Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-08-2015, 00:41   #32
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Niewielkie pomieszczenie na pierwszym poziomie bustuarium było niewielkie, ciasne i ciemne. Ścierwnik cisnął dziecięcego trupka w kąt, gdzie wykrzywieniec legł zniekształconą twarzą zwróconą do kamiennej podłogi. Pajęcze ręce i nogi wygięte były pod dziwacznym kątem, jakby przy ciele trzymała je tylko cienka, żółtawa skóra. Kopnięciem przewróciła ścierwo na plecy. Czubkiem buta trąciła małego, pomarszczonego kutasa. Chłopiec. Istny ulubieniec dam. Zaśmiała się bezgłośnie, kucając nad martwym niemowlęciem.

Choć trup był tylko trupem, a mięso tylko mięsem, było coś fascynującego w ten małej padlinie. Nie człowiek, nie zwierzę - coś całkowicie innego. Wynaturzeniec. Pokraka spoza porządku. Chciałaby zobaczyć ją pod nożem Lykosa lub swoim. Chciałaby zobaczyć jak pod ostrzem rozstępuje się skóra, na której nie znać było trupich zsinień, jak odsłania całe bogactwo zdeformowanych organów, opuchniętych jak przejrzałe owoce. Chciałaby pobawić się nim trochę, zaspokoić ciekawość, oswoić odrazę, którą czuła.

Ale nie mogła.
Lynie wciąż pozostało pół klepsydry, by powrócić z diatrysami.

Potarła skronie i sięgnęła do pasa po szorstki liść popielnika, który machinalnie wsunęła pomiędzy wargi, pozwalając uldze rozlać się po języku falą goryczy. Czasem, gdy głowę miała pełną czerwieni, z jadowitym szyderstwem przyrównywała Zakon do starego dziada pokręconego przez lumbago i artretyzm, który mamląc bezzębnymi ustami i robiąc pod siebie, żyje z tego, co wiele setek lat temu osiągnęli jego przodkowie. “Ocaliliśmy świat” - mówi dziad, który niczego nigdy nie ocalił. “Winniście nam swoją wdzięczność” - tokuje staruch, który na wdzięczność nigdy nie zasłużył. “Bądźcie posłuszni” - charczy, zaciskając suchą pięść.

Nic nie jest jednak proste i gdy czerwień opadała, obraz wyrównywał się. Bezzębny staruch wciąż potrafi ugryźć, sucha pięść wciąż potrafi zdławić a jego istnienie jest jednym z fundamentów utrwalonego porządku. I Nekri rozumiała, naprawdę rozumiała, jak istotnym elementem ich świata jest ta przedziwna, pasożytnicza struktura oparta na bliznach i wyrzeczeniu. Wiedziała jednak, że nie jest ona wieczna.

Samo istnienie kobiety, która kazała się nazywać Kanią było dowodem na erozję, która wżerała się w wysokie mury diatrysowego zamku. Sam prosty fakt, że przeżyła nietknięta tyle lat. Że nie zdechła od morfy. Że nie została rozwłóczona końmi na egzekucyjnym placu. Że diatrysi pozwolili jej działać. Że działała, udowadniając, że każdy może zabijać. Ilu lat jeszcze trzeba, by pojawili się inni? Łowcy potworów, najemni zabójcy wynaturzeń? Równie szaleni jak skilthryjska łowczyni?

Dziesiątki lat? Setki?
Aż w końcu Zakon zeżre coś potężniejszego od samej morfy.


~ * ~


Gdy wchodziła do środkowej sali, Zosime podłapała jej spojrzenie. Drgnęła, szarpnęła głową na długiej szyi, przygięła brodę do ostrych kości obojczyków. Długie ręce o długich palcach zacisnęła na czymś, co kryła przy małych, przywiędłych piersiach. Przykuliła barki trochę jak dziecko, które chce ukryć przewinę przed rodzicem. Zosime - chuda, posiwiała czapla. Archigissa Szmat.

Czerwień delikatnie zafalowała w głowię Syntyche, ucisnęła na skronie i oczy.
Oprawczyni wyszczerzyla zęby w niemożliwie szerokim uśmiechu.

