poziom uprawnień
Wkótce jednak mężczyzna przystawił wszystkie pięć palców do tablicy i przetrzymał.
Cytat:
Prośba o autoryzację: wybierz przełożonego.
Josh Poe wybrał z listy.
Cytat:
Wysłano zapytanie do: Polly R. Fennekin, Koordynator C09 (Poziom Dostępu: Niebieski)
Proszę czekać.
- W tym czasie opowiem wam o Lokim. To chłopiec. Może pięcioletni? Paranormalium III stopnia, cholernie niebezpieczny. Został znaleziony miesiąc temu przez duet Jensena i Westmana w Domu Lalek w Maladze, to takiego rodzaju muzeum. Całe miasto stawało na głowę, ta dwójka jednak zdołała zlokalizować źródło. Niesamowite - pokręcił głową z przejęcia. - Chłopiec posiada duże możliwości alteracji prawdopodobieństwa, wpływanie na rzeczywistość, tworzenie chaosu. To prawie boska moc, dlatego nazwaliśmy go tymczasowo Lokim. Chłopak tworzy lalki, więc może to być rodzaj Voodoo. Nie znamy całego spektrum jego umiejętności… wiadomo jednak, że ogranicza go… lawenda.

Josh wyciągnął z kieszeni łodyżkę rośliny.

- Daje nietykalność. W tej chwili wszyscy w siedzibie mają lawendę, stąd ten wszechobecny zapach. Niektórzy żartują, że nigdy tutaj tak ładnie nie pachniało - zaśmiał się, ale następnie spoważniał. - Byłem u niego już dzisiaj, z polecenia Polly. Monitorujemy szpitale, więc dowiedzieliśmy się, gdy do niego trafiłeś - skinął głową Visserowi. - Zginąłbyś, gdybyśmy nie poszli do Lokiego. W tej chwili jesteś w złym stanie, ale chłopak zdołał cię ustabilizować… jednak nie wyleczyć. Lepiej wychodzi mu destrukcja, niż tworzenie. I dlatego was tutaj zabieramy, bo Loki leczyć umie jedynie przy bezpośrednim kontakcie.

Ekran poinformował, że Polly R. Fennekin zatwierdziła dostęp do celi chłopca.

- Miałeś szczęście… - rzucił Josh przez ramię. - Jutro Loki trafia na Antarktydę. Minęlibyście się, gdybyś trafił do nas chociażby dzień później.

W tym czasie szyba przesunęła się dyskretnie, tworząc niewielkie przejście. Weszli do środka - jedni z mniejszym, drudzy z większym oporem.

Oczom zebranych ukazał się pokój utrzymany w zwyczajnych, dziecięcych pastelach. Uwagę zwracał natomiast stos najróżniejszych lalek, najróżniejszego rodzaju. Od Barbie, przez zwykłe szmaciane, przez nawet zrobione z kukurydzy, czy gliny, kończąc na…
- Takiej żąda zapłaty - wyjaśnił cicho Josh.


Na samym środku pokoju siedział drobny, śliczny chłopiec. Znajdował się w objęciach zwłok. Drobna, jakby kobieca twarz zdawała się spoglądać czule na dziecko… utkwiona w masce śmierci. Chłopiec rozczesywał poskręcane, czarne włosy - zdawałoby się nylonowe. W drugiej ręce trzymał wstążkę, chcąc wkrótce zawiązać kokardę. Obok leżały jeszcze jedne zwłoki - tym razem mężczyzny, jednak odmienne - sczerniałe, dziwnie poskręcane.
- To mumia bagienna - mruknął Josh. - Taka jak dziewczyna z Ide. To stare, zakonserwowane w torfowiskach zwłoki… mogą być nawet z czasów przed Chrystusem. Jednak chłopcu... znudziły się, dlatego w zamian za pomoc poprosił o coś… świeższego. To zwłoki skradzione z zasobów uniwersytetu medycznego, jeszcze niespreparowane i niezakonserwowane w formalinie.

- Estos son mis muñecas - rozległ się cichy, dziecięcy głos. Josh przełknął ślinę i starł kropelki potu, które zdążyły się uformować, mimo że w pomieszczeniu nie było gorąco.

- Mówi, że to jego lalki - przetłumaczył Josh. Wkrótce znów przemówił do chłopca. - Ayudar a estas personas, por favor. Lo sabes el hombre, que lo guardó anteriormente. Curarlo, por favor. El otro hombre tiene cortes en sus muñecas y también es golpeado. La mujer tiene un brazo roto. La otra mujer está bien.

- Lo que voy a recibir?

Josh pobladł.

- Usted ya ha conseguido una muñeca de hoy.
- Quiero uno nuevo.
Mężczyzna milczał przez chwilę.
- Está bien. Más tarde.
- Gracias. Sino…
- Si?
- Yo quiero que sea más fresco.
Josh Poe przełknął ślinę, po czym powoli skinął głową.

Chłopiec wyszedł z objęć ludzkiej lalki, po czym usiadł przy małym, dziecięcym stoliku. Obrócił głowę i spojrzał na przybyłych Detektywów… ukazując oczy czarne, niczym kawałki węgla.


Następnie zabrał się do roboty - wziął z kupki spod stolika prototyp lalki - kilogram mąki opakowanej ciasno gumą. Wyrobił głowę, kończyny. Przykleił nieco jasnej słomy - włosy. Mazakiem namalował oczy, nos, usta i uszy. Kiedy skończył, wziął ją do drobnej rączki, obrócił i wystawił w kierunku Imogen. Wnet jego oczy przybrały kolor szmaragdowej zieleni, a na lalce ukazały się blizny kobiety; prawa kończyna laleczki pękła. Następnie Loki obrócił się z powrotem do stoliczka i zaczął naprawiać zabawkę, niczym wprawny rzemieślnik. Po trzech minutach Imogen ujrzała ze zdziwieniem, że na jej ręce nie ma już gipsu i czuje się… w pełni sił. Magia.

Loki przeszedł na drugi koniec pokoiku, po czym zaczął gmerać wśród różnych kukiełek. W końcu wrócił z dwoma - mającymi najwyraźniej przedstawiać Daniela i Russela. Drugi z detektywów, śledząc wzrokiem chłopca, natrafił na półkę... czyżby dwie z lalek, które na niej siedziały, nie wyglądały bliźniaczo podobnie do Izobell i Gabby? Dalej były cztery, które przypominały właściciela sklepu ze Scappoose, matkę z córką i tego bałwana, którego poprosił o telefon. Ale… to nie mogło być możliwe, prawda?

Chłopiec powtórzył rytuał dwa razy. Mężczyźni doznali cudownego uleczenia, podobnie, jak wcześniej Imogen. Z nadgarstków Russela nawet zniknęły kajdanki, jak gdyby ich nigdy tam nie było.

- Ella es saludable. No hay necesidad de mis artes - chłopiec wskazał na Lotte. Następnie uśmiechnął się, a zielone oczy poczerniały. Gdy mrugnął, wyglądały już zupełnie normalnie. Jak u zwykłego człowieka.

Chłopiec położył kukiełki na ich miejsce, po czym znów ujął do rąk mały grzebień i kontynuował rozczesywanie splątanych kudłów nieżywej kobiety.

Zostawili go tak, jak go zastali.


Josh zaprowadził ich do pokoju konferencyjnego o okrągłym kształcie. Podłogę stanowiły ciemne, szerokie, dębowe deski. Ściany wygładzone i pomalowane na srebrny kolor zdobiły najróżniejszy obrazy, przedstawiające głównie sceny z mitologii greckiej. Sufit tworzyła idealnie dopasowana lampa, której dyskretne, lecz wystarczające światło rozprowadzone było równomiernie po całym pokoju.

- Dziękuję za przybycie - Fennekin skinęła głową. - Z powodu waszych dwóch kolejnych użyć Portalu minutnik wyzerował się i mamy aż pięćdziesiąt jeden minut. Myślę, że to wystarczy. W tej chwili, zgodnie z protokołem, zostawiam was na chwilę, abyście się ze sobą… no cóż, przywitali. Josh wypracował tak szybkie tempo, że jestem pewna, że nie mieliście jeszcze na to okazji.

Podeszła do drzwi i zanim wyszła, zdążyła dodać:
- Kiedy wrócę, rozpocznie się wprowadzenie.
 

Ostatnio edytowane przez Ombrose : 04-06-2016 o 00:13. Powód: imageshack nawalił... wstydziłby się!
Ombrose jest offline  
Stary 30-08-2015, 14:06   #18
 
Szaine's Avatar
 
Reputacja: 1 Szaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputacjęSzaine ma wspaniałą reputację
Zatrzymując się na parkingu przy kawiarni, stwierdziła, że przepakuje część rzeczy Daniela do swojej torebki. Wrzuciła tam jego rękawiczki, papierosy wraz z zapalniczką oraz portfel. Wolała to zrobić teraz, do póki pamiętała. Jakby do niego szła i zapomniała tego przepakować, a przez zmęczenie było to bardzo prawdopodobne, to byłaby zła na siebie, że o taki szczegół - dla niej, na pewno nie dla Daniela - nie zadbała.
Weszła do kawiarni, biorąc wyłącznie własną torebkę i złożyła zamówienie. Przysiadła w wygodnym dla siebie miejscu i relaksowała się. Nie zaprzątały ją żadne myśli, nie pozwalała na to. Wpatrywała się po prostu w telewizor. Gdy otrzymała już śniadanie, pojawiły się wiadomości.

