Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-08-2015, 10:15   #41
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
- 5 -

Z udręczonych ust wyrwał się cichy jęk. Dźwięk szybko pochłonęły ciemności korytarza. Oculus wzmocnił uścisk. Wypuścił więcej niewidzialnych macek.

Coś się zmieniło i demon poczuł to.

Pojawiło się… potencjalne zagrożenie.

Coś się zmieniło.

Kilka macek przeistoczyło się w niematerialne narzędzia tortur. Obracające się wiertła, wąskie jak igły ostrza, cienkie skalpele kończące smukłe witki. Demon skierował ten arsenał na ofiarę – tnąc, wwiercając się, wbijając, wkłuwając.
Nie pozostawił śladów krwi, ale ofiara zadrgała konwulsyjnie, agonalnie a z jej oślinionych, okrwawionych ust wydobył się kolejny jęk.

TORQUE #3


Ocknął się cały we krwi. Niekiedy mu się to zdarzało. I to nie byłą jego krew.
Znów zabił i czuł się z tym… obojętnie.

- Ty potworze! – oskarżał go jakiś głos.

Czy faktycznie nim był? Pewnie tak. Ale przecież tylko potwory trafiały na GEHENNĘ. A nawet jeśli nie, to tylko potwory na GEHENNIE miały prawo przetrwać.

Zabij lub zgiń.

Prosta zasada.

Torque rozejrzał się dookoła, ale ujrzał jedynie mroczny, zimny, opuszczony korytarz. Zamazany nierozpoznawalnymi znakami wyglądał zwyczajnie, chociaż i jednocześnie obco.

Wtedy usłyszał ten głos. Ten oskarżycieli głos.

- Ty potworze.

Ruszył w kierunku głosu. Co mu pozostało? Mógł błąkać się po czarnych korytarzach, które zdawały się układać inaczej, niż w innych, znanych mu sektorach GEHENNY.

W końcu dotarł do jakiś drzwi otwartych na pełną szerokość. Za nimi znajdowała się jadalnia oświetlona kilkoma małymi, mętnymi żarówkami.
W takich stołówkach jadali tylko najspokojniejsi więźniowie, gdy STRAŻNIK uznał, że mogą opuścić na kilka cennych chwil swoje cele. Potem, gdy jego sektor przeszedł pod panowanie wyzwolonych skazańców, jadalnia zmieniła się w burdel i knajpę… pełną seksu, przemocy i używek. Potem jednak przybył Oculus i wszystko zniszczył.

Jadalnia, do której wszedł Torque wyglądała bardziej jak pod panowaniem STRAŻNIKA. Stoły z syntpalstu, krzesła z syntpalstu, naczynia z syntpalstu. Tworzywo lekkie, plastyczne, nie nadawało się do używania w charakterze broni. Idealne do więzień.

Jadalnia nie była pusta. Siedzieli w niej ludzie. Pięciu.
Nieruchomo, przy stolach, blisko siebie.
Każdy był martwy, co dało się rozpoznać na pierwszy rzut oka. Martwy od niedawna, bo zapach krwi nadal unosił się w powietrzu. Twarze ofiar były zmienione w krwawą, nierozpoznawalną miazgę – żadnej nie dało się rozpoznać. Zniknęły też ich przedramiona, prawe lub lewe.

Czyżby Torque wlazł na teren jakiegoś oszalałego seryjnego mordercy, którego opętał demon? I teraz anomalia polował, jak jej ofiara kiedyś? To miało nawet sens na pozbawionej sensu GEHENNIE.

Jadalnia miała dwa wejście. Jednym dostał się tutaj Torque, a w drugim stał jakiś mężczyzna.

Torque miał wrażenie, jakby spojrzał w zwierciadło.

Nie chodziło o to, że mężczyzna w drugim wejściu wygląda jak on, bo nie wyglądał. Chodziło o to, że gdzieś, w jakiś niepojęty sposób, Torque czuł, wiedział, że ten mężczyzna jest dokładnie taki jak on. Jakby byli kopią siebie nawzajem z drobnymi różnicami. Jakby ich dusze odlano w tym samym tyglu, pełnym brudu, zła i szaleństwa.

Torque i Rozpruwacz spotkali się w tym ciemnym, mrocznym miejscu.


