20-08-2015, 12:54 | #31 |
Reputacja: 1 | Żmudna przeprawa i drastyczne sceny sprawiły, że powrót minął w przygnębiającej atmosferze. Upiornie gorąca temperatura wcale nie pomagała. W stronę Garrosha co rusz spoglądał Wiss. Jego przekrwione oczy mówiły: jeszcze cię dopadnę. Ale Ismael miał to za nic. Nie reagował. Reszta załogi również wypowiadała się co najmniej oszczędnie. Po tym, co zobaczyli, chcieli jak najszybciej dotrzeć na miejsca. Paplanie tutaj by nic nie pomogło. Skilthry jak zwykle witało natłokiem biedoty, jej donośnymi dźwiękami i smrodem. Z miejsca trafiło się paru obdartusów, próbujących zajumać coś z obwieszonych dobrami koni. Jak szybko się pojawili, tak prędko zostali przepędzeni głowicami mieczy. Na swój sposób przyjemnie było ponownie znaleźć się za relatywnie bezpiecznymi murami. Nawet zbrojni zaczęli znów sypać sprośnymi żartami, wdawać w czcze rozmowy. Na chwilę wszystko wróciło do normy. Ismael czym prędzej spotkał się z Fitzgeraldem. Zdawało się, że ten osiwiał w jednej chwili. - Niech to morfa! Opowiadaj! Zasiedli się w gabinecie, choć nie dosłownie. Diuk przez większość czasu wstawał, to znów wracał na krzesło, by znów zerwać się i chodzić po komnacie. Ismael wyłożył wszystko spokojnie i bez emocji. Nie ominął widoku dziwnej postaci, którą - jak sądził, widział w kniei. W świetle jatki, która miała miejsce na drodze mogło stanowić to istotną informację. Jedyną pominiętą rzeczą pozostała wzmianka o orientacji Nicholasa. - Wiss się zorientował w maskaradzie? - Chyba nie… - Ech… i tak na nic. Wiedzieć będą. Ismael wzruszył ramionami. - Co z tego. Nazwie to pan środkami ostrożności. Fitzgerald wymusił blady uśmiech. Na nic więcej nie było go stać. Obydwaj dobrze wiedzieli, że ich wzajemna konspiracja nie była teraz problemem numer jeden. - Trzeba nam do archigosa iść. Wyjaśnić zajście. Teraz. Ochroniarz skinął głową. To był dobry pomysł. Archigos Jehuda może i nie był szczerozłotym politykiem, ale stanowił typ konkretnego człowieka. Powinien był podjąć stanowcze kroki. Wszystko, czego potrzebował miał zawsze przy sobie, toteż pozostało mu poczekać aż Fitzgerald się oporządzi. Następnie obydwaj ruszyli ponownie w trzewia miasta. Ismael jak zwykle zachowywał czujność, wychwytując z tłumu wszelkie, podejrzane postaci. Przez chwilę zastanawiał się nad przyszłą rozmową. Nie zamierzał kręcić, ani niczego koloryzować. Kawa na ławę. Tak jak lubił. Ostatnio edytowane przez Caleb : 20-08-2015 o 13:42. |
27-08-2015, 00:41 | #32 |
Reputacja: 1 | Niewielkie pomieszczenie na pierwszym poziomie bustuarium było niewielkie, ciasne i ciemne. Ścierwnik cisnął dziecięcego trupka w kąt, gdzie wykrzywieniec legł zniekształconą twarzą zwróconą do kamiennej podłogi. Pajęcze ręce i nogi wygięte były pod dziwacznym kątem, jakby przy ciele trzymała je tylko cienka, żółtawa skóra. Kopnięciem przewróciła ścierwo na plecy. Czubkiem buta trąciła małego, pomarszczonego kutasa. Chłopiec. Istny ulubieniec dam. Zaśmiała się bezgłośnie, kucając nad martwym niemowlęciem. Choć trup był tylko trupem, a mięso tylko mięsem, było coś fascynującego w ten małej padlinie. Nie człowiek, nie zwierzę - coś całkowicie innego. Wynaturzeniec. Pokraka spoza porządku. Chciałaby zobaczyć ją pod nożem Lykosa lub swoim. Chciałaby zobaczyć jak pod ostrzem rozstępuje się skóra, na której nie znać było trupich zsinień, jak odsłania całe bogactwo zdeformowanych organów, opuchniętych jak przejrzałe owoce. Chciałaby pobawić się nim trochę, zaspokoić ciekawość, oswoić odrazę, którą czuła. Ale nie mogła. Lynie wciąż pozostało pół klepsydry, by powrócić z diatrysami. Potarła skronie i sięgnęła do pasa po szorstki liść popielnika, który machinalnie wsunęła pomiędzy wargi, pozwalając uldze rozlać się po języku falą goryczy. Czasem, gdy głowę miała pełną czerwieni, z jadowitym szyderstwem przyrównywała Zakon do starego dziada pokręconego przez lumbago i artretyzm, który mamląc bezzębnymi ustami i robiąc pod siebie, żyje z tego, co wiele setek lat temu osiągnęli jego przodkowie. “Ocaliliśmy świat” - mówi dziad, który niczego nigdy nie ocalił. “Winniście nam swoją wdzięczność” - tokuje staruch, który na wdzięczność nigdy nie zasłużył. “Bądźcie posłuszni” - charczy, zaciskając suchą pięść. Nic nie jest jednak proste i gdy czerwień opadała, obraz wyrównywał się. Bezzębny staruch wciąż potrafi ugryźć, sucha pięść wciąż potrafi zdławić a jego istnienie jest jednym z fundamentów utrwalonego porządku. I Nekri rozumiała, naprawdę rozumiała, jak istotnym elementem ich świata jest ta przedziwna, pasożytnicza struktura oparta na bliznach i wyrzeczeniu. Wiedziała jednak, że nie jest ona wieczna. Samo istnienie kobiety, która kazała się nazywać Kanią było dowodem na erozję, która wżerała się w wysokie mury diatrysowego zamku. Sam prosty fakt, że przeżyła nietknięta tyle lat. Że nie zdechła od morfy. Że nie została rozwłóczona końmi na egzekucyjnym placu. Że diatrysi pozwolili jej działać. Że działała, udowadniając, że każdy może zabijać. Ilu lat jeszcze trzeba, by pojawili się inni? Łowcy potworów, najemni zabójcy wynaturzeń? Równie szaleni jak skilthryjska łowczyni? Dziesiątki lat? Setki? Aż w końcu Zakon zeżre coś