“Napad na bank w Portland”.


~ Jak to losy ludzkie potrafią różnie potoczyć się, powiązać nawzajem z innymi. ~ Stwierdziła, przerywając swoje beztroskie wpatrywanie się w ekran.
Wysłuchawszy informacji z telewizji, uzupełniając je własnymi, zdecydowanie była zaskoczona. Okazało się, że żałosna Jena była córką otyłej Marianny, a ta natomiast była przyjaciółką Ingrid Flenboyante, która miała żałosnego syna. Wniosek nasuwał się taki, że dzisiejsze czasy obfitują w nieudaczników życiowych. Czyżby takie pokolenie powstało? Wszak ona nie zaliczała się do takich osób, choć wiekiem była zbliżona do nich. Ta myśl przeszła jej tylko przez chwilę. Zdominowana została przez inny wniosek. Mało obchodziła ją śmierć Jeny, a właściwie Samanthy Johnson oraz jej matki. Wychodziło na to, że ta mała żmija szukała sensacji w jej pracowni architektonicznej, czegoś co mogłaby opisać w gazecie. Na pewno liczyła, że doszuka się jakichś nieprawidłowości, mrocznych sekretów, różnych „obrzydliwych” powiązań i tym podobnych. W końcu to najlepiej sprzedaje się. Może nie szło jej jako reporterka i liczyła, że zahaczy się na krzywą gębę jako architekt, nie mając w ogóle o tym pojęcia.
~ Mała cwaniara ~ Nie omieszkała zauważyć Lotte, po czym dodała. ~ Dobrze, że się jej nie udało, Dean nie zasługiwał na stresy związane z jakąś aferą, mającą więcej wspólnego z prawdą lub mniej. Zawsze to dużo problemów, nadszarpnięta reputacja i tak dalej.
Bardziej obeszła ją śmierć Heatha Ledgera, którego uważała za dobrego aktora, mającego to „coś”, niż tych nieznanych jej zbytnio dwóch kobiet. Liczyła, że wiele osiągnie i na wieści o jego śmierci w 2008 roku była zarazem smutna i zła. Wiedziała, że już więcej nie zobaczy go na srebrnym ekranie, a ostatnimi filmami, w których zagrał to „Mroczny rycerz”, który przypadł jej do gustu oraz pokręcony, ale intrygujący „Parnassus”, który niedawno widziała w kinie. Była zła, że to ostatnie jego postacie, w które wcielił się, że zmarnował swój talent przedawkowując leki.

W całej sytuacji z naszymi dwoma denatkami było pocieszające to, że przynajmniej matka nie pochowa córki, a córka matki. Na pewno dla ich rodzin, to potężny cios, o ile ją miały, ale dla nich samych nie. Nie muszą tego wszystkiego przeżywać, utraty bardzo bliskiej osoby, jej pogrzebu oraz codziennego zmagania się z pustką, która pozostaje po ukochanej osobie.
Lotte musiała przyznać jedno, los potrafi drwić z ludzi. Najpierw pogoniła Jene-Samanthe z pracowni, nie dając jej swojego projektu, a ta nieszczęśliwie na własne życzenie lub nie znalazła się przy tym napadzie na bank. Potem zaś próbowała ratować jej matkę, niestety na próżno. Obydwie są teraz martwe.
~ Może to moja karma. Gdzieś nagrzeszyłam, a teraz dostaję pstryczka w nos. ~ Zadumała się na chwilę, po czym dodała. ~ Może to i by miało rację bytu gdyby nie fakt, że nadto mnie to nie obchodzi. Chyba jestem bez serca. Normalny człowiek zareagowałby ze smutkiem, żalem, może nawet wyrzutami sumienia, a ja? A ja mam to w dupie. ~ Stwierdziła smętnie, ledwo zauważalnie wzruszając ramionami.

Dokończyła swoje śniadanie, popijając jej ulubione croissanty pobudzającą kawą. Zapłaciła i skierowała swoje kroki do wyjścia. Przeszła przez próg…


~ Kolejne zadanie ~ pomyślała. Normalnie była by bardzie podekscytowana, ale zmęczenie wyciszało jej emocjonalną stronę. Cieszyła się w duchu, że przyjdzie jej wykonywać kolejne zlecenie od IBPI. Każde obcowanie z tą organizacją było dla niej odkrywcze, fascynujące i pobudzało jej ambicje, zachęcało do działania. Nie lubiła stagnacji. Zawsze także marzyła o tym żeby magia istniała, nie tylko na kartkach książek czy w opowiadaniach. Sama stała się częścią fantastyki, była magiem i na dodatek walczyła przeciwko tej złej magii. Cóż chcieć więcej od życia.

Z tego co mogła zauważyć, stojąc w całkiem pokaźnych rozmiarów holu, który był krzykiem nowoczesnego, technologicznego designu, to była jedyną osobą, która wyglądała normalnie. Jej brat pokiereszowany, jakaś blondynka też najlepiej nie wyglądała, szczególnie patrząc na gips i mężczyzna z kajdankami na rękach. Trzeba było przyznać ona wyglądała schludnie, zadbanie, bez uszkodzeń na ciele lub innych fetyszyzmów. Nigdy nie spodziewała się, że jej wyjątkowość będzie polegała na normalności. Przyjrzała się również Polly R. Fennekin oraz jej asystentom. Była pod wrażeniem, krótki wstęp, bez zbędnych ozdobników i wywodów, konkretne pytania ze strony asystentów do Koordynator oraz dobra organizacja. Wszystko jak w szwajcarskim zegarku, to lubiła. Zwróciła w końcu bardziej uwagę na brata, przecież niedawno od niego wyszła ze szpitala i choć lekarz mówił, że jego stan polepszył się, to nie znaczy, że wszystko jest w porządku. Zdawał się być zmarnowany i zmęczony. Miała jednak pewność, że w takim stanie IBPI nie pośle go na misję ratowania świata, wszak wszystko tu wyglądało na przemyślane i zorganizowane, nie popełniliby tego błędu.

Chętnie skorzystała z opcji prysznica. Potrzebowała orzeźwienia. Szybko przemyła się, bez mycia włosów, wszak zrobiła to dzisiaj rano i jeszcze tego nie wymagały. Ubranie wygodnego dresu po krótkiej kąpieli było jeszcze przyjemniejsze. Wreszcie było jej wygodnie i czuła swobodę. Może i w kostiumie wyglądała elegancko, szykownie i modnie, ale nie należał ten strój do tych, które chce się nosić i za dnia i nocą. Potrzebowała również dać odpocząć stopom i nogom od wysokich obcasów. Nie lubiła katować się 24 godziny na dobę w szpilkach.


Ergastulum – odkąd poznała tą nazwę i co z nią wiązało się, zawsze dopadała ją myśl czy sama kiedyś tu nie skończy. Służba w IBPI obfitowała w różne zagrożenie, także te związane z nadmiernym obcowaniem z Fluxem. Granica jak zawsze była cienka i łatwa do przeoczenia. Sama już była parapersonum pierwszego stopnia, już przeszła tą linie i wcale tego nie żałowała. Co kryło się dalej, jaka przyszłość czekała na nią?

Obserwowała z nie krytą fascynacją to co robił Loki. Mały, słodki chłopak, z taką potęgą i schorzeniem psychicznym. Zamknięty w swoim świecie lalek, nie uznający cokolwiek innego za ciekawe. Zamknięty na zawsze w celi, aby nie zrobił innym krzywdy. Sophie zastanawiała się czy bardziej jest jej żal tego chłopczyka, tego jaki los go spotkał czy bardziej rozumie, że takie środki bezpieczeństwa musiały zostać przedsięwzięte dla dobra ludzkości.

Wyrwana z przemyśleń spotkała się ze spojrzeniem Lokiego. Trwało to zaledwie chwile. Nie spuściła wzroku choćby na ułamek sekundy z jego oczu. Zdążyła tylko niemo wypowiedzieć: gracias, w podziękowaniu za uratowanie brata oraz jego wyleczenie. Właśnie ta scena na długo pozostanie w jej pamięci, spotkanie z Paranormalium trzeciego stopnia...

***

Znaleźli się wspólnie w pokoju konferencyjnym i mieli chwilę czasu na zapoznanie się ze sobą. Przyszedł moment, w którym Lotte pozna choć z imienia dwójkę nowych towarzyszy, z którymi snuła się aż do tego momentu przez korytarze i pomieszczenia IBPI.