OCZKO # 4

Oczko zdecydował. CELA powoli zbliżała się do potężnych drzwi , wykonanych z przypominających plaster miodu struktury. Nigdy, żadnemu więźniowi z GEHENNY nie udało się zaobserwować jak te drzwi działają. Gródź byłą sprzężona ze STRAŻNIKIEM, była jego arterią, najważniejszą żyłą komunikacyjną w stalowym organizmie przeklętego, kosmicznego więzienia.

Grodzie rozsunęły się, wypełniając ciszę korytarza jękliwym dźwiękiem. Przez chwilę, ledwie krotki moment, Oczku wydało się , że otwierająca się struktura jęczy jak konający człowiek, ale to tylko echo porywało z jego zmysłami.
Po drugiej stronie był korytarz. Łącznik podobny do tego, którym jechał transporter z uczepionym jego korpusu więźniem. Żadnych maszyn, żadnych KLAWISZY, tylko oświetlona blaskiem wątłych lamp solarnych przestrzeń kolejnego łącznika.

CELA przejechała jeszcze kilka metrów i zatrzymała się gwałtownie. Grodzie za nimi zamknęły się, jęk ucichł.

Zgasły światła pogrążając łącznik w ciemnościach. Oczko instynktownie wstrzymał oddech. Zamarł.

Czuł, że nie jest sam. Czuł, że w ciemnościach ktoś go obserwuje. Ktoś skryty, czujny i być może niebezpieczny.

A potem klapa CELI zaczęła podnosić się w górę. Czyżby ktoś zbliżał się po ładunek? Czy o to chodziło?

I wtedy Oczko ujrzał jakąś postać zbliżającą się wolno w stronę maszyny. W ciemnościach mógł dostrzec jedynie zarys sylwetki. Intruz wydawał dziwny, buczący dźwięk, jakby trzymał w rękach coś, co obracało się z dużą szybkością – wiertarkę?


HIRO #3


Wciśnięcie trójki nic nie dało. Tak jak się spodziewał, więc Hiro przeszedł do ofensywy. Zwinnie przeskoczył nad anomalią. Ciął mieczem, zostawiając paskudną ranę na ciele potwora. Cios odnóża o mało nie urwał mu ręki.

Mijając ją zaledwie o kilka centymetrów. Zakończone pazurem łapsko zdołało wygnieść stalową ścianę korytarza. Nie miało sensu ryzykować w walce.
Hiro popędził w tył.

Był w pół drogi korytarzem, kiedy dopadł go potworny ból głowy. Atak nastąpił dosłownie znikąd. Jakby w mózg skazańca wwiercały się jakieś ostrza.
Zachwiał się. Stracił czucie w nogach, zmysł orientacji i wzrok.
Wiedział, że musi uciekać. Słyszał potwora za nim.

I nagle ból ustąpił, a Hiro poczuł, że nie może się poruszyć… Że jego ciało oblepia twarda jak stal, krepująca substancja.

Pajęczyna!

Został schwytany w sieć!

Nie wiadomo skąd pojawiły się kolejne włókna sieci. Żyjące własnym życiem, błyskawicznie unieruchomiły Hiro, obezwładniły, podciągnęły w górę, w stronę sufitu.

W kilka uderzeń serca został unieruchomiony w kokonie. W takim samym, w jakim widział wcześniejsze ofiary pajęczaka. Bezsilny i bezradny zawisł, lekko kołysząc się nad ziemią.


ROZRPUWACZ #0


Miał wrażanie, jakby zabłąkał się w czyjś sen, albo sam śnił. Sekcja, którą przemierzał, zmieniła się nie do poznania. Korytarze pokrył szron, kratownice na podłodze skuwał lód, a szyby wentylacyjne zamarzły.

W końcu jednak dotarł do znajomego miejsca i skierował tam swoje kroki, licząc na uzupełnienie zapasów i mając świadomość, że gdzieś w pobliżu poluje na niego potężna anomalia.

To była jadalnia. Drzwi do niej zostały wyrwane, więc najpierw upewnił się, że nic mu nie zagraża i nigdzie nie czai się niebezpieczeństwo.

Jadalnia, którą pamiętał Rozpruwacz, była inna. Bardziej… przystępna. Jej ściany więźniowie upstrzyli graffiti swoich gangów, znieśli koce w kilka rogów tworząc miejsca do zabaw w parach, grupkach lub jak kto AM lubi. Jedni mogli się bzykać na tych kopulodromach, inni obserwować i płacić za to odpowiednią cenę w fajkach, drugach lub tabsach.