potężniejszego od samej morfy. ~ * ~ Gdy wchodziła do środkowej sali, Zosime podłapała jej spojrzenie. Drgnęła, szarpnęła głową na długiej szyi, przygięła brodę do ostrych kości obojczyków. Długie ręce o długich palcach zacisnęła na czymś, co kryła przy małych, przywiędłych piersiach. Przykuliła barki trochę jak dziecko, które chce ukryć przewinę przed rodzicem. Zosime - chuda, posiwiała czapla. Archigissa Szmat. Czerwień delikatnie zafalowała w głowię Syntyche, ucisnęła na skronie i oczy. Oprawczyni wyszczerzyla zęby w niemożliwie szerokim uśmiechu. Podeszła cicho do kobiety, objęła ją z nagła ramieniem równie chudym i żylastym - zdawałaby się, że ciasno splecionym na kości warkoczem z samych mięśni, ścięgien i sinych żył okrytych śniadą skórą. - Zosime… - zasyczała melodyjnie do ucha staruchy, wyłuskując spomiędzy jej palców srebrną monetę i rzucając do jednego z kanałów ściekowych u podstawy dawnej ary. Krążek błysnął matowo i z cichym brzdękiem wpadł w wąski otwór w kamiennej posadzce. - Trupy okradasz? - zainteresowała się, jakby naprawdę wierzyła, że oprócz brudnych ubrań zmarli mogli mieć przy sobie cokolwiek innego. - A może płaci ci ktoś za bycie żałosną kurwą? Kobieta zacisnęła wargi, sapnęła przez nos, opuściła ręce wzdłuż ciała. Zadygotała i było w tym coś więcej niż upokorzenie, coś więcej niż strach i zdecydowanie coś więcej niż złość. Nekri trzymała ją mocno, a gdy odezwała się ponownie, zrobiła to głosem miękkim jak sprowadzane przez Havela aksamity. Jakby dzieliła się sekretem łagodnego serca. - Wiesz… Czasem, gdy na ciebie parzę, mam ochotę zedrzeć ci skórę z twarzy. Nacięłabym ją tutaj, tutaj i tutaj. - Przesunęła paznokciem przy linii posiwiałych włosów, po przywiędłej krzywiźnie żuchwy. - Zdjęłabym ją w jednym płacie. Miękką. Trochę jakby za dużą. W końcu mogłabyś żyć zawsze uśmiechnięta. Syntyche otworzyła usta, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale zamiast tego wygięła wargi w krzywym grymasie. Przygładziła starusze włosy, przesunęła dłońmi po ramionach bustuarystki, zacisnęła palce na chudych przedramionach, przytrzymała w miejscu. - Ale czasem… czasem… - oblizała wargi, nachyliła się, tchnąc w twarz Zosime oddechem gorzkim i ostrym od popielnika. - Naprawdę mam ochotę uczynić cię podobną diatrysom. Nożem nadać ci nowy kształt. Zmazać podobieństwo... Matko… - zaśmiała się gardłowo, opierając rozpalone, obolałe czoło na niechętnym ramieniu swojej matki. - Czasem naprawdę mam ochotę cię zarżnąć jak suchą, wiecznie skrzywioną maciorę. - Odepchnęła ją od siebie już bez najmniejszego śladu uśmiechu na smagłej twarzy. - Idź już - warknęła tylko, odwracając się od kobiety, jakby nie mogła już na nią patrzeć. Nagle znużona i pełna niechęci. ~ * ~ W bustuarium została dłużej niż dwie klepsydry, obowiązkiem wobec diatrysów wymawiając własną ciekawość oraz ból głowy, który zniechęcał do wyjścia na wściąż rozsłonecznione ulice. I gdy w końcu przekroczyła bramę trupiarni dzień krył się powoli za linią zabudowań. Granatowe cienie wydłużały się groteskowo, aż ludzkie sylwetki przesuwające się po krzywym bruku i szarzejących ścianach przypominały zmorfowanego bachora o pajęczych kończynach. Słońce różowiło zachodem bielone budynki Skilthry i przez chwilę miasto - w tej jednej, przedwieczornej chwili - można byłoby nazwać pięknym. Gdyby nie napęczniałe gazami ścierwo kota, które ktoś cisnął pod próg trupiarni. Gdyby nie gówno, które brudne bachory przepychały patykami. Gdyby nie wszędobylski odór potu, rozgrzanych kamieni i rynsztoka. Cudowny, niemożliwy do zapomnienia zapach domu .Chudy, zdyszany jak zajeżdżona chabeta, posłaniec archigosa dopadł ją, gdy tylko zrobiła krok nad zdechłym sierściuchem. Wiadomość od Jehudy ściskał w ręce tak gorliwie, że niemal musiała mu ją wyrwać. Bunt w kopalni. Wis. mówi, że szyby podpalone - b. wątpliwe. Żąda interwencji. Fis. wyprowadził tagmatoi. Fil. też widziano k. kopalni. Wis., Fis., Fil., i in. nie w mieście wskazują, bym swoich wyprowadził do kopalni. Zbieg okoliczności? Spisek?, by wrócić i przewrotować? do sprawdzenia. Ma być napięcie nakazuję czujność nałap do egzekucji. Narada po zmroku. P. Zatrzymała się w pół kroku, zmarszczyła brwi. Skrzywiła się z niesmakiem na kształt pośpiesznie skreślonych słów. Przeczytała wiadomość jeszcze raz. Pierwszą myślą było, że Wistelan popełnił błąd informując o buncie archigosa. Ruchawki w kopalni były regularne jak cykl księżycowy i przebiegały zgodnie z ustalonym scenariuszem, który zawsze kończył się krwią. Ale górnicy ginęli od zawsze, szczególnie na dolnych poziomach, więc nie było to nic, na co należało mieć baczenie. Tym razem jednak Wistelan poleciał prosto do Jehudy. Szyby się palą, napisał archigos ręką swojego sekretarza. Nie było w historii miasta jeszcze takiego pożaru. Co mogło płonąć? Drewniane stemple? Popatrzyła ponad mury, szukając ciemnej nitki dymu. Nic. Więc kłamstwo. - Chodź za mną - mruknęła do posłańca zza chusty. Wiadomość, troskliwie złożona wylądowała w skórzanym pularesie ukrytym pod szarą tuniką. Kolejny liść popielca powędrował do ust i Nekri miała wrażenie, że od jego goryczy drętwieje jej twarz. Przyśpieszyła kroku. To