Gdy drzwi się zamknęły Daniel spojrzał na Imogen i Russela, nie wyglądał na szczególnie zainteresowanego ich obecnością. Oni też mogli mu się przyjrzeć. Był ciemnym blondynem mierzącym jakiś metr osiemdziesiąt. Wyglądał na około dwadzieścia pięć lat. Szczupły, wręcz chudy wydawał się składać z samych kości i skóry. Włosy w nieładzie były pewnie skutkiem niedawnej wizyty w szpitalu, na świat patrzył obojętnie swoimi niebieskimi oczami, jakby wszystko było nieistotnym tłem. Rzucił do nieznanej mu dwójki krótkie:

- Cześć. Daniel Visser.

Kobieta, która do wizyty z Lokim miała prawą rękę w gipsie siedziała teraz wpatrzona w swoją rękę, wciąż nie mogąc uwierzyć, że nie tylko gips, ale i złamanie zniknęło. I to w mgnieniu oka. Siedziała oparta łokciami o blat stołu i raz na jakiś czas dzióbała palcem lewej dłoni miejsce, z którego nie tak dawno wystawała kość, ale cały czas wnikliwie oglądała prawe ramie. Dopiero słowa Daniela przypomniały jej, że nie jest tu sama.

- A, no tak. - Spojrzała po wszystkich. Widziała ich pierwszy raz, chociaż jedną z twarzy miała dziwne wrażenie, że skądś kojarzy, ale skąd? Przeczesała palcami wciąż jeszcze wilgotne, półdługie, blond włosy myśląc o tym. Zaraz jednak potrząsnęła głową jakby te myśli były nieistotne i tylko ją rozpraszały.

- No to cześć wam wszystkim, nazywam się Imogen Cobham. Po B w nazwisku mam nieme H. - przedstawiła się z brytyjskim akcentem - To teraz jest ten czas kiedy omawiamy kto co ma i umie? - Zapytała na koniec stukając paznokciami o blat stołu.

Daniel chwilę znowu przypatrywał się kobiecie po czym skinął głową. Na przywitanie? Czy potwierdzając, że teraz jest ten czas? Zaraz przeniósł wzrok na Lotte.

- Masz moje rzeczy?

Jego palce zaczęły wybijać nerwowy rytm o udo.

- Russel… Russel Hayes. - kiwnął głową poprzednio skuty mężczyzna w potarganym ubraniu. Rozglądał się trochę oszołomiony dookoła. Trochę nietypowa ta pobudka nawet jak na standard jaki się mu ostatnio trafiał. Ale gdy prawie w mgnieniu oka wystrój małomiasteczkowego komisariatu zmienił się w… Firmę. Wiedział już, gdzie jest. Niemniej takie przeniesienie bez ostrzeżenia było jednak trochę deprymujące. Co jakiś czas oglądał swoje nadgarstki. Rany co prawda nie były poważne ale spodziewał się, że będą się goić kilka dni. No może z tydzień. A jednak teraz pozostał ledwo widoczny ślad jakby było to parę tygodni temu.
Brytyjka spojrzała na niebieskowłosą kobietę z nadzieją, że przynajmniej ona będzie bardziej rozmowna niż panowie.
Lotte spojrzała po twarzach nowych osób. Była subtelnie uśmiechnięta, a na jej licu trudno było znaleźć oznaki zmęczenia. Chwalmy japońską cud-maseczkę. Jedynie lekko zaczerwienione oczy zdradzały, że może nie najlepiej spała, albo piana po szybkim prysznicu podrażniła je. Podeszła do Imogen oraz Russela i przywitała się krótkim uściskiem dłoni.

- Lotte Sophia Visser . Tak, zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa. Daniel jest moim bratem. – Kiwnęła głową w jego stronę. Jej głos był przyjemny w odbiorze, spokojny i serdeczny zarazem.

Usiadła na krześle tak żeby mogła bez problemu zwracać się do nowych kompanów patrząc im w oczy.

- Wybacz braciszku, ale zostawiłam je w skrytce jak byliśmy w oddziale w Portland. Nie zapalisz sobie teraz. – Zwróciła się do brata nie przenosząc na niego wzroku, po czym zwróciła się do pozostałych.
- Wychodzi na to, że będziemy razem współpracować. Zatem, żeby przełamać lody może zacznę od siebie i wplotę w to trochę Daniela, ponieważ on jest raczej mało rozmowny i towarzyski. To co może was interesować, to fakt, że jesteśmy Parapersonum pierwszego stopnia. Dodatkowo wykonaliśmy tylko jedno zadanie dla IBPI, więc wielkiego doświadczenia nie posiadamy. Jeśli zaś chodzi o prywatne rzeczy, wiecie kim jesteśmy etc., to będzie jeszcze czas porozmawiać. Profesjonalizm to podstawa. A jak u was z doświadczeniem?

Daniel po słowach Lotte zwróconych do niego usiadł pod ścianą, dla odmiany zaczął wygrywać nierówny rytm na podłodze jednocześnie biegając swym znudzonym wzrokiem po całym otoczeniu. Dość chaotycznie. Niemal w tej samej chwili gdy Lotte skończyła on się odezwał.

- Ja czytam ładunek emocjonalny z ludzi, Lotte z przedmiotów. Przez dotyk.

Na chwilę spojrzał na pozostałą dwójkę, a potem zapatrzył się w jakiś punkt na suficie.
Imogen była bardzo pozytywnie zaskoczona profesjonalizmem Lotte. Dlatego też mimowolnie się do niej uśmiechnęła. Natomiast informacja jaką dodał od siebie Daniel zainteresowała ją.

- Jeszcze z nie miałam okazji pracować z Parapersonum - wypaliła - Och, sorry - Zaraz przeprosiła, bo nie wiedziała jak oni się odnoszą do faktu bycia Parapersonum. - Znaczy, zabrzmiało jakbym nie wiem ile miała za sobą... Też mam za sobą dopiero jedno zlecenie. - Usiadła wygodnie na krześle. - Jeśli o mnie chodzi to w Skorpiona mam wgrane radio, zestaw pomiarowo-kalkulacyjny, mapę świata... - zaczęła wyliczać na palcach - ...i też dogadam się z każdym na świecie. Prywatnie to byłam trochę w policji.

Daniel nie oderwał wzroku od sufitu.

- Jestem psychologiem. Mówisz o zdolnościach interpersonalnych czy module językowym?

Spojrzała na Vissera.

- Moduł językowy. - wyjaśniła - Posługujecie się bronią palną? - zapytała spoglądając po wszystkich.

- Tak.

Lotte spojrzała na brata lekko zaskoczona jego zaangażowaniem w rozmowę, ponieważ to krótkie pytanie, wraz z równie krótką odpowiedzią można było tak określić.

- Mój brat z pasją podchodzi do tematu broni palnej. Ja natomiast stronię od tego, staram się radzić sobie w inny sposób. Siłą perswazji na przykład. – Mrugnęła do Imogen.
- Jest przeszkolona w obsłudze broni krótkiej. Nie strzelała do ludzi. – Dodał Daniel.

Uchwycił spojrzenie Lotte i lekko się uśmiechnął. Kąciki ust podjechały na milimetr, komu innemu ciężko było to zauważyć. Następnie przeniósł wzrok na Imogen, o dziwo go tam utrzymał. W jego oczach było coś… dziwnego. Może nawet niepokojącego.

- A ty?

Imogen nie odwróciła wzroku od spojrzenia Daniela. Jej niebieskie oczy zdawały się przyglądać mu z beztroską.

- To dobrze. - Odparła całkiem poważnym tonem spoglądając na Lotte. - Ja? Eh, nie żebym była zwolennikiem broni, ale poglądy sobie, a życie sobie. - Z westchnięciem wyjaśniła swój stosunek do tego tematu, ale Lotte nie odniosła wrażenia by ją pouczała. - Z bronią palną radzę sobie całkiem dobrze. A, i proszę mówcie mi Immy - dodała. Z doświadczenia wiedziała, że ludzie nie potrafili skracać jej imienia.

- Jak już jesteśmy przy właściwym zwracaniu się do siebie nawzajem, to możecie zwracać się do mnie Lotte, tylko błagam nie zdrabniajcie tego imienia, albo Sophie, które jest tak jak twoje Immy, łatwiejsze do wypowiadania.

Przeniosła wzrok na brata i dodała.

- Daniel też nie lubi zdrobnień, prawda?

Visser spojrzał na siostrę, z boku to wyglądało jak zwykłe spojrzenie. Cóż… Gdy się wychowało i żyło razem to bardzo łatwo przekazywało się pewne sprawy bez słów. Potem spojrzał gdzieś między Russela a Imogen.

