Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-08-2015, 21:19   #6
echidna
 
echidna's Avatar
 
Reputacja: 1 echidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemuechidna to imię znane każdemu
Coś się kończy…

… tak jak skończyła się łaska barona Antona de Mortaine, gdy okazało się, że nie jest on jedynym de Mortainem, któremu Lola zwykła grzać łoże. Zadziwiająca jest logika szlachetnie urodzonych: z biednymi chlebem na odpuście dzielą się chętnie, ale kobietą z własnym synem już niekoniecznie. A przecież Lola nie obiecywała mu wyłączności. Ba! Nigdy nie oczekiwała takowej z jego strony. A nawet gdyby oczekiwała, to i tak by się rozczarowała. Bo przecież pan Anton nie po to odwiedzał hengforskie domy uciech, by z tamtejszymi dziewczętami dyskutować o filozofii.

Patrząc zdroworozsądkowo, trudno jej się było dziwić. Baron de Mortaine był bogaty, można nawet rzec, że obrzydliwie bogaty. Idealnie nadawał się na mecenasa pięknej i zdolnej artystki. Ona umilała czas jego gościom swoimi występami, jemu samemu zaś rozgrzewała łoże w długie, zimowe wieczory. On z kolei opiekował się nią i spełniał jej zachcianki. A cena za całą jego dobroć nie była wcale taka wygórowana. Jak na swoje ponad czterdzieści wiosen, trzymał się całkiem dobrze. Wysoki, szczupły i wciąż przystojny, nawet mimo zmarszczek i siwizny na włosach. Za młodu musiał być piekielnie przystojny, tak jak jego syn obecnie. No właśnie! Młody Richard de Mortaine. Jedyny dziedzic majątku i godności swego ojca.

Ojciec i syn. Obaj mogli się kobietom podobać. Obaj jednak mieli wady. Ojciec był kiepskim kochankiem. Choć akurat ta wada aż tak nie doskwierała Loli, jako że Richard ochoczo nadrabiał niedoskonałości ojca. Syn z kolei był bezbrzeżnie głupi. Wziął się i w niej zakochał. To jednak nie było najgorsze. Młody szlachcic posunął się w swej głupocie o krok dalej. Zamiast, jak każdy porządny bogacz, po cichu chędożyć ładną i chętną dziewkę, postanowił się z nią ożenić. Zanim zdążyła mu to wybić z głowy, poleciał do ojca i sprawa się wydała.


Coś się zaczyna…

Zaczynała się wiosna. Zaczynał się wieczór. No i zaczynało kurewsko pizgać. Pizgać złem, jak zwykł w taką pogodę mawiać Buźka, odźwierny w Domu Mamy Giselle. Lola przemarzła do szpiku kości i to nawet mimo podszytego lisem płaszcza, który sprezentował jej swego czasu baron, a którym obecnie była szczelnie owinięta. Palce w rękawiczkach z kreciej skórki miała całkowicie zgrabiałe, więc z trudem trzymała w nich uzdę. Na szczęście klaczka była spokojna i dobrze wyszkolona. Sama znajdywała sobie drogę wśród śnieżnych czap.

Gdy zabudowania wioski zamajaczyły na horyzoncie, dziewczyna z początku nie chciała wierzyć, że to już, że dotarła wreszcie do Złotnicy. Z czasem, gdy przybliżyła się do wyznaczającego granice wioski ostrokołu, nie mogła uwierzyć tym bardziej. Brama była zbutwiała, ostrokół dziurawy, chaty chylące się ku upadkowi, a dworek zaniedbany. Nie tak Lola wyobrażała sobie włości jaśnie pana Vaclava Hrupa. Wszelkie wątpliwości zniknęły jednak, gdy kobieta dotarła do karczmy “Złote Jajo”. Złote Jajo w złotej mieścicie.


Zostawiwszy konia pod opieką chłopca stajennego, Lola przestąpiła próg karczmy. Gdy wchodziła, uderzyło w nią przyjemne ciepło i smakowite zapachy. Otrzepawszy buty ze śniegu podążyła pewnym krokiem do szynkwasu, by rozmówić się z gospodarzem. Kształt przewieszonej na pasku przez ramię lutni majaczył pod jej płaszczem. Podchodząc zdjęła z głowy kaptur. Schowane pod spodem włosy rozsypały się ognistą kaskadą po jej ramionach.