mogła być długa noc. ~ * ~ Koło cechu bielarzy wypchnęła Fitzgeralda z myśli. Wiedziała kiedy i w czyjej dupie diuk moczy swojego kutasa i potrafiłaby zatrząść jego reputacją wystarczająco mocno, by spadł ze swojej przytulnej żerdzi. Mijając spływający posoką rynsztok koło ubojni, wykluczyła Wistelana. Choć kurwi syn dałby oberżnąć sobie obydwa jaja za odpowiednio ciężką sakiewkę, nie potrafiła przekalkulować ruchu, który mógł uczynić go kozłem ofiarnym. A przecież zostanie, bo cokolwiek się stanie wina będzie jego. Przechodząc zaułkiem obok taniego burdelu Hagne, skreśliła Filona. Jeśli zorganizował bunt w kopani - to nie był jej problem. Jeśli, podkupiony, wystąpił przeciwko zarządcy - sprawa także nie dotyczyła bezpośrednio jej. W to zaś, że zorganizował zamach na Jehudę po prostu nie szło uwierzyć. Blisko przechylonego mocno budynku, w którym Kyle bił żonę i stręczył ledwie odrosłe od podłogi córki, odciągnęła palcem chustę sprzed ust i splunęła szarą plwociną prosto w bezdomnego kundla. Każdemu z nich potrafiłaby dopisać sposobność i motyw. Każdego potrafiłaby oskarżyć. Wszystko jednak rozbijało się o przeklętego Meresiusa, który raczył swój wyperfumowany zad przywieźć do tego zapomnianego przez świat miasta, by szlachetnemu archigeosowi wątpliwego pochodzenia złożyć intratną propozycję. A Skilthra oczywiście winna być wdzięczna. Skilthra winna być zachwycona. Skiltrha winna stanąć słupka jak dobrze tresowany piesek. Skilthra winna ssać fiuta, łykać wszystko i mieć nadzieję, że złota i dobrego humoru wysłannikowi starczy, by zapewnił miastu żelazo. I może pośród tych wszystkich uprzejmości i zapewnianiu o dobrych intencjach, ważniejsze od wszystkiego było powiązanie między Meresiusem, Bezuchym i pozującym na kupca Satorem, którego źródło majątku mimo wszystko ciągle pozostawało tajemnicą. O pierwszym i ostatnim nie wiedziała wiele. O kupcu nie miała czasu się wiele wywiedzieć, zaś najważniejszą informacją o Satorze był jego bliski związek z anoterissą straży, która oprócz rozkładania dla niego nóg, zapewne sprzedawała mu informacje i zapewniała bezpieczeństwo. Dla świętego spokoju załatwiła jej przeniesienie do Zaułka, zakładając, że to utrudni mu prowadzenie interesów i odbierze protektorat straży. Potem straciła nimi zainteresowanie. Teraz - przecinając szybkim krokiem plac egzekucyjny - zastanawiała się czy nie był to błąd. ~ * ~ Przyzamcze, które należało do anakratoi, wtulone było w mury zamku jak dziecko przyssane do matczynego cycka. Masywne, szare, o niewielkich, wiecznie przymrużonych oczach ułożonych w rzędy wąskich okien. I ciche, bo grube mury tłumiły wszystkie krzyki dobiegające ze środka. ~ * ~ - Jak cię, kurwi synu, na oszustwie przyłapię, to ci, kurwa, te łapy oberżnę, zasrańcu pierdolony! - wydzierał się łysy anakratoi znad stołu zasłanego kartami do draki. Jego przywiędłe policzki trzęsły się z oburzenia, kropelki śliny tryskały mu z ust, z każdym wykrzyczanym słowem. - Dawaj sygnet, chuju - zahuczał Chares, wielkimi łapami zgarniając swoją wygraną. - Przegrałeś, to płać. - Chuja to ja ci upierdolę przy samej dupie! - wrzeszczał dalej Kurush, znosząc przegraną we właściwy sobie, pełen godności sposób. - Cipę ci wyrezam... Nekri przymknęła oczy, z rozmachem trzasnęła drzwiami i aż sama skrzywiła się na dźwięk zderzenia twardego drewna z kamieniem. - ...na mordzie… - dokończył łysy z rozpędu i zamilkł. - Ponoć kopalnia się pali - powiedziała cicho, opierając się dłońmi o ławę. Nachyliła się lekko, popatrzyła na nich z góry. - Ponoć jest bunt. Wistelan poleciał do archigosa. Kurush, wywiedz się wszystkiego. - Odruchowo zaczęła układać słowa w krótkie zdania. Jak zawsze, gdy wydawała rozkazy czy zwracała się do swoich ludzi. - Znajdź mi kogoś, kto dzisiaj wrócił z kopalni. Sprowadź tutaj. Za jedno mi czy to będzie górnik, kurew czy służący. Chcę wiedzieć co się tam wyrabia. - I chuj strzelił spokojną noc. - Łysy splunął na wyłożoną słomą posadzkę. - Co się, kurwa, tam może palić? Podpalili w końcu bydlęta na dolnych poziomach? - Nie wiem. Dowiedz się - odpowiedziała mu po prostu. - Chares - zwróciła się do olbrzyma. - Nałap ludzi. Nie kryj się z tym. Chcemy, żeby wiedzieli. Sprawdź strażnice, może kogoś mają. Idź do sztygara, tego… - pstryknęła nerwowo, palcami próbując odnaleźć w pamięci odpowiednie imię. - Vaso - podsunął Kurush. - Tak. Jego. Przyprowadź mi go. Jeśli nie wrócił, jego żona wystarczy. Nie bij jej - zastrzegła. - Na razie delikatnie. Skrzywił się, jakby w usta wcisnęła mu coś, co dawno temu pożegnało się z życiem. Uniosła brwi wyczekująco, niemal prosząc by dał jej pretekst, by wybuchnąć gniewem. - Od zarządcy albo Filona kogoś? - zadudnił niechętnie. - Nie - pokręciła głową. - Nie ruszaj żadnego z ich ludzi. Na to przyjdzie czas. Ta dwójka z dzisiejszego południa… Kłamca i tagmatissa. Poszli już do kopalni? Skrzywił się ponownie, poruszył na krześle, które aż zajęczało pod jego ciężarem. - Konował musiał ich trochę poskładać. Jutro o świtaniu mieli iść. - Dobrze. Może i lepiej się stało. Kurush. Na zewnątrz czeka posłaniec. Weź go ze sobą i pchnij do mnie jak będziesz tylko coś wiedział. Będę tutaj lub w zamku. Idźcie już.