- Nie zangielszczajcie.
- Spoko - znów się uśmiechnęła Imogen - A pan, panie Hayes? Co pan nam o sobie powie - spojrzała na niego.
- Ja? No cóż… - mężczyzna dotąd milczał, przysłuchując się rozmowie trójki obcych jemu ludzi, którzy najwyraźniej też byli w Firmie i mieli pracować razem w zespole. ~ Ja wpadłem w oko jakiemuś grzdylowi i odtąd wyśmienicie zakrzywia dla mnie czasoprzestrzeń rozsiewając chujowiznę wokół mnie… ~ pomyślał markotnie taksówkarz. Szczęście miał widać jak zwykle od urodzenia, tak i teraz. Do tej pory jakoś nie mógł się oswoić z tym, co zobaczył w celi. Ten cholerny gówniarz babrał się z jakimiś mumiami, czy czymś takim, co cholernie przypominało zwłoki ludzki? I oni niby mają być ci dobrzy? To co kurwa robią ci źli? ~ Trzeba zgarnąć ten hajs i się wypisać z ten pojebanej Firmy… ~ był ciekawski, ale nie aż tak. Starczało mu to, co wiedział u cudach tego i nie tego świata do tej pory.
- No więc ja sobie nieźle radzę z bryczkami. Jakby kogoś trzeba było gdzieś podrzucić, albo byście chcieli jakąś kupić, to dajcie znać - zaczął od znajomego dla siebie tematu. Od razu poczuł się nieco pewniej. - No broń… Na mnie nie liczcie, nigdy mi to nie było potrzebne. Wiem którym końcem się strzela, ale szczerze mówiąc mam nadzieję, że się obejdzie bez potrzeby jej użycia - wzruszył ramionami. Jakoś niezbyt brzmiało zachęcająco, że od razu zaczęła się gadka od spluw. Szli na jakąś cholerną wojnę, czy co? Nie zapisywał się tutaj, by się z kimś strzelać, a jak już, niech ściągną jakichś komandosów, czy co…
- A z firmowych rzeczy… Mam skorpiona z radiem to mogę nawiązać czy przechwycić łączność na odbieranym kanale. Można się wtedy jakoś zgrać nawet jeśli wy nie macie a mielibyście tylko zwykłe krótkofalówki czy coś… - znów wzruszył ramionami. - No i Flux wykrywam, jak jestem blisko. Znaczy te anomalie i inne takie… No i chyba tyle… - dodał na koniec, choć po chwili podniósł nieco dłoń, jakby sobie jeszcze jednak o czymś przypomniał. - Aha, i też robiłem jedną sprawę dla Firmy. W porcie z takim statkiem - rzekł i oparł się o blat stołu, krzyżując ramiona na piersi. Czekał, co kto i jak teraz powie. Chyba wszyscy byli tak zieloni jak on, co go trochę dziwiło. Przydałby się chyba ktoś starszy stopniem i doświadczeniem, kto by jakoś powiedział, co jest grane. Znów brali udział w jakimś teście, czy jak?

Lotte przeniosła wzrok na Russela. Zastanawiała się czy jego słowotok i forma wypowiedzi były spowodowane skrępowaniem przed nieznajomymi czy po prostu tak miał.

- Good for you. – Skwitowała, po czym zwróciła się do wszystkich. – Wygląda na to, że mamy małe doświadczenie, ale jakiś potencjał. Przynajmniej wolę tak myśleć. Ciekawe jakie teraz zadanie nam przypadnie, o co będzie chodziło. – Westchnęła tylko i dopowiedziała. - Zaraz się zresztą tego dowiemy.

Trzeba było przyznać, że dziewczyna płynnie posługiwała się językiem angielskim, choć akcent trudny był do jednoznacznego zidentyfikowania.

Wnet drzwi otworzyły się, lecz wbrew oczekiwaniom zebranych do pomieszczenia weszła nie Fennekin, lecz… jakaś inna kobieta w prostej czarnej sukience i spiętymi w dyskretny kok włosami.

- Witam państwa, nazywam się Alice i przybywam z gastronomii. Czy życzą sobie państwo kawy, herbaty, lub może jakiegoś posiłku? Jest dla nas ważne, aby Detektywi byli w pełni sił i w dobrym stanie przed rozpoczęciem śledztwa.

Coś w jej tonie oraz szybkości wypowiedzi sugerowało, że musiała wielokrotnie korzystać z tej formułki. Po chwili wniosła do środka duży wózek na kółkach z termosami, filiżankami i kilkoma daniami przykrytymi metalową pokrywką.

- Pieczony indyk, chili con carne lub wegetariański ratatouille. Czego sobie państwo życzą? Jeżeli chcieliby państwo spróbować czegoś innego, mogę przygotować i za chwilę wrócić.

Imogen żywo zainteresowała się tematem jedzenia. Gdy teraz o tym pomyślała to od czasu wyprawy do galerii handlowej by podładować telefon to tak na prawdę żyła tylko na kroplówkach.

- Dla mnie indyk, frytki i sałatka grecka. I pepsi. Tylko nie light - pierwsza złożyła zamówienie.

- A telefon? Czy mógłbym zadzwonić? - Russel spytał tej Alice. Miał nadzieję, że jest jakoś zorientowana w temacie nie tylko jedzenia.

Kobieta popchnęła wózek w kierunku Cobham, by wkrótce postawić przed nią ciepłą, parującą jeszcze porcję indyka, miseczkę żurawiny oraz szklaną butelkę coca-coli.

- Czy mogą być opiekane ziemniaki oraz bukiet warzyw? – zapytała, wskazując omawiane dania na wózku. – Oczywiście nie ma problemu, mogę zająć się przygotowaniem sałatki greckiej oraz frytek, jednakże może to zająć trochę czasu – uśmiechnęła się. - Obiecuję, że to wspaniałe zamienniki.

Immy skinieniem głowy i szerokim uśmiechem podziękowała za podane jej jedzenie.

- Ok, ziemniaki mogą być - spojrzała na apetycznie wyglądającego indyka - Ale bukiet warzyw nie. - pokręciła głową - Zdecydowanie wolę sałatkę grecką. Przepraszam za kłopot.

Alice po wysłuchaniu jej odwróciła się do Russela.

- W kwaterze IBPI nie działają telefony komórkowe. Musiałby pan znaleźć telefon stacjonarny, lub komputer z dostępem do Internetu, a te urządzenia są dostępne dla Detektywów badawczych, a nie pracowników logistycznych – poinformowała.

- Rozumiem. A gdzie mogę znaleźć takiego detektywa badawczego z takim telefonem stacjonarnym? - spytał drążąc uparcie temat. Jednak gdy podszedł do niego zapach jedzenia dotarło do niego jak bardzo jest głodny. Dziś rano nie załapał się na śniadanie w komisariacie. Wieczorem był przesłuchiwany. W dzień był porwany. Rano jego dom atakowała horda feminazistek. A poprzedniego wieczoru wrócił z planem, że rano coś zje. Ostatnio wiec chyba jadł cokoliwiek ponad dobę temu. A ten skurwiel w sklepie jednego gównianego napoju mu żałował! - A ma pani jakieś nugetsy z frytkami i sałatką i napój jabłkowy? - spytał patrząc chciwie na ciepłe, smakowite jedzenie, które postawiono przed blondynką. Najchętniej to by jej to teraz zabrał. No ale nie był jeszcze tak zdesperowany. Jeszcze nie przynajmniej. No i chyba ta Alice ma coś od ręki na tym wózku to jeszcze chwilę wytrzyma.

Daniel zerknął przelotnie na kobietę z cateringu, zabębnił znowu palcami i poczekał aż dwójka obcych zamówi. W końcu wstał i podszedł do niej.

- Pieczeń i kawę.

Odwrócił się patrząc pytająco na Lotte. Jak już stał to mógł przynieść i dwa dania do stołu.
Alice wydała się zachwycona, że komuś w tym pokoju jednak pasuje jedzenie, jakie z sobą przyniosła.

- Już wydaję - uśmiechnęła się promiennie, patrząc na Daniela. Wnet obróciła się do Hayesa. - Mam surówkę i sok jabłkowy. Na nuggetsy trzeba będzie poczekać. Widzę, że frytki są tutaj bardzo popularne - spróbowała zażartować. Albo zignorowała pytanie na temat Badaczy, albo o nim zapomniała. - A co dla pani? - spytała blondynkę z niebieskimi pasemkami, jednocześnie dając znak Danielowi, że może spokojnie usiąść, zająć się jedzeniem i nie przejmować się obsługą kobiety.

Visser skinął lekko głową czy to w geście wyrażającym podziękowanie czy zrozumienie. Podszedł do stołu i zaczął spokojnie jeść popijając co raz kawę.
Brytyjka początkowo chciała poczekać, aż wszyscy dostaną swoje zamówienia, ale widząc że Daniel już zaczął jeść poczuła jak burczy jej w brzuchu.

- Smacznego - powiedziała do wszystkich i wbiła widelec w pieczonego ziemniaka. Danie szybko zaczęło znikać z jej talerza. Była wyraźnie zadowolona.