Podeszła cicho do kobiety, objęła ją z nagła ramieniem równie chudym i żylastym - zdawałaby się, że ciasno splecionym na kości warkoczem z samych mięśni, ścięgien i sinych żył okrytych śniadą skórą.

- Zosime… - zasyczała melodyjnie do ucha staruchy, wyłuskując spomiędzy jej palców srebrną monetę i rzucając do jednego z kanałów ściekowych u podstawy dawnej ary. Krążek błysnął matowo i z cichym brzdękiem wpadł w wąski otwór w kamiennej posadzce. - Trupy okradasz? - zainteresowała się, jakby naprawdę wierzyła, że oprócz brudnych ubrań zmarli mogli mieć przy sobie cokolwiek innego. - A może płaci ci ktoś za bycie żałosną kurwą?

Kobieta zacisnęła wargi, sapnęła przez nos, opuściła ręce wzdłuż ciała. Zadygotała i było w tym coś więcej niż upokorzenie, coś więcej niż strach i zdecydowanie coś więcej niż złość. Nekri trzymała ją mocno, a gdy odezwała się ponownie, zrobiła to głosem miękkim jak sprowadzane przez Havela aksamity. Jakby dzieliła się sekretem łagodnego serca.

- Wiesz… Czasem, gdy na ciebie parzę, mam ochotę zedrzeć ci skórę z twarzy. Nacięłabym ją tutaj, tutaj i tutaj. - Przesunęła paznokciem przy linii posiwiałych włosów, po przywiędłej krzywiźnie żuchwy. - Zdjęłabym ją w jednym płacie. Miękką. Trochę jakby za dużą. W końcu mogłabyś żyć zawsze uśmiechnięta.

Syntyche otworzyła usta, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego wygięła wargi w krzywym grymasie. Przygładziła starusze włosy, przesunęła dłońmi po ramionach bustuarystki, zacisnęła palce na chudych przedramionach, przytrzymała w miejscu.

- Ale czasem… czasem… - oblizała wargi, nachyliła się, tchnąc w twarz Zosime oddechem gorzkim i ostrym od popielnika. - Naprawdę mam ochotę uczynić cię podobną diatrysom. Nożem nadać ci nowy kształt. Zmazać podobieństwo... Matko… - zaśmiała się gardłowo, opierając rozpalone, obolałe czoło na niechętnym ramieniu swojej matki. - Czasem naprawdę mam ochotę cię zarżnąć jak suchą, wiecznie skrzywioną maciorę. - Odepchnęła ją od siebie już bez najmniejszego śladu uśmiechu na smagłej twarzy. - Idź już - warknęła tylko, odwracając się od kobiety, jakby nie mogła już na nią patrzeć. Nagle znużona i pełna niechęci.


~ * ~


W bustuarium została dłużej niż dwie klepsydry, obowiązkiem wobec diatrysów wymawiając własną ciekawość oraz ból głowy, który zniechęcał do wyjścia na wściąż rozsłonecznione ulice. I gdy w końcu przekroczyła bramę trupiarni dzień krył się powoli za linią zabudowań. Granatowe cienie wydłużały się groteskowo, aż ludzkie sylwetki przesuwające się po krzywym bruku i szarzejących ścianach przypominały zmorfowanego bachora o pajęczych kończynach. Słońce różowiło zachodem bielone budynki Skilthry i przez chwilę miasto - w tej jednej, przedwieczornej chwili - można byłoby nazwać pięknym.

Gdyby nie napęczniałe gazami ścierwo kota, które ktoś cisnął pod próg trupiarni.
Gdyby nie gówno, które brudne bachory przepychały patykami.
Gdyby nie wszędobylski odór potu, rozgrzanych kamieni i rynsztoka.

Cudowny, niemożliwy do zapomnienia zapach domu
.

Chudy, zdyszany jak zajeżdżona chabeta, posłaniec archigosa dopadł ją, gdy tylko zrobiła krok nad zdechłym sierściuchem. Wiadomość od Jehudy ściskał w ręce tak gorliwie, że niemal musiała mu ją wyrwać.