Teraz jednak jadalnia była zupełnie innym miejscem. Szara, jak za czasów STRAŻNIKA. Stoły z syntpalstu, krzesła z syntpalstu, naczynia z syntpalstu. Wszystko w równych rządkach, pięć stołów na pięć stołów. Jadalnia była w stanie pomieścić na raz 100 ludzi. Wyróżnionych przez SI, którzy mogli zjeść przy stole, nie w celi, coś więcej, niż biomasę. Za dobre sprawowanie.

Jadalnia nie była pusta. Siedzieli w niej ludzie. Pięciu.
Nieruchomo, przy stolach, blisko siebie. W pozbawionych jakichkolwiek śladów indywidualności uniformach.

Każdy z siedzących był martwy, co dało się rozpoznać na pierwszy rzut oka. Martwy od niedawna, bo zapach krwi nadal unosił się w powietrzu. Twarze ofiar były zmienione w krwawą, nierozpoznawalną miazgę – żadnej nie udało się Rzeźnikowi zidentyfikować. Zniknęły też ich przedramiona, prawe lub lewe. Ktoś odrąbał je brutalnie, ciosem siekiery lub maczety.

Jadalnia miała dwa wejście. Jednym dostał się tutaj Rozpruwacz, a w drugim stał jakiś mężczyzna, od stóp do głów oblepiony parującą jeszcze krwią, jakby przed chwilą wyszedł z ostrej rzeźni.

Rozpruwacz miał wrażenie, jakby spojrzał w zwierciadło.

Nie chodziło o to, że mężczyzna w drugim wejściu wygląda tak, jak on, bo nie wyglądał. Chodziło o to, że gdzieś, w jakiś niepojęty sposób, seryjny morderca czuł, wiedział, że ten mężczyzna jest dokładnie taki jak on. Jakby byli kopią siebie nawzajem z drobnymi różnicami. Jakby ich dusze odlano w tym samym tyglu, pełnym brudu, zła i szaleństwa.

Torque i Rozpruwacz spotkali się w tym ciemnym, mrocznym miejscu.


GHOST #6


Ślady krwi prowadziły Ghosta prosto do jednej z celi. Zwykłej, niedużej, niemal pustej.

Niemal.

W kącie, wciśnięta w róg siedziała jakaś kobieta. Martwa od niedawna, co mógł stwierdzić Ghost. To nie była Lalka. Miała inne włosy. Kim była, trudno było orzec, bo ktoś odstrzelił jej twarz, najpewniej ze śrutówki lub więziennego siekańca. Z głowy pozostał jedynie okrwawiony kawał żuchwy – reszta znajdowała się na metalowej ścianie w postaci paskudnego rozbryzgu, przypominającego plamę ze wstępnych testów Ludovica.
Kobieta straciła też prawą rękę którą ktoś odciął w łokciu. W drugiej dłoni, w zwartych palcach, zamordowana coś trzymała.

Ghost podszedł bliżej, uważając na potencjalne pułapki zastawione przez psychola, który odstrzelił ofierze głowę. To była… karta magnetyczna! Cholerna karta magnetyczna.

Ghost wiedział, czym ona jest. Krążyły o niej słuchy po sektorze. Jajogłowi z Gildii Zero zrobili uniwersalny dekoder do drzwi. Jednorazowe cudeńko, które przystawione do zamka cyfrowego mogły wysłać jakiś impuls czy inne gówno i drzwi można było sforsować. Karta włamu warta byłą swojej ceny. Dziwne, że nikt jej nie zabrał.

Nagle, z plecami Ghosta, w wejściu do celi, zabuczało i zapłonęło czerwienią pole siłowe! Cholera!

Przez chwilę więzień poczuł się znów, jak skazaniec. Jak wtedy, gdy przebywał w swej celi pilnowany przez STRAŻNIKA.

Spojrzał w tył i potwierdził swoje przypuszczenia. Cela została zamknięta, a on był bezsilny! Nawet karta włomu, którą trzymała bezgłowa kobieta, nic mu nie dawała – nie było tutaj zamka, na którym mógłby ją użyć.