Gdy już wszyscy zamówili, na końcu została Lotte nie wiedząc na co ma ochotę. Niby była trochę głodna, chociaż bardziej spragniona, a przez brak snu mocno niezdecydowana. Przemyślała sobie na co miałaby smak, a żeby nie marudzić i nie wybrzydzać na głos.

- Poproszę ten bukiet warzyw, o którym pani wspomniała razem z dressingiem, do tego mała porcja kurczaka, dowolnie przygotowanego, może być gotowany lub pieczony. – Odpowiedziała na pytanie kobiety. - Przede wszystkim jednak poproszę szklankę soku pomarańczowego oraz kawę ze śmietanką i cukier do tego.

Spojrzała to na Daniela, po chwili na Imogen.

- Smacznego – odparła. Nie miała nic przeciwko temu żeby inni zaczęli bez niej, co można było odebrać z tonu głosu, nie było w nim ni krzty wyrzutu.

- Kurczaka, na serio? - mruknęła cicho do siebie Alice, spoglądając na półmisek pieczonego indyka, który najwyraźniej nie sprostał wymaganiom Lotte. Przygotowała go wraz z chili con carne i ratatouille, lecz jak się okazało, wybitnie nie trafiła w gusta gości. Westchnęła nieco zasmucona, nalewając sok pomarańczowy oraz przygotowując kawę zgodnie z zamówieniem. Na koniec podała sałatkę z dressingiem. - Czyli, jak rozumiem, jedna porcja kurczaka, nuggetsów, sałatka grecka i dwie porcje frytek. Dziękuję za zamówienie.

Zanim wyszła, spojrzała jeszcze na Daniela, najmniej problematycznego klienta, uśmiechnęła się promiennie i wyszła z sali konferencyjnej, pozostawiając czwórkę samą.
Daniel niezrażony jadł dalej. Był wycieńczony swoją walką o życie, wcześniej z komendantem a wszystko wzmagał jeszcze głód nikotynowy.
Imogen skończyła swój posiłek i pozostało jej czekać na sałatkę. W międzyczasie spojrzała na Russela.

- Więc, Hayes, można zapytać za co siedziałeś? - odparła wiedziona ciekawością.
- Za niewinność. Jak wszyscy. - burknął niezbyt zadowolony z ignorowania jego pytań przez Alice. Znów jakieś procedury i inne syfy. Machnął ręką na nuggetsy i zgarnął do frytek tego indyka aby się dorwać wreszcie do jakiegoś jedzenia. Złapał talerz, poprosił jeszcze o kawę wzorem Daniela i teraz dopiero przyjrzał się rozmówczyni w miarę na spokojnie. Jadł więc nic nie mówił a jadł jak na głodnego człowieka przystało, szybko i żarłocznie. - Nie siedziałem. Byłem w areszcie. Zamknęli mnie na noc. - rzekł gdy przełknął pierwsze kilka gryzów, frytek i łyków. Od razu poczuł się lepiej. - Bo zostałem porwany! I nie wiem co się stało w domu! I dlatego chciałem zadzwonić! - wyrzucił z siebie nagle ze złością a gdy wspomniał o dzwonieniu znów przerzucił wzrok na Alice. - To ten mały z tej celi. On jakoś to zrobił. To wszystko co mi się ostatnio przydarzyło… - rzekł spokojniej smętnym tonem znów wgryzając się w swoje jedzenie.

Immy na jego słowa pokiwała głową jakby chciała dać do zrozumienia, że nie podważa jego teorii.

- I mów mi Russel. Ty jesteś Imogen? Rzadkie imię chyba… Ja przynajmniej nie spotkałem się z nim wcześniej… - dodał nieco łagodniej. Blondynka jakoś trochę chociaż odwracała uwagę od tego całego syfu w jakim się znalazł teraz i wcześniej.

Daniel na sekundę przerwał jedzenie, zresztą już je kończył. W trakcie wypowiedzi Russela spojrzał na siostrę po czym znowu wrócił do kończenia jedzenia.
Lotte wypiła za jednym zamachem ponad pół szklanki soku, po czym przystąpiła, już mniej łapczywie, do dolewania sobie śmietanki do kawy i słodzenia jej półtorej łyżki cukru.

- Trzeba przyznać oryginalne, ale kojarzy mi się z Szekspirem, nie wiem czemu. Daaawno temu czytałam niektóre jego dzieła. Może coś pomyliłam… – Zwróciła swój wzroku ku górze, jakby w zamyśleniu, po czym zapytała. – Znasz genezę swojego imienia Immy, może rozwiejesz moje wątpliwości?

Zamieszała łyżeczką życiodajną miksturę, którą stworzyła, po czym upiła łyk z zadowoleniem stwierdzając, że całkiem dobrą kawę tu podają.

- Eee - była zaskoczona, że jej imię stało się tematem zainteresowania grupy - Imię jak imię... - wydawała się być zakłopotana pytaniem Lotte - Fakt, poza Wielką Brytanią nie spotkałam nikogo kto by dzielił je ze mną , a i w Anglii nie jest szczególnie popularne... - odpowiedziała Russelowi. Spojrzała na Lotte i wzruszyła ramionami - Nie mam pojęcia skąd moja mama wytrzasnęła je. Może to jakieś skandynawskie imię? W końcu w połowie jestem Szwedką - znów wzruszyła ramionami.

- Aha… W połowie Szwedką? Wiozłem ostatnio jednego Szweda… Przyleciał na jakiś kongres… Pierwszy raz w Stanach, strasznie się tym jarał… - przypomniał sobie Russel przy okazji, postawnego, łysiejącego blondyna w okularach jakiego wiózł ostatnio z lotniska do hotelu. - Ale Anglika to już dawno nie wiozłem. No albo się nie przyznał który… - dodał Hayes odnosząc się do drugiej części narodowościowego pochodzenia blondynki. - A długo jesteś w Stanach? - spytał zaciekawiony. W końcu Portland aż takiej turystycznej stolicy Stanów nie stanowiło. Już bardziej położona bardziej na południe wiecznie słoneczna Kalifornia jeśli o Zachodnie Wybrzeże chodzi.

- To jak mnie odwieziesz po zleceniu to odhaczysz sobie dwie narodowości - zażartowała - Ile tu jestem? To będzie... - zaczęła liczyć ile już mieszka w Stanach - W sumie to niecały rok. Wynajmuję mieszkanie centrum Portland. A i przeniosłam się tu z Londynu tylko ze względu na IBPI. A ty? - odbiła piłeczkę. - Brzmisz jak tubylec.
- Heh… Dwa w jednym… - Russel uśmiechnął się półgębkiem chyba pierwszy raz odkąd pojawił się w Centrali. - Tak, tubylec. Dosłownie. Urodziłem się tu, moi starzy tu nadal mieszkają to chyba tak, można tak powiedzieć. - Dodał kiwając głową. - To rok czasu pracujesz w Firmie? - spytał bo tak mu chyba wychodziło z tego co mówiła ta Angielko - Szwedka o egzotycznym imieniu. Temat wynajmu mieszkania wolał pominąć bo ostatnio okazał się dla niego bardzo problemotwórczy.
- O, to pewnie możesz polecić jakiś dobry tutejszy pub - ucieszyła się. - Znaczy rok będzie jak podpisałam papiery podsunięte mi przez IBPI, a od prawdziwej pracy dużo mniej - machnęła ręką. Odsunęła od siebie talerz by wygodnie oprzeć ręce na blacie. Spojrzała na Lotte - Skądś kojarzę twój akcent. Też jesteście z Europy, ale z kontynentu? - zapytała zachowując bardzo duży margines błędu.

Lotte znów upiła łyk kawy, gdy nagle drzwi ponownie otworzył się, a do sali weszła pani Koordynator, co sprawiło, że nie mogła odpowiedzieć na pytanie Imogen.
 
__________________
"Promise me this
If I lose to myself
You won't mourn a day
And you'll move onto someone else."

Ostatnio edytowane przez Szaine : 31-08-2015 o 13:45.
Szaine jest offline  
Stary 30-08-2015, 16:57   #19
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
W głowie siedziała jej piosenka. Prosta i wpadająca łatwo w ucho. Doskonale opisująca jej obecne myśli.
- How did i get here… - zanuciła cicho pod nosem tekst tej piosenki.
Szpital czy wakacyjny kurort. Jedno i drugie przywoływało w niej podobne wspomnienia. Raz, jeden raz w swoim życiu pojechała na porządne wakacje aż na drugi kontynent. Dwa tygodnie imprezowania i wylegiwania się na piaszczystej plaży od czasu do czasu mocząc tyłek w oceanie. I jak się to skończyło? Źle!
Obudziła się wtedy tak samo jak dziś. Tak samo jak tamtego dnia miała przed sobą biały sufit i leżała w szpitalnym łóżku półżywa. Ile tu była? Dzień? Tydzień? Całkowicie straciła poczucie czasu.
Pulsujący ból głowy dawał do zrozumienia, że jeszcze nie umarła.
- No cóż, nie było to przecież nic poważnego - mruknęła do siebie. Uniosła głowę w górę i spojrzała na prawą rękę. Pomajtała koniuszkami palców, które wystawały jej z gipsu. To było dziwne uczucie, bo poruszyły się, ale nie czuła ich.
Opadła bez sił znów na łóżko. Aż kroplówki się zabujały na swoim wieszaku.
Dobrze, że jej rodzinie nie będzie dane zobaczyć jej w tym stanie. Mama chyba padłaby na zawał… Szczególnie, że była pielęgniarką z wieloletnim stażem.