Bunt w kopalni. Wis. mówi, że szyby podpalone - b. wątpliwe. Żąda interwencji.
Fis. wyprowadził tagmatoi. Fil. też widziano k. kopalni. Wis., Fis., Fil., i in. nie w mieście wskazują, bym swoich wyprowadził do kopalni.
Zbieg okoliczności? Spisek?, by wrócić i przewrotować? do sprawdzenia. Ma być napięcie nakazuję czujność nałap do egzekucji.

Narada po zmroku.
P.

Zatrzymała się w pół kroku, zmarszczyła brwi. Skrzywiła się z niesmakiem na kształt pośpiesznie skreślonych słów. Przeczytała wiadomość jeszcze raz.

Pierwszą myślą było, że Wistelan popełnił błąd informując o buncie archigosa. Ruchawki w kopalni były regularne jak cykl księżycowy i przebiegały zgodnie z ustalonym scenariuszem, który zawsze kończył się krwią. Ale górnicy ginęli od zawsze, szczególnie na dolnych poziomach, więc nie było to nic, na co należało mieć baczenie. Tym razem jednak Wistelan poleciał prosto do Jehudy.

Szyby się palą, napisał archigos ręką swojego sekretarza.
Nie było w historii miasta jeszcze takiego pożaru. Co mogło płonąć? Drewniane stemple?

Popatrzyła ponad mury, szukając ciemnej nitki dymu. Nic.
Więc kłamstwo.

- Chodź za mną - mruknęła do posłańca zza chusty.

Wiadomość, troskliwie złożona wylądowała w skórzanym pularesie ukrytym pod szarą tuniką. Kolejny liść popielca powędrował do ust i Nekri miała wrażenie, że od jego goryczy drętwieje jej twarz. Przyśpieszyła kroku.

To mogła być długa noc.


~ * ~


Koło cechu bielarzy wypchnęła Fitzgeralda z myśli. Wiedziała kiedy i w czyjej dupie diuk moczy swojego kutasa i potrafiłaby zatrząść jego reputacją wystarczająco mocno, by spadł ze swojej przytulnej żerdzi. Mijając spływający posoką rynsztok koło ubojni, wykluczyła Wistelana. Choć kurwi syn dałby oberżnąć sobie obydwa jaja za odpowiednio ciężką sakiewkę, nie potrafiła przekalkulować ruchu, który mógł uczynić go kozłem ofiarnym. A przecież zostanie, bo cokolwiek się stanie wina będzie jego. Przechodząc zaułkiem obok taniego burdelu Hagne, skreśliła Filona. Jeśli zorganizował bunt w kopani - to nie był jej problem. Jeśli, podkupiony, wystąpił przeciwko zarządcy - sprawa także nie dotyczyła bezpośrednio jej. W to zaś, że zorganizował zamach na Jehudę po prostu nie szło uwierzyć.

Blisko przechylonego mocno budynku, w którym Kyle bił żonę i stręczył ledwie odrosłe od podłogi córki, odciągnęła palcem chustę sprzed ust i splunęła szarą plwociną prosto w bezdomnego kundla. Każdemu z nich potrafiłaby dopisać sposobność i motyw. Każdego potrafiłaby oskarżyć.

Wszystko jednak rozbijało się o przeklętego Meresiusa, który raczył swój wyperfumowany zad przywieźć do tego zapomnianego przez świat miasta, by szlachetnemu archigeosowi wątpliwego pochodzenia złożyć intratną propozycję. A Skilthra oczywiście winna być wdzięczna. Skilthra winna być zachwycona. Skiltrha winna stanąć słupka jak dobrze tresowany piesek. Skilthra winna ssać fiuta, łykać wszystko i mieć nadzieję, że złota i dobrego humoru wysłannikowi starczy, by zapewnił miastu żelazo. I może pośród tych wszystkich uprzejmości i zapewnianiu o dobrych intencjach, ważniejsze od wszystkiego było powiązanie między Meresiusem, Bezuchym i pozującym na kupca Satorem, którego źródło majątku mimo wszystko ciągle pozostawało tajemnicą.