__________________ "[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat." |
28-08-2015, 10:43 | #33 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Mawiało się, że z kim człek przestaje, takim się staje. Jakby ktoś chciał próbować tak zmierzyć archigosa, to wyszłoby mu coś przedziwnego. Bo z daleka była jego córka, Szirin. Kiedyś myślał, że była – i będzie – słodka jak jej imię, ale teraz myślał, że była jak winogrona: niegdyś była słodka niczym jej imię, ale później, z biegiem czasu, zepsuła się w gorzkawe wino. Czternasty rok życia rozpoczęła wielkim buntem: przeciwko miasto, przeciwko Jehudān, przeciwko nieobecnemu ojcu... - i wszystko wskazywało na to, że rok skończy w pięknej komnacie w sąsiedniej wieży, gdzie po kłótni przed dwoma miesiącami ją zamknął, aby się nie skurwiła. Był Nachman. Byli strażnicy: rubaszny Diodoros, wcześniej z tagmatoi. Tam – w tagmacie – był jednym z najlepszych bojówkarzy, ale nijak nie pozostawił po sobie dobrych wspomnień. Szybki do śmiechu, szybki do bitki, szybki do wypitki..., pozostawił po sobie jeno kilkanaście wdów i kilkanaście bękartów. Pomyślunku nie miał, ale nadstawić tarczę i ciąć mieczem umiał. Był cichy Chryzantos, który przyszedł od Nekri. Nieszczególny: wzrostu przeciętnego, postury przeciętnej, wyglądał, jakby ginął w zbroi archigosowego strażnika. Na palcach odciski od robienia kół. Jeno wokół szyi miał ciemną pręgę: pamiętał, że do anakratoi trafił, gdy anakratissa oderwała go od stryczka. Bez zbroi większości ludzi niknął z oczy: dawała radę go zapamiętać głównie przez tę pręgę oraz przez niezmienny, jakby przytwierdzony do jego twarzy, grymas zobojętnienia... - chyba, że widzieli, jak łapał kogoś za szyję i chwytał za szyję gwałcił aż oczy wychodziły na wierzch. Był Archippos, który dawno już najmował się strategowi za złoto. Byli inni... Była również wielka wielość sekretarzy, biurokratów, oficeli... to wszystko nie czyniłoby go ani lepszym, ani gorszym od niezliczonych tyranów, którzy władali ziemiami po Rozdarciu. Ale na koniec: był i Polidor, który najbardziej dufnego człowieka przekonałby do wątpliwości w kompetencje jego, który kiedyś usadził Polidora na stanowisku. Strategos miał posturę morfowego bydlęcia, a jego kroków niosły się po całym zamku. Czasami – gdy słyszał, że próbuje pokonać schody – mgliście zastanawiał się, w jaki sposób Polidorowi udaje się przedrzeć się wąskie schody. Chyba dwie minuty mu zajęło przebycie trzydziestu schodków. tutaj: zziajany, z potem lejącym się na krzaczaste brwi. Gdyby miał kogoś ścigać, natychmiast chyba padłby trupem... a archigos podejrzewał, że człeka, trwożliwie podsuwającego „Jeśli bunt, to wyślij, panie, oddział. Sam nie jedź. Samemu bezpieczniej zostać w Zamku” równie trudno było szanować tagmatoi, jak jemu. Zazwyczaj – gdy wszystko działo się dobrze – nawet Polidora lubił: tak, jak się lubiło człeka, który człekowi obcinał brodę. Lubił go i obdarzał tą próżną wspaniałomyślnością, która jednako otwierała sercę i kiesę. Jednak wystarczało, aby działo się coś złego, aby musiał przypominać sobie, że nie przyzwał go jako doradcę: ale jako posłańca. I nie jako człowieka, którego darzył bezwarunkowym zaufaniem, ale jako kogoś, którego musiał sprawdzić. Więc – gestem powolnym, z wargami skrzywionymi w cienką linię – położył na stole przed Polidorem szmatkę. Diodor usłużnie nachylił się, aby podać ją strategowi. Zauważył, że strażnik jest aż nadto wesoły: i wtem przypomniał sobie, że przedtem w ten aksamit troskliwie zapakował paskudny jęzor kłamcy, który przysłała mu Syntyche. - Słuchajcie – zaczął prędko, gdy zsapany brzuchacz zaczął sobie wycierać czoło kawałkiem materiału; zupełnie nieświadom, że jeszcze wilgotny od zdradzieckiej śliny. Straż ledwo umiała ukrywać wesołość... – Straż to polityki nie są. Dobre łamacze... – Strateg mimowolnie zmarszczył brwi, jakby dotarcie do prawdy za słowami archigosa wielce go trudziło. Zauważył to: mówił już dwukroć wolniej, ale z większą gestykulacją. – Ale nie polityki. Kogo wyślę? Zobaczy, jak Bindos i Filon wrzeszczą. Kłocą się. Wtedy odpowiedzialności się zlęknie. Po rozkaz do miasta pośle. Wtedy kopalnia popłonie. Jeśli płonie... Do czasu, aż skończył mówić, purpura poczęła już schodzić z polidorowej twarzy. Teraz, gdy miał już dech, aby dyszeć „tak, tak, tak...”, mógłby zauważyć, że sam archigos się zasępił; tak, że przez to – i przez swój haczykowaty nos – przypominał wyliniałą, wypchaną głowę jastrzębia, którą któryś z poprzednich archigosów zawiesił na ścianie. - No tak, tak, tak... - przytakiwał Polidor. – Politycy nie. Ale to przecież nie o politykę chodzi, przecież rozchodzi się o stłumienie