- Kurwa… - w słowa te włożyła całą swoją frustrację na myśl, że cofną jej ważność badań lekarskich. Policzyła sobie w głowie zakładany czas wyleczenia ręki.
Jęknęła jakby ktoś ją ze skóry obdzierał.
- Ważność uprawnień mi wcześniej wyjdzie i będę musiała je wznawiać… Do tego Jasmine mnie nienawidzi, bo nie pojawiłam się na lotnisku… - czuła się załamana. A tak wszystko ładnie sobie zaplanowała: pójdzie do banku, podpisze co trzeba i szybciutko pojedzie stamtąd na lotnisko. Następnie polatałaby do wieczora i na autopilocie wróciłaby do mieszkania, gdzie tak jak stała zwaliłaby się do łóżka. Czyli standardowa procedura.
- A tak wszystko miałam super poukładane - mruknęła z goryczą. W pracy, która była jej wytłumaczeniem przed rodziną i znajomymi, dlaczego wyprowadziła się z Europy, mogła latać “swoją” piękną jeszcze-pachnącą-nowością czterysta dwudziestką dziewiątką. Ten śmigłowiec był najwspanialszą maszyną jaką dane jej było latać. Cywilna wersja jaką tutaj miała do dyspozycji była o niebo bardziej wybajerzona niż to co miała w policji. W marzeniach odpłynęła do wspomnień z ostatnich lotów…
I od razu zrobiło jej się przykro. Cały zapał jaki jej pozostał uszedł z niej jak powietrze z przebitego balonika.
Jak nic wywalą ją i już nie będzie mogła latać, bo nie będzie jej stać na wznowienie tych uprawnień. A jeszcze ręka może mieć niedowład, więc kaplica, żaden lekarz nie przepuści jej…
- Czemu akurat mi ten pieprzony pistolet nie wypalił - złościła się dalej. Szkoda jej było tamtego faceta, ale w końcu to wszystko jego wina, bo praktycznie na oczach gangsterów dopadł do niej i brakowało tylko transparentu “patrzcie jestem z policji, ale w cywilu”.
Owszem było jej przykro z jego powodu… Bo gdyby poczekała ze zgłoszeniem napadu to tamten gość by jej nie podsłuchał i może by jeszcze żył… Albo zginął przy pierwszej okazji jakby wparował do banku, w którym gangsterzy na dobre już się zadomowili. Tak. Zdecydowanie i tak by zginął. Jak Markus w Porotyko… Albo on albo ona.

O ile wcześniej się wahała to teraz cała ta sytuacja ostatecznie przekonała ją, że jak tylko wyjdzie ze szpitala to załatwi sobie pozwolenie na broń i kupi jakiegoś glocka. Już raz broń palna uratowała jej życie.
Napad na bank sprawił, że wróciła do niej cała masa nieprzyjemnych wspomnień. Znów ktoś tuż przy niej stracił życie. Policjant nie miał nawet najmniejszych szans na ratunek.
Myśląc o tej chwili, gdy bez wahania pociągnęła za spust gotowa zabić po raz pierwszy dobitnie uświadomiła sobie, że incydent w Portoryko pozostawił na niej nie tylko blizny na ciele. Miała nadzieję, że przez jej pech - bo jak inaczej to nazwać? - nikt więcej nie zginął.
“Może odjechali i zrezygnowali z napadu?”

Użalanie się nad sobą przerwały jej potrzeby fizjologiczne. Powoli, ale sukcesywnie podnosiła się z łóżka. Już to przerabiała. Nie wolno było pośpieszać swojego ciała, bo mogło się to źle skończyć. Na przykład można było upaść i zerwać sobie szwy z ramienia i boku...
Minęła wieczność i Imogen nareszcie siedziała na brzegu łóżka już z nogami na zimnej podłodze. Lewą ręką chwyciła za stojak z kroplówkami. Prawa ręka przez gips strasznie jej ciążyła, a że przez leki przeciwbólowe nawet nie czuła koniuszków palców, więc nie mogła nawet marzyć, że w razie upadku będzie miała jak się ratować.
- Przecież nie może być gorzej - zapewniła sama siebie na poprawę humoru.
Nareszcie stała na nogach. Plus był taki, że miała cały pokój dla siebie wraz z łazienką. Mogła więc nie przejmować się, że ktoś zobaczy jej blizny.
- Weź się ogarnij - zganiła się, gdy zahaczyła nogą o brzeg łóżka i zachwiała się.
Otworzyła drzwi łazienki i przeszła przez nie…

… I tego się nie spodziewała. A myślała, że już nic jej nie zdziwi.
“I właśnie dlatego mam duży salon połączony z kuchnią, żadnych framug przez, które mogę znaleźć się…”
- Oh - powiedziała chwytając się mocniej stojaka na kroplówki. Rozejrzała się po wszystkich. Szczególnie uważnie zlustrowała lumpa w kajdankach i gościa, który wyglądał jakby zaginął w drodze do prosektorium. Za to panie wyglądały profesjonalnie. No poza tą mhroczną gothką.
Immy mimo wszystko odetchnęła z ulgą i chociaż odrobinę przestała się zamartwiać. Ale zaraz zestresowała się, że wzywają ją do roboty, a ta jest niedysponowana. Akurat w takim momencie dają jej zlecenie…

Westchnęła tłumiąc w sobie jęknięcie, gdy kobieta która używa ewidentnie za dużo czarnej kredki do oczu wspomniała by posłać po innych ludzi. Ale niestety miała rację. Imogen nawet nie miała sił by się sprzeciwić. Obawiała się, że znów odstawią ją na dłuższe oczekiwanie na nowe zlecenie.
Ucieszyła się w pierwszej chwili na wieść, że nikogo na zastępstwo nie ma. Gorzej, że ewidentnie nie tylko ona miała gorsze dni za sobą… Oby IBPI miało jakąś magiczną kapsułę do leczenia. Oczywiście zezłościłaby się, gdyby okazało się, że takowa naprawdę istnieje, a jej jeszcze nie wrzucili do niej. Na przykład, gdy za pierwszym razem wylądowała na intensywnej terapii.

“Loki?” dziwna nazwa na urządzenie do leczenia… przeszło przez jej przytłumiony lekami umysł.
Mimowolnie odwzajemniła uśmiech Josha. Już tak jakoś miała, że gdy ktoś był dla niej miły to z automatu sama starała się być miła.
Mężczyzna zaprowadził ich do przebieralni i delikatnie odłączył jej rurki od wenflonów wbitych w żyły jej lewej ręki. Nic przyjemnego.
W łazience nieporadnie zaczęła zdejmować z siebie szpitalną koszulę. Niby była szeroka, ale ni jak nie mogła przełożyć ręki z gipsem czy nie zahaczyć wenflonami o rękaw. A o pomoc przy rozbieraniu się nie będzie przecież nikogo prosić.
No i uwolniła się ze swojej odzieży. Stanęła naga pod prysznicem i delektowała się tą drobną przyjemnością. Początkowo starała się nie zamoczyć gipsu, ale w końcu zrezygnowała z tego, bo nie miała siły trzymać ręki w górze.

Ubranie jak i ręczniki leżały przygotowane, ciepłe i suche. Aż chciało się wrócić do życia. Nieśpiesznie - bo jak robiła nagłe ruchy to od razu zaczynało jej się kręcić w głowie - założyła na siebie bieliznę, buty, spodnie i koszulkę z logiem firmy. To ostatnie było najtrudniejsze do nałożenia na siebie szczególnie jak musiała na raz przewlec gips przez jeden rękaw, drugą ręką nie zahaczyć wenflonami drugiego rękawa i jeszcze przełożyć owiniętą ręcznikiem głowę przez kołnierzyk. Po chwili wyprostowała się i spojrzała w swoje odbicie w lustrze. W końcu wyglądała jak człowiek.
Przetarła mocniej mokre włosy ręcznikiem. Chciała wysuszyć je, ale ze zmęczenia przez lewą rękę zaczynał jej przechodzić ból promieniujący od wenflonów. Więc wyszła z wilgotną głową.