O pierwszym i ostatnim nie wiedziała wiele. O kupcu nie miała czasu się wiele wywiedzieć, zaś najważniejszą informacją o Satorze był jego bliski związek z anoterissą straży, która oprócz rozkładania dla niego nóg, zapewne sprzedawała mu informacje i zapewniała bezpieczeństwo. Dla świętego spokoju załatwiła jej przeniesienie do Zaułka, zakładając, że to utrudni mu prowadzenie interesów i odbierze protektorat straży. Potem straciła nimi zainteresowanie. Teraz - przecinając szybkim krokiem plac egzekucyjny - zastanawiała się czy nie był to błąd.


~ * ~


Przyzamcze, które należało do anakratoi, wtulone było w mury zamku jak dziecko przyssane do matczynego cycka. Masywne, szare, o niewielkich, wiecznie przymrużonych oczach ułożonych w rzędy wąskich okien. I ciche, bo grube mury tłumiły wszystkie krzyki dobiegające ze środka.


~ * ~


- Jak cię, kurwi synu, na oszustwie przyłapię, to ci, kurwa, te łapy oberżnę, zasrańcu pierdolony! - wydzierał się łysy anakratoi znad stołu zasłanego kartami do draki. Jego przywiędłe policzki trzęsły się z oburzenia, kropelki śliny tryskały mu z ust, z każdym wykrzyczanym słowem.

- Dawaj sygnet, chuju - zahuczał Chares, wielkimi łapami zgarniając swoją wygraną. - Przegrałeś, to płać.

- Chuja to ja ci upierdolę przy samej dupie! - wrzeszczał dalej Kurush, znosząc przegraną we właściwy sobie, pełen godności sposób. - Cipę ci wyrezam...

Nekri przymknęła oczy, z rozmachem trzasnęła drzwiami i aż sama skrzywiła się na dźwięk zderzenia twardego drewna z kamieniem.

- ...na mordzie… - dokończył łysy z rozpędu i zamilkł.

- Ponoć kopalnia się pali - powiedziała cicho, opierając się dłońmi o ławę. Nachyliła się lekko, popatrzyła na nich z góry. - Ponoć jest bunt. Wistelan poleciał do archigosa. Kurush, wywiedz się wszystkiego. - Odruchowo zaczęła układać słowa w krótkie zdania. Jak zawsze, gdy wydawała rozkazy czy zwracała się do swoich ludzi. - Znajdź mi kogoś, kto dzisiaj wrócił z kopalni. Sprowadź tutaj. Za jedno mi czy to będzie górnik, kurew czy służący. Chcę wiedzieć co się tam wyrabia.

- I chuj strzelił spokojną noc. - Łysy splunął na wyłożoną słomą posadzkę. - Co się, kurwa, tam może palić? Podpalili w końcu bydlęta na dolnych poziomach?

- Nie wiem. Dowiedz się - odpowiedziała mu po prostu. - Chares - zwróciła się do olbrzyma. - Nałap ludzi. Nie kryj się z tym. Chcemy, żeby wiedzieli. Sprawdź strażnice, może kogoś mają. Idź do sztygara, tego… - pstryknęła nerwowo, palcami próbując odnaleźć w pamięci odpowiednie imię.

- Vaso - podsunął Kurush.

- Tak. Jego. Przyprowadź mi go. Jeśli nie wrócił, jego żona wystarczy. Nie bij jej - zastrzegła. - Na razie delikatnie.

Skrzywił się, jakby w usta wcisnęła mu coś, co dawno temu pożegnało się z życiem. Uniosła brwi wyczekująco, niemal prosząc by dał jej pretekst, by wybuchnąć gniewem.

- Od zarządcy albo Filona kogoś? - zadudnił niechętnie.

- Nie - pokręciła głową. - Nie ruszaj żadnego z ich ludzi. Na to przyjdzie czas. Ta dwójka z dzisiejszego południa… Kłamca i tagmatissa. Poszli już do kopalni?

Skrzywił się ponownie, poruszył na krześle, które aż zajęczało pod jego ciężarem.

- Konował musiał ich trochę poskładać. Jutro o świtaniu mieli iść.

- Dobrze. Może i lepiej się stało. Kurush. Na zewnątrz czeka posłaniec. Weź go ze sobą i pchnij do mnie jak będziesz tylko coś wiedział. Będę tutaj lub w zamku. Idźcie już.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."
obce jest offline