Mirko w niczym nie przypominał typowego oberżysty. Nie był gruby, nie był nawet pulchny, był chudy i zasuszony, jak słomka. Nazwisko świetnie do niego pasowało. Mimo nietypowego wyglądu, Mirko Słomka był, typowo jak na karczmarza skąpy. W zamian za jej występ zaproponował jej darmowy nocleg we wspólnej sali. Na tak bezczelną propozycję trubadurka obruszyła się jeno. Ostatecznie, po niezbyt długich negocjacjach, skończyło się na noclegu, ciepłej strawie, dzbanie grzanego wina i kilku srebrnych w nagrodę za jej talent i trud.

Zmierzając w stronę przeznaczonego dla muzykantów podestu czuła na sobie spojrzenia gości Złotego Jaja. Większość stanowili miejscowi. I ci spoglądali na nią szczególnie chętnie. Może zachwyciła ich jej uroda, może nigdy nie widzieli barda, a już barda kobiety w szczególności, a może to jej rysy wydały im się dziwnie znajome. Z kolei ona ze szczególnym zainteresowaniem przyjrzała się korpulętnemu szlachetce. Był przysadzisty, dość otyłu, jednak jeszcze nie na tyle, by powodowało to problemy w poruszaniu się i konnej jeździe. Wiekiem dorównywał Loli, lub był ciut od niej starszy, twarz miał łagodną i okrągłą, a jego uroda była nawet znośna. Na jej pełne zainteresowania spojrzenie zareagował uśmiechem i równie wnikliwym spojrzeniem nieco wodnistych oczu. Kobieta również się do niego uśmiechnęła. Nie mogła mu się dziwić. Był w końcu mężczyzną, jedynie mężczyzną, a ona była kobietą, za pewne najatrakcyjniejszą w promieniu kilku mil.

Lola zajęła jeden z dwóch pustych stołów, ten na podeście. Obecnie i tak nie mogła grać, miała zbyt zgrabiałe palce. Z pomocą dwóch rosłych mężczyzn przestawiła go nieco na bok, by zrobić dla siebie miejsce. Potem zdjęła płaszcz odsłaniając schowaną do tej pory w fałdach materiału wąską kibić, dość szerokie biodra odziane w wąskie, skórzane spodnie, a także przyjemne okrągłości nieśmiało wyglądające spod rozchełstanej koszuli. Usiadłszy zabrała się za strojenie lutni. Czynność tę przerwała, gdy karczemna dziewka przyniosła jej dzban grzanego wina z korzeniami. Lola nalała sobie pierwszy kubek i wypiła duszkiem czując, jak po jej ciele rozlewa się przyjemne ciepło. Z czasem właścicielka imponującego warkocza postawiła przed nią miskę gorącego gulaszu, który trubadurka pochłonęła zaraz. Bynajmniej nie dlatego, że tak jej się spieszyło do grania. Ot, była cholernie głodna.

Wreszcie przyszedł czas na występ. Chwyciła zdobioną inkrustem lutnię, pogładziła pieszczotliwie gryf, musnęła palcami struny wydobywając z instrumentu pierwszy akord. Lubiła występować. Lubiła skupiać na sobie uwagę. Lubiła zachwyt w oczach i owacje, jakimi ją nagradzano.

Głos miała słowiczy, nie raz mówili to goście Mamy Giselle. Gdy zaczęła pierwszą
balladę, rozmowy w karczmie ucichły. Patrzyli na nią uważnie, spijali z jej ust każde słowo. Lubiła ten stan. Tak, bez wątpienia próżność była jednym z jej grzechów głównych.

Z każdą kolejną piosnką coraz więcej palców bębniło rytmicznie w blat, coraz więcej kolan podrygiwało do taktu, z coraz więcej gardeł wydobywał się melodyjny pomruk. Wybierała melodie znane i lubiane, wesołe i skoczne, opiekające czyny bohaterów i miłość kochanków. Po każdej skończonej balladzie upijała kilka łyków wina, by zwilżyć gardło. Przez cały czas zerkała na grubego szlachetkę, a on przyglądał się jej, równie jak ona uśmiechnięty. Miała nadzieję, że gdy za jakiś czas zrobi sobie przerwę, mężczyzna zaszczyci ją rozmową. Miała co do niego pewne plany, nadawał się wszak do nich idealnie.
 
__________________
W każdej kobiecie drzemie wiedźma, trzeba ją tylko w sobie odkryć.

Ostatnio edytowane przez echidna : 02-09-2015 o 14:06.
echidna jest offline