Josh poprowadził ich do portalu i przeprowadził przez niego.
“Ten gość chyba chce, żebym ducha wyzionęła” przeszło jej przez myśl komentując szybkie tempo jakie tamten narzucił idąc przez korytarze tego miejsca. “Ergastulum…” Kolejne słowo, którego Immy nie zapamięta.
“Zupełnie jak Parapsolum… Parapersum?” Głowa niemiłosiernie ją bolała.
Zatrzymali się przed… czymś. Josh zaczął im tłumaczyć co to jest Loki. A raczej kim jest. Immy oparła się o ścianę starając się nie zemrzeć. Wraz z odłączeniem kroplówek poziom leków przeciwbólowych w jej krwioobiegu spadał, a z tym wiązał się już spory dyskomfort egzystencjalny. Lada chwila jak ją złapie ból w ręce…
“Ha! Paranormalium! a nie Parapesum” po tym odkryciu uważniej zaczęła słuchać co mówi Josh. “Ach czyli nie jest ze mną źle że czuję lawendę” odrobinę się pocieszyła. Przypomniała jej się jej pierwsza misja. Tam płatki róż były wkupnym, od którego zaczynały się problemy...

Rozmowę między Lokim i Joshem zdawało się, że tylko ona rozumiała.
Przeszedł ją zimny dreszcz, gdy uświadomiła sobie, że chłopiec był w wieku jej bratanka i siostrzenicy.
“Trzymanie dzieciaka w takich warunkach…”
Loki zgodził się pomóc.
Zawsze ją zadziwiało, że już tak małe dzieci rozumiały na czym polega handel wymienny.
Chłopiec podszedł do stoliczka i zrobił coś na kształt lalki, koślawej, ale gdy dobrał garstkę słomy Immy nie mogła się nie uśmiechnąć. Narysował jej twarz. Brytyjka pomyślała, że to urocze. Już to przerabiała z piątką gremlinów jej rodzeństwa…
Ale wzdrygnęła się, gdy po wyciągnięciu lalki w jej kierunku pojawiły się na niej blizny, a prawa rączka laleczki pękła rozsypując mąkę. To było upiorne, wzbudziło w Immy jakiś pierwotny lęk. Chłopczyk bez skrępowania odszedł i zabrał się do naprawiania laleczki.
To ciekawość była jedynym co trzymało ją przy celi. Gdyby nie to już dawno by stąd uciekła.
I zdarzył się cud. Pierwsze co zauważyła to na prawej ręce zrobiło się jej lekko. Podniosła dłoń i spojrzała na całkowicie zdrowe, nagie ramię. Zacisnęła pięść. Była zafascynowana tym zjawiskiem.
I nie tylko ręka była naprawiona. Ból głowy i zmęczenie odeszło. W końcu mogła stanąć prosto i nie musieć podpierać się o ścianę.
Spojrzała na dzieciaka, gdy ten jeszcze na nią patrzył.
- Gracias - powiedziała cicho pod nosem.

Dzieciak był upiorny. Te jego lalki… Całe IBPI chyba utrzymuje się z opisywania takich przypadków i sprzedawania tych opisów na scenariusze pod horrory wszelkiej maści.
Miała sprzeczne odczucia. Niby był dzieckiem, które z natury jest niewinne, ale z drugiej strony jako istota był niebezpieczny, mógł dla własnego kaprysu kontrolować ludzi… A wiedziała jak kapryśne potrafią być dzieciaki.
Uważała, że dobrze się stało, bo nie tylko świat był odizolowany od niego. Nie ulegało wątpliwości, że poza izolatką, chłopiec był mega niebezpieczny.
Ale też on był tu odizolowany od świata, od ludzi którzy chcieliby go zlinczować. Był tu bezpieczny. I chyba zadowolony. W jej odczuciu IBPI sprawowało nad nim na całkiem dobrą opiekę.
Odruchowo pomachała na pożegnanie Lokiemu tak jak to zwykła robić przy swoich siostrzeńcach i bratankach.

“Dobrze, że nie ja muszę podejmować takie decyzje…” pomyślała z westchnięciem chowając dłonie do kieszeni, gdy wracali do portalu. Pokręciła głową z niedowierzaniem, że sama uznała trzymanie dzieciaka w klatce za właściwe. Ale co można było zrobić innego? I wtedy zauważyła, że wenflony również zniknęły.
Z ciekawości odciągnęła lekko kołnierzyk odsłaniając lekko lewy bark. Skrzywiła się na to co zobaczyła i zaraz poprawiła kołnierzyk by dokładnie zakrywał to czego nie chciała by inni zobaczyli.
“Przynajmniej nie będzie nowej do kolekcji…” z tą myślą przekroczyła portal.

Zaprowadzono ich do pokoju konferencyjnego. Immy usiadła przy stole mając wciąż w pamięci zmęczenie jakie czuła przez spotkaniem Lokiego. Dopiero gdy już siedziała oparta łokciami o blat stołu uświadomiła sobie, że przecież czuje się świetnie, zupełnie jakby nic nigdy się nie wydarzyło, a ona dopiero co wstała z łóżka po długim śnie.
Była zadowolona z takiego rozwoju wypadków. Nawet przestała zamartwiać się o pracę-przykrywkę czy pozostawiony pistolet gangstera w swoim aucie. Wiedziała, że IBPI zajmie się tym i za te trzy dni kiedy wróci to nie będzie miała tak przesrane jak jeszcze niedawno zakładała. W każdym razie będzie to poziom problemu z jakim doskonale sobie radzi.
“Dzięki Mały za uratowanie mojej licencji” pomyślała ciepło o Lokim.
Fascynowało ją jak w magiczny sposób dzieciak “poskładał” jej rękę. Palcami lewej dłoni dokładnie badała kości prawego przedramienia, w miejscu, gdzie kość przerwała ciągłość skóry. Nawet najmniejszego śladu, zupełnie jakby to wszystko było tylko złym koszmarem.
I właśnie ta fascynacja, ciekawość nakreśliła rok temu dla Immy nowe cele w życiu. A była święcie przekonana, że jej życiowe pragnienia są niezmienne. Ewidentnie człowiek uczy się całe życie.

Słowa mężczyzny, który przedstawił się jako Daniel Visser wytrąciły ją z rozmyślań. Trochę się zająknęła, bo powstrzymała się od błędu, który popełniła ostatnim razem. Teraz zastanowiła się zanim zaczęła paplać bez sensu, czy lansować się jak to nazwał dosadnie jeden z detektywów z jej pierwszego zlecenia. Zrażenie do siebie innych detektywów na pierwszym spotkaniu nie było dobrym rozwiązaniem na przyszłość. Wtedy praca z takimi ludźmi była katorgą. Oj wiedziała to nazbyt dobrze. Zaskoczyło ją, że Daniel i Lotte to rodzeństwo. Nie sądziła, że rekrutują więcej jak jedną osobę na raz. Ale ich bycie parapersonum wiele tłumaczyło.
Jej uwagę chwilowo zwrócił mężczyzna, który wcześniej był w kajdankach i określiła go wtedy mianem lumpa. Skądś kojarzyła tą twarz. A może po prostu miał pospolitą aparycję? Może.
Imogen przedstawiła się, więc grupie. Skrupulatnie dopierała informacje, którymi się o sobie dzieliła. Nie chciała by wyszło, że się “lansuje”.
Lotte, Daniel i Russel okazali się być całkiem przyjaźnie nastawieni. Żadne z nich nie miało za sobą więcej jak jedno zlecenie. Czy to źle czy dobrze to się okaże. Immy w każdym razie zakładała, że będzie dobrze i sobie poradzą. Mieli zróżnicowane umiejętności i całe szczęście Daniel twierdził, że potrafi posługiwać się bronią palną. Na teraz dla Cobham było to ważne. Lotte natomiast sprawiała wrażenie osoby profesjonalnej, a to bardzo ceniła w ludziach mimo, że rzadko to okazywała.

Na posiłek przywieziony przez Alice czekała z utęsknieniem. Żyjąc w biegu żywiła się głównie fastfoodami, a tutaj mogła liczyć na naprawdę smaczny obiad. Prawie jak u mamy. Prawie, bo u mamy nie byłoby wybierania i musiałaby zjeść znienawidzony “bukiet warzyw”.
Po jedzeniu rozmowa przyjemnie się rozwijała. Lotte i Russel wydawali się jej być sympatyczny. Daniel natomiast zdawał się nie być zaangażowany w rozmowę. Ale skoro był psychologiem to pewnie tylko się im przyglądał i “wyciągał wnioski”.
“A niech sobie wyciąga” pomyślała z lekkim uśmieszkiem wspominając sobie psychologia, przez którego musiała przejść zanim przyjęli ją do policji. “Tamten to był śmieszny typ”.
Gdy Russel wyżalił się z tego, dlaczego miał kajdanki na rękach w pierwszej chwili Imogen była rozbawiona jego opowieścią. “Porwano go, ale wylądował w areszcie?” niewiarygodne. Zaraz jednak powstrzymała się od skomentowania tego, bo zdała sobie sprawę, że nie koniecznie jego teoria o Lokim bawiącym się jego kosztem musiała być przesadzona. Przypomniała sobie, że przecież laleczki Russela i Daniela były już gotowe. To laleczkę przedstawiającą ją samą zrobił dopiero na ich oczach. Daniela mógł mieć, bo jak Josh wspomniał, wcześniej już go trochę podratowali.
Ale co robiła tam gotowa laleczka Russela?

Pytanie o jej imię ją zaskoczyło. “Bo z Wielkiej Brytanii, to od razu Szekspir” rozbawiło ją to w duchu. Z pełną premedytacją wspomniała o swojej lepszej połowie genów jak to zwykła nazywać jej siostra. Zwykle ludzie byli zakłopotani jak zaszufladkować dwunarodowościową osobę. Inna sprawa, że swoją aparycją podchodziła pod standardową wizję jak powinna wyglądać Szwedka.

Natomiast zaraz po zadaniu Lotte pytania o ich pochodzenie pożałowała tego, bo w jej głowie nie brzmiało to tak głupio jak wyszło. No nic przynajmniej Russel nie połapie się w tej gafie, bo jak na Amerykanina przystało nie powinien interesować się niczym poza znajomością nazw Stanów czy wymienienia wszystkich prezydentów USA.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn

Ostatnio edytowane przez Mag : 31-08-2015 o 20:58.
Mag jest offline  
Stary 30-08-2015, 18:23   #20
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
- Palisz?
Spojrzałem na chwilę na prowadzącego nas detektywa, czekałem na odpowiedź. Głód ciągle nie pozwalał w pełni skupić mi się na otoczeniu. Z moim IQ nie był to taki problem ale irytacja we mnie narastała. Josh odpowiedział krótkim spojrzeniem.
- Nie. I lepiej tu nie palić. Dym nikotynowy może zaszkodzić starym obrazom.
W jego głosie zabrzmiała nagana ale wyraźnie podbarwiona rozbawieniem. Skinąłem krótko głową i zwolniłem krok aby zostać na końcu pochodu. Wróciłem myślami do wizyty u Lokiego. A raczej tego jak z niego wyszliśmy i detektyw rozmawiał z drugim z mężczyzn. Wtedy mój umysł wolny od bólu i leków wszelkiej maści mógł znowu w miarę sprawnie działać.

Powróciły moje dawne obawy. Nigdy nie ufałem IBPI. Gdyby to ode mnie zależało wybrałbym wykasowanie pamięci. A może inaczej, gdyby to nie tylko o mnie chodziło. Widok więzienia przypomniał mi tu dosadnie. Bibliotheka miała swój cel, cel którego nikt nie znał. O ile istniała. Jako empiryk byłem wstanie w coś uwierzyć dopiero gdy się z tym spotkałem. IBPI miało jednak jeden cel, badać. A dorwało dwa parapersonum pierwszej klasy i to nietypowe. Same bliskie spokrewnienie nie było czymś dziwnym, poziom fluxu w jakiś sposób zależał od genów, z całą pewnością recesywnych. Mimo to był różny i składało się na jego wiele czynników, chociażby poziom natężenia go w okolicy. Na pewno parę innych zmiennych mi nieznanych. Mimo to gdyby zależał tylko od genetyki pojawiałyby się całe rodziny obdarzone "mocami". Biorąc pod uwagę to jak nasze moce były zbliżone, okres aktywacji "talentu" oraz jego rozwój dodając więź i cechy charakteru (nie wierzę, że IBPI nie miało dobrych profilerów, a raczej bardzo dobrych) byliśmy nietypowym zjawiskiem. A takie zwykli "badać", w kontrolowanych warunkach. W naszym wypadku byłyby to badania najprawdopodobniej dalszego rozwoju mocy, ich wzajemnych zależności i... punkt krytyczny. Wątpliwe abym ja jeden postawił hipotezę o naszej większej tolerancji.
Tak, izolatki wyraźnie mi przypomniały gdzie mogliśmy skończyć. A miałem dość wyobraźni by przewidzieć zakończenie. Mało dla nas pomyślne. Dlatego praktycznie bez oporów zgodziłem się na dołączenie do IBPI i pracę dla nich. By oszczędzić nie tyle dla siebie a dla Lotte tego losu. W przeciwieństwie do niej nie widziałem działalności IBPI jako urban fantasy. Raczej jako thriller z wyjątkowo paskudnym zakończeniem.

***

W sali konferencyjnej zająłem się tym co istotne. Bo do starych obaw wróciły nowe. Wysyłali nas czwórkę. Standardem według mojej wiedzy był duet ewentualnie trio. Przyjmując, że trójkę detektywów wysyłano na misję o podwyższonym ryzyku zwiększając zdolność operacyjną oddziału o 150% to w tym wypadku postanowiono zwiększyć go aż o 200%. Drastyczne. Wyszło, że wszyscy jesteśmy żółtodziobami ale to nie mogło być przyczyną takiego posunięcia, w końcu poprzednią misję wykonałem sam z Lotte. No... może nie do końca ją wykonaliśmy. Wątpliwe jednak by nasze niepowodzenie wpłynęło na bieżącą decyzję. Po pierwsze nie każda misja IBPI kończyła się sukcesem, po drugie w takim wypadku wysłano by jedno z nas. Wniosek był prosty, zaraz mieliśmy wylądować w jednym wielkim bagnie.
Dlatego skupiłem się na monitoringu rozmowy. Nigdy się z Lotte nie umawialiśmy ale zawsze tak działaliśmy. Ona była twarzą, zagadywała i zbierała informacje a ja je analizowałem. I nie chodziło o to, że sama siostra nie potrafiła wyciągnąć wniosków. Nie była głupia, wręcz przeciwnie. Po prostu miałem większe predyspozycje ku chłodnej analizie. Jednocześnie uzupełniałem jej wypowiedzi, nawet wdałem się w krótką rozmowę z drugą kobietą, Imogen. Jeżeli mieliśmy wylądować w bagnie kluczowe było nie tylko poznanie naszych partnerów a i umożliwienie zdobycia im pewnych informacji. Mogło to zaważyć nie tylko na powodzeniu zadania a i naszym przeżyciu.
Jedzenie okazało się zbawieniem. Zdziwiło mnie, że każdy inny wybrzydzał. U Lotte jeszcze to rozumiałem, zawsze lubiła fikuśne jedzenie podobnie pewnie druga kobieta. Mężczyźni z reguły jednak byli pragmatykami a Russel nie wyglądał na takiego. I nie chodziło tylko o jego zamiłowanie do fastfoodów, grzechu XXI wieku i obrazy dla prawdziwych obiadów.

Jedząc metodycznie zbierałem informacje, porządkowałem je i analizowałem. Gdy drzwi się otworzyły a ja kończyłem kawę (po obiedzie nie pozostał nawet ślad a ja miałem ochotę na dokładkę) miałem już gotowy wstępny szkic. Wstępny bo nie było możliwe zrobienie pełnego profilu podczas tak krótkiego spotkania.
Amerykanin, Russel Hayes mówił nieskładnie, jakby nie zastanawiał się co rzuci. Pocieszający był fakt, że (najpewniej podświadomie) używał prostych chwytów socjologicznych a jeśli mu wierzyć radził sobie za kółkiem. Dodatkowo posiadał skorpiona z radiem (podobnie jak Imogen, w przypadku rozdzielenia się będzie możliwe, że z Lotte będę musiał się podzielić w celu zachowania łączności) i wykrywał Flux. Ostatnia informacja była istotna. Ten moduł był nie tylko użyteczny na misjach a może uda mi się go skłonić do sprawdzenia jednej z moich teorii później. Martwiło mnie tylko, że IBPI może mieć wtedy dostęp do moich działań.
Brytyjko-szwedka prezentowała się lepiej. Po pierwsze była w policji więc chociaż podstawowe szkolenie w dziedzinie walki wręcz i strzelania musiała przejść. Szczególnie, że według jej słów nie była przeciętnym Bobbym. Po drugie w krótkiej rozmowie pokazała się jako osoba ostrożna. Udzielająca informacji ale i sama je zbierając. Szczególnie jej ostatnie pytanie było asekuracyjne. Ciekawszy był jej skorpion oprócz radia miała zestaw pomiarowo-kalkulacyjny. Bardzo przydatna rzecz, szczególnie przy strzelaniu na dalszy dystans czy badaniu miejsca zbrodni. Od razu przypomniały mi się zajęcia z kryminalistyki na które wkręciłem się z trudem. Zresztą jako policjantka na pewno znała się na tym lepiej. No i moduł lingwistyczny. Nie tylko przydatny przy śledztwie a i niebezpieczny. Z Lotte będziemy musieli zaniechać szybkiej zmiany języka w celu skomentowania czegoś a potem zwalania tego na to, że rzekomo nie zrozumiałem jakiegoś idiomu.
Odwróciłem się do drzwi biorąc ostatni łyk kawy. Trochę informacji już miałem, zaraz powinienem ich dostać jeszcze więcej.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:23.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172