puczu, o... Puczu?, strajku? - archigos marszczył się na te słowa, jakby mówiono do niego w zupełnie obcym języku.. Dopiero, gdy strateg przerwał, przełknął, zaciął się – jak zawsze – czoło włodarza wygładziło mu się zrozumieniem. - Wy nie wierzycie w ten strajk? – wydukał w końcu otyły tagmatos. Nareszcie. - Niebezpiecznie, bo pali się. Pali się. Pali się – zaintonował jakby mantrę, lekko zwracając kościwą twarz ku oknu. – Nigdy nie paliło się. Co może? I dymu nie ma... – Myślę, że może to radni w kopalni są. Może o wpływ walczą. Może chcą aby ludzi drugiego straż pobiła – lekko stukał przy wyliczeniu. – Może chcą z Skillthry wyciągnąć, by tu coś robić. Może chcą czego innego dostać. Nie wiem – stuknął po raz ostatni, a wzrok skupił na wiercącym się na Polidorze, wiercącym się lekko na zbyt niskim dla jego postury krześle. – Myślę, że to rzecz prosta nie jest. Oparł się na krześle i spojrzał przewlekle a wyczekująco. Tak, jakby oczekiwał, że on – strategos, który zawiadywał tagmatą – powiedział mu, jakie słowo w straży o Wistelanie. - Rozumiem, rozumiem, rozumiem... - zaciął się znowu, mimo że nie rozumiał. Szmatkę już odłożył, więc jedną kroplę potu, która pojawiła się na czole, ocierał rękawem. - No ale jeśli archigos wyjedzie ze Skilthry a tak jak mówicie, oni coś tu zamierzają, bezpieczniej jednak będzie zostać. Tu być! - upierał się przy swoim. Wtem wyciągnął rękę, pstryknął palcami, chciał pstryknąć, bo palec serdeczny tylko zjechał z nieprzyjemnym szurnięciem. - Wiem! Poślijcie pożarników z oddziałem tagmatos! Jeśli mówią, że szyby płoną... Bunt zduszą, jeśli jest, ogień stłumią. Jeśli co innego, wrócą i wtedy nam przyjdzie decydować. - Spojrzał na Parwiza badając czy jego pomysł trafił. - Bezpieczniej w mieście siedzieć. - Nie – zaczął łagodnym, paternalistycznym tonem; ale wtem nachylił się ponad stołem, tak, żeby wpatrywać się w stratega niczym drapieżny ptak w ofiarę. – Jadę, by sprawdzić. Nie, aby walczyć. Nie rzucę się w szeregi. W czym strach jest? – zapytał już oschle, markując, czego strateg się bał. -Wiecie coś? - Że ja? Nie, nie, nie,nie! – Tłuste policzki zatrzęsły się jak galareta. - Gdybym wiedział, ja... Tyle tylko wiem, że jak rękę do gniazda os włożyć, to nie wychodzi to na zdrowie. No ale - rozłożył ręce a na jego pucołowatej twarzy wykwitł wymuszony uśmiech - zrobicie jak uważacie za słuszne. Przydzielę wam najlepszych! - Nikt nie oskarża –odpowiedział mu oschle. W jakiś sposób przelała się czara. Ilekroć strofował tego stratega, tłuste nogi obracały się w galaretę. Kiedy w mieście działo się dobrze, mógł to łacno znosić: ale teraz, gdy w kopalni był bunt, stanęła mu przed oczyma niewesoła wizja. Gdyby Skillthra powstała, zapewne strateg jeno na serce zmarłby. I teraz, gdy nerwowy Polidor zaczął zastanawiać się, czy nie wymknąć się..., i zerkać gorączkowo w stronę drzwi, wybór był łatwiejszy niż wcześniej. Powstał, aby okrążyć stół, podejść do wielkiego i tłustego jak morfowe bawołu stratega – i wreszcie rozwiązać tą sprawę. (Mgliście zapamiętał, żeby stanął plecami do rzęd świec: tak, żeby trudno było dostrzec cokolwiek na jego twarzy.) - Słuchajcie – zaczął. - Ufam wam. Są inni, rączejsi, ale im nie ufam. Chciałbym wam pomóc. Dobrym radnym bylibyście. Prawie w moim wieku jesteście, więc bezpieczniej dla was będzie... - Ja, radnym? - Polidor stęknął natychmiast. - Do polityki? - Rozumiecie? - podjął, trochę niezręcznie. - Radny Nikander zachorzał i prawie zmarł... Archipppos, który stał przy oknie, uśmiechnął się wilkiem, „zachorzał, zachorzał”. „Cisza” - zgromił go archigos; ale nie ukarał. Dlatego, że strażnik wyświadczył mu niedźwiedzią przysługę: Polidor drgnął, gdy się wciął. Musiał chyba źle zrozumieć – jakby mu coś >sugerowali< – bo i jego twarz się lekko ścisnęła. Nie wyglądał na ani trochę bardziej chętnego niż chwilę wcześniej: ale ochłonął już z pierwszego szoku i najwyraźniej coś sobie rachował. - Więc chciałbym to prędko zrobić. Trzeba, żebyście dobrze to zrobili, co teraz robimy– podniósł głos, żeby podkreślić. - Bo to ważne, rozumiecie? - nacisnął jeszcze mocniej. Adresat zrozumiał, bo pokręcił głową, więc kontynuował: - I byście mi poradzili, kogo mógłbym za was mianować. Bo ważniście – cmoknął. – Kiedy was zabraknie, straż się zawali, jeśli nie pomożecie... Odchrząknął, aby odzyskać uwięziony w gardle głos. „Tak... ja...” - zabębnił palcami o nogę - „Dziękuję za zaufanie. To dla mnie zaszczyt... tak, tak, tak... zaszczyt” - wydusił wreszcie, patrząc kaprawymi oczkami raz to na archigosa, raz to na Chryzantosa, który stał dwa łokcie dalej. - Co do mego zastępcy. Muszę pomyśleć. Dacie czas do jutra? - Damy – potwierdził