Za to było coś jeszcze. Coś, czego jakimś cudem nie zauważył wchodząc do celi. Pod kocem, na pryczy, leżały jakieś okrągłe przedmioty. Ostrożnie zrzucił koc i ujrzał dziesięć ludzkich czaszek. Większych i mniejszych, z mniej lub bardziej kompletnym uzębieniem. Na każdej z nich, na środku czoła, ktoś nabazgrał fluorescencyjnym markerem cyfry od 0 do 9.

Od strony czaszek Ghost usłyszał jakieś dźwięki. Jakby… z kościstych żuchw wydobywał się jeden, chóralny, chociaż ledwie słyszalny jęk.


PONTI # 5


Ponti czekał. Czekał długo. Bardzo długo.

Nikt jednak nie wyszedł z ciemnego korytarza, z którego dobiegły go strzały.
Czy strzelec gdzieś skręcił? A może strzały doleciały z większej odległości, nie z korytarza z pozostawionym psem? A może w ogóle ich nie było? Psa nie było? Nikogo nie było? A może po prostu strzały były niecelne i teraz nieudolny strzelec dogorywa na podłodze z przegryzionym przez anomalię gardłem?

Wszystkie te scenariusze były bardzo prawdopodobne.

Mijały kolejne sekundy, kolejne dziesiątki sekund, a intruza nadal nie było widać. I gdy już Ponti zaczął tracić wiarę w swoje zdrowe zmysły ściany korytarza rozjaśniła ognista łuna i w jej blasku pojawiła się jakaś wyraźnie kulejąca postać.

Znał ją… Pont ją znał…

Ale nie pamiętał jej imienia. Czy raczej jego.

Łysa głowa, wybałuszone szaleństwem oczy, postawa typowego więziennego alfy.

Byli razem. Nie jak kobieta z mężczyzną… Nawet nie jak mężczyzna z mężczyzną… Byli razem…

Ponti i on…

Tak. Spock. Imię wypłynęło z meandrów nieświadomości. Spock i Ponti.
Tacy podobni, chociaż zarazem tacy inni.

Ponti nie wiedział, co poczuł na widok kompana z sektora. Radość? Smutek? Obojętność? To były jego emocje i on musiał je nazwać.


SPOCK #2


Bestia nie dała się uspokoić. Ani nie dała się oszukać.

Skoczyła w stronę Spocka z sykiem.

Spock strzelił.

Zdobyczna broń miała dwie lufy, i dwa spusty. Najpierw użył jednego z nich, jednocześnie schodząc z linii skoku.

W samą porę…

Pocisk trafił potwora prosto w pierś. Rozbryzgał posokę, lecz nie zabił.

Anomalia wyładowała ciężko, tuż obok Spocka, machnęła łapą. Pazury przecięły ubranie, skórę i mięśnie pozostawiając poważną ranę. Buchnęła krew.

Spock nie krzyknął. Wykorzystał moment i wpakował drugą kulę niemal z przyłożenia, prosto w łeb potwora.

Czaszka i to, co znajdowało się w środku, rozpadło się na strzępy, a bestia wylądowała w agonalnych drgawkach na podłodze, wymachując wokół łapskami.

Spock odskoczył w tył, poza zasięg tych cholernych pazurów. Zraniona noga nie utrzymała jego ciężaru i wywrócił się. Nie zdołał zamortyzować upadku i boleśnie wyrżnął w podłogę, tracąc na krótką chwilę przytomność.

Kiedy otworzył oczy bestii nie było. Znikła. Za to na ziemi, koło siebie zobaczył… mały pojemnik z żel-medem. Skąd on się tam wziął, nie miał pojęcia, lecz zapominając o ostrożności Spock szybko zaaplikował sobie spray na broczące krwią zranienie.

Medyczny żel oblepił ranę, ściągnął skórę, znieczulił miejsce i co najważniejsze, zatrzymał upływ krwi. Ktokolwiek zostawił aerozol miał u Spocka dług wdzięczności.

Więzień ruszył dalej korytarzem i po kilku chwilach, mijając tylko szereg pustych cel, zobaczył pulsujące zielenią sprawnego zamka drzwi.

Solidne, ze sprawnym zamkiem magnetycznym.

A przed drzwiami, intensywnie wpatrując się w korytarz, którego wynurzył się Spock stał Ponti. Jeden z więźniów z grupy wysłanej na naprawę zepsutych rezystorów Vossa. Więzień o młodej, chłopięcej twarzy i wiecznie nieobecnym wzroku szaleńca, wydawał się być tak samo zagubiony, jak Spock.
 
Armiel jest offline