z lekką ulgą. – Do jutra zadbam, abyście siedzibę dostali – obiecał - Boć radnym – nawet, jeśli jeno słuchać zamierzacie – jako biedak nie zostanie... Potem wydusił od niego jeno listę strażników, których chciałby wysłać z nim: tak, żeby w krótkiej przerwie pomiędzy wyjściem archigosa a przyjściem anakratissy mieć czas, by ją przejrzeć i omówić z tymi spośród jego straży, którzy wyszli z tagmaty. (Później zaś: by i z anakratissą to omówić.) Przekazał mu rozkazy: aby przy bramie byli ludzie zaufani, którzy by nie wpuścili do miasta; aby utrzymał cząstkę ludzi w gotowości; aby... W końcu zaś, gdy prawie już zmierzchało, wysłał z nim dwójkę swych strażników – Chryzantosa i Archipposa – aby pilnowali, żeby nic mu się nie stało podczas buntu (i aby nie zrobił niczego głupiego). Sam zaś pozwolił sobie na kilka minut przerwy przed kolejnym spotkaniem. |
01-09-2015, 21:18 | #34 |
Reputacja: 1 | Zmierzchało się już gdy dotarli na Bednarską odprowadzani ukradkowymi spojrzeniami Skilthrańczyków. Gdy szli, ludzie rozstępowali się przed nimi jak przed trędowatymi, unikając kontaktu, obchodząc z daleka, znikając w bocznych uliczkach. Enato przyglądnął się najpierw wskazanym przez Kanię miejscom, w których widziała morfa, mrucząc coś do siebie niezrozumiale. Później podszedł do obszaru, w którym mutant zabił mężczyznę. Uklęknął. Pochylił się nad brudną, ubitą drogą. Obwąchał ją uważnie z nosem przy ziemi, po czym wbijając paznokcie w glebę, nabrał jej odrobinę na dłoń i wrzucił do ust. Mlaskając, rozgniótł ją językiem, smakował, by w końcu odrzucając głowę do tyłu przełknąć. Źrenice uciekły mu ukazując jedynie przekrwione białka oczu. Ciało zadrgało konwulsyjnie. Z ust zakonnika zaczęła wydobywać się różowa piana, jego ciało drgało ciągle jak w ataku padaczki. Shar stała bezradna nie bardzo wiedząc co powinna zrobić, przerażona perspektywą śmierci Diatrysa, zdając sobie sprawę jak to będzie wyglądać. W końcu Enato zwiotczał opadając na ziemię. Usta poruszyły mu się bezgłośnie. Nachyliła się. - Wody - wyszeptał. Rozejrzała się gorączkowo wokół. Uliczka była pusta, jedynie pod ścianą jednej z kamienic widziała dwie rozmawiające kobiety. Shar przeklęła w duchu wyklinając głupotę Diatrysów. Wszystko pakowali do gęby, wierząc, że są niezniszczalni. Tak czy inaczej miała przesrane. Nie mogła go po prostu zostawić. Niezależnie od tego co się stało wyniknęłaby z tego awantura. Zerwała się natychmiast i podbiegła szybko do rozmawiających kobiet oglądając się do tyłu czy Enatonadal leży w miejscu, w którym go zostawiła. -Wody, szybko, tam - powiedziała wskazując na leżącego - Diatrys zasłabł. Wezwijcie natychmiast straże! Trzeba się nim zająć. Słowo klucz sprawiło, że w oczach ich pojawiło się zrozumienie i... strach? - Diatrys? - spytała jedna z nich. - Szybko - ponagliła Kania. - Poczekaj. Nieznajoma zawinęła się w miejscu i zniknęła w bramie kamienicy. Po chwili wróciła z bukłakiem. - Przyprowadzę kogo - rzekła druga znikając za rogiem. Enato pił łapczywie, a kwaśne wino spływało mu po okaleczonej brodzie. - Jeszcze - odsapnął gdy opróżnił naczynie. Kobieta zniknęła w bramie. - Wstać - kiwnął na Kanię - wstać. - Sam nie jest, z kimś - wyzionął jej w twarz kwaśnym oddechem gdy już wstał, chwiejnie. - Polujesz - ni to spytał, ni stwierdził. Dotknięcie Diatrysa było nieprzyjemnym uczuciem, ale pomogła mu wstać. Mimo, że byli po tej samej stronie w walce z morfą, jakoś nie mogła zapałać do zakonu sympatią. Wydawali się tacy nieludzcy, wręcz zwierzęcy w swoich obyczajach. To dlatego unikała z nimi kontaktów jak tylko długo mogła... - Ano poluję...gdzie tylko mogę niszczę to plugastwo. - odparła dość cicho. - Lepiej wam trochę? - Jutro bądź, przed słońcem, tu - zignorował jej pytanie. - Zapolujesz. ...i nie czekając na odpowiedź ruszył chwiejnie przed siebie. Zauważyła jeszcze oddział tagmatoi, którego przyprowadziła kobieta, lecz odtrącił ich i sam zniknął w kładących się cieniach. Kania pokręciła jedynie głową. Wiedziała, że będzie o świcie na Bednarskiej, wiedziała również, że wpakowała się w jakieś gówno, z którego chętnie by się wymigała. Jednak z drugiej strony przypomniała sobie twarz jasnowłosego chłopaka, któremu potwór zabrał ojca. Nie umiała inaczej, musiała załatwić tę sprawę do końca. Shar wróciła do wieży. Natknęła się tam na Dhube. Opiekunka miała dla niej nowiny. Z ostatnią karawaną przybył podobno ze stolicy jakiś czciciel Styrwita. Zaciekawiło to łowczynię. Dawno już, bardzo dawno nie spotkała nikogo takiego. Jak tylko zakończy temat bestii z Bednarskiej odszuka tego człowieka, który jak ona i Dhube oddawał cześć staremu bogowi…
__________________ Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają! |
03-09-2015, 04:27 | #35 |
Reputacja: 1 | Nie odpoczęła długo. Ledwie tyle, by wmusić w siebie kawałek czerstwawego chleba, zapić go rozwodnionym winem i przejrzeć zebrany przez anakratoi oraz donosicieli urobek dnia. Zaraz potem rozpoczęła wędrówkę do archigosowych komnat - długą, znajomą i nieodmiennie nużącą. Strażom przy bramie oddaje bicz. Jej zbroja nie budzi ich sprzeciwu, szara tunika pozwala zachować krótkie żelazo przy pasie. Sprawdzają ją jednak mimo wszystko. Jak zawsze. Jak za każdym pieprzonym razem. Gdy już upewnią się, że nie skrywa w rękawie zdradzieckiej broni, namaszczona błogosławieństwem wartowników skręca w boczne, zazwyczaj zaryglowane drzwi prowadzące do sali audiencyjnej. Potem pięć korytarzy i trzy piętra - ciasne przestrzenie o wąskich, zakratowanych oknach. Służący i oficjele mijają ją bez słowa. Czasem tylko takiemu spotkaniu towarzyszy krótkie, powściągliwe skinienie głowy. “Widzę cię. Uznaję”. Niektórzy - znamienitsi - noszą niewielkie ostrza, dowód zaufania obecnego władcy Skilthry. Głowice błyszczą w świetle pochodni. Przed odrzwiami do Jehudowej wieży spotyka strażnika i posiwiałego sekretarza, któremu niemal wciska w twarz napisany przez niego list i z lodowatą uprzejmością klaruje, że to gówno jest a nie wiadomość i żal nim sobie nawet dupę podetrzeć. Mrużąc przekrwione oczy wyłuszcza, że pismo od archigosa czytelne winno być, a nie osrane skrótami jak dach przez gołębie. A jeśli komuś przez przypadek ona - Nekri - oberżnie głowę, bo nie zgadła, że “Fil” za “Filokratesa” stoi a nie “Filona”, to obiecać mu może, że cała ta jucha i wszystkie konsekwencje pójdą na jego głowę. Potem cofa się, wysoka i chuda, wchodząc na strome i wąskie schody. ~ *~ Do Jehudowych pokoi przyszła, gdy niebo oblekło się już czernią. Drzwi zamknęła za sobą cicho - jak zawsze zresztą. Jak za każdym razem skinęła Parwizowi głową. Krótkie “archigosie”, które rzuciła cicho od progu, brzmiało też jak zawsze: odarte z zamkowych uprzejmości suche uznanie wyższości jego stanowiska. On drgnął na to tylko od niechcenia: że jest, i że ją widzi. Zamiast rzec cokolwiek, odłożył jeno przekąskę na bok, by otwartą dłonią wskazać jej, by - z marszu - siadła przy stole. Podeszła, odpinając pas z krótkim ostrzem i wieszając go przez oparcie. Na krzesło opadła ciężko, z jakąś cichą rezygnacją ukrytą w każdym ruchu ciała. Widać było po niej, że dzień był długi a perspektywa jeszcze dłuższej nocy oprawczyni nie przepełniała radością ni zachwytem. Na szczęście radość i zachwyt nie były tym czego oczekiwał od niej archigos. - Jutro strategosa odwołam - zaczął, gdy już siadła. - List chcę. Kogo zalecasz. Dlaczego. Nie było w tym nic do dyskusji: jedynie sucho informował ją o powziętej decyzji. Bacznie lustrował ją, żeby potwierdziła, czy rozumie. Wykrzywiła się na to pod chustą. - Krótki będzie - prawie się zaśmiała. Prawie. Tylko jakieś szydercze nuty osiadły na jej głosie. - Dostaniesz. Sięgnął pod stół, aby zaraz rzucić jej wiadomość, którą wcześniej dostał od Wistelana. Przeczytała raz. Przeczytała drugi. - Aha - powiedziała tylko. - Więc jednak. - Co wiesz? - zapytał. Popatrzyła na stojących pod ścianą strażników, przeniosła spojrzenie na archigosa. Ciężkie. Wymowne. Podążył za jej wzrokiem. - Wyjdźcie - polecił im oschle bez chwili zastanowienia. - Nic prawie - przyznała, gdy pomocni Jehudy wyszli. - Ludzi rozesłałam, by znaleźli kogoś kto był dziś w kopalni. Miasto o tym nie mówi. Nie wie jeszcze. Skinął jej lekko, prawie nie ruszając głowy. - Niżej posłaniec Wistelana jest - podsunął. - Mało mówi. Myślę, że mało wie. Ale możesz sprawdzić. - Sprawdzę. Zabębniła palcami o drewniane oparcie krzesła, w drugiej dłoni obracając pergamin oznaczony Wistelanową pieczęcią. Milczała przez moment, przyglądając się Parwizowi, wyraźnie coś ważąc. Jak zawsze, gdy patrzyła na niego jej twarz przybierała charakterystyczny wyraz. Nie niechęci. Nie nieufności. Czegoś bardziej złożonego. Nekri patrzyła na Jehudę jak na obcego. Pomimo sinych tatuaży na skórze i chusty, którą - na wschodnią przecież modłę - okrywała głowę, pomimo tego kogo kiedyś udawała i kim próbowała się stać - ten siedzący po drugiej stronie stołu mężczyzna był obcym w jej mieście. Kimś, u kogo znajomy i rozpoznawalny był jedynie tytuł, który nosił. Bo nie tradycja przecież, nie język, nie ubiór nawet. Archigos był nietutejszy i nie robił nic, by tą różnicę zamazać. W końcu zdecydowała się odezwać i nie ukrywać myśli. - To - pomachała wiadomością - brzmi jak Filon, który buntem próbuje coś ugrać. Ale to wiesz. Decyzji zarządcy nie rozumiem. Chyba, że stolica przedkłada złoto ponad twoją władzę - powiedziała bez ogródek, nie odwracając od niego wzorku. - To wiesz pewnie także, bo to twoja gra, archigosie. Wzruszyła ramionami, krzywiąc spękane, szare od popielnika wargi. To była jedna z nielicznych uprzejmości, wyrażana zawsze jakby mimochodem. Proste “to wiesz”, które budowało pomiędzy nimi obraz wszystkowiedzącego władcy. Znowu zamilkła na moment. - Mogłeś słyszeć, że diuk z miasta wybył poradlne ściągnąć. Bez sukcesu, bo z trupami wrócił a nie zbożem. Ze częstokroć prywatę osłaniał obowiązkiem, to także sprawdzę. Wiedziałeś jednak, że szlachetnego Merediusa, Bezuchego i Mossmonda Satora łączą interesa, których natura nie jest jasna? Skinął jej głową bez specjalnego zainteresowania. - Wiem. Bezuchy wita. Zna go. Po co innego miałby Radę o witanie prosić? - odparł. - Tylko Sator kim jest?... - spojrzał na nią z takim wyrazem, jakby wymieniła nazwę jakiegoś egzotycznego zwierzęcia. - Obcym. Od roku w mieście. Niewiele o nim wiem, bo i niewiele robi. Handluje, ale nie sposób powiedzieć czym. Bogaty, ale nie wiadomo skąd jego złoto. Anoterissa się z nim kurwi. Dokładnie wiadomo która - uśmiechnęła się do niego krzywo. - Za ile? - zapytał ją, wyginając wąskie wargi w grymasie zmęczonej starości. - Jak jest głupia to za darmo - sarknęła z pełnym przekonaniem. - Kiedyś one lwa kosztowały... - uśmiechnął się szyderczo, ale oczy miał zimne i niewesołe. - On ile ma? - Pokręciła głową. Nie wiedziała. - Warto, żebym sprawdzał? Sapnęła przez nos, zawieszona gdzieś w połowie drogi pomiędzy irytacją a zniechęceniem. Drgnęła jej ręka, gdy powstrzymała odruch, by sięgnąć po ukryty przy pasie narkotyk. Zamiast tego szarpnęła brzeg chusty, odsłaniając twarz. - Przeniosłam tylko anoterissę do Zaułka, żeby potencjalne korzyści mu ograniczyć. Ale może błąd to był. Może trzeba było kurwiemu synowi lepiej się przyjrzeć, żeby niewiadomą nie został. Więc warto. Szczególnie teraz. Ale lepiej wiesz - powróciło jak refren. - Sam osądzisz. Skinął jej bez słowa. Jednak do tematu nie wrócił. Miast tego szarpnął za sznur zwisający po jego prawicy i niemal natychmiast przyszedł młody, chuderlawy mężczyzna. Nim jeszcze archigos wydał mu dyspozycje, nachylił się, by szepnąć coś Jehudzie. - Niech czeka - zbył go Parwiz, nim nakazał mu przynieść sobie wszystek informacji, które zamkowi oficjele posiadali na temat Satora. - Wiesz, że Gundurm zniknął? - zapytał zaraz po wyjściu swego sługi. Spojrzał na nią, jakby liczył, że mu powie, że wie, i że zmartwienia nie ma. - Posłańcy nie mogli go znaleźć, jego słudzy nic nie wiedzą. Nawet nie mrugnęła. - Zmartwienia nie ma - powiedziała z kamiennym spokojem. - Znajdzie się. Gdyby się co złego stało, wiedziałabym. - Wiesz, czy mógłby na perioczich wpływać – zapytał sucho. - Mógłby. Oczywiście. Ale układy się zmieniły. Nie ma już realnej władzy, a jego wpływy da się zrównoważyć. - Przeciągnęła się, aż chrupnęły jej kości, stłumiła ziewnięcie. - Co zamierzasz? - Do kopalni pojadę. Sama tagmata jeno by sprawę pogorszyła – mówił krótkimi, zdawkowymi zdaniami, jakby wszelki nadmiar ranił jego język. - Perioczego na stratega polecanego wezmę, aby po drodze go ocenić. Zrobię, co w mocy. Potem wrócę. - Zawahał się lekko. - Satora sprawdzę. Czego się dowiem, wyślę. Jeśli nie, to kogo wyślę. - Rankiem moi będą skazańców do kopalni prowadzić. Mogą pójść z tobą, jeśli zechcesz. Nereusem oczy nacieszysz i dodatkowe ostrza będziesz miał. Jednego pchnę prędzej, by się rozeznał. Zda ci meldunek. Lekko drgnął, gdy – mówiąc – nachyliła się trochę nad stołem. Czym prędzej zabrał rękę od jej dłoni o posiniałych paznokciach, a na krótką chwilę usta wykrzywiło mu obrzydzenie, ale zaraz potem był już tak oschły i spokojny, jak wcześniej. - Pierwsze świtanie – odpowiedział jej tak, jakby suchotą chciał odkupić wcześniejsze grymasy Wygładziła twarz, by nie pojawił się na niej żaden cień wstydu, irytacji czy szyderczego rozbawienia, gdyż nigdy nie była pewna, którą z tych emocji odczuwała najsilniej. Nie schowała jednak dłoni i nie odwróciła wzroku. - Dobrze. Wrócę do ciebie przed świtem - poinformowała go, w końcu wstając i z hurgotem odsuwając krzesło. - Coś jeszcze? - Tylko, że duks Fisgeraldos czeka – opowiedział jej, nie ruszając się prawie. Gdy Nekri patrzyła bez zrozumienia, dodał: - Donieśli mi, gdy Satora sprawdzić kazałem. Usiądź. Chcę, żeby niezadowolenie odczuł. Zatrzymała się w pół ruchu i Parwiz mógłby przyrzec, że słyszał jak zazgrzytały jej zęby. Przez kilka uderzeń serca po prostu stała i wbijała w niego ciężkie spojrzenie, a światło wygrywało z jej ciała długie i ruchliwe cienie. Zakryła twarz ponownie chustą i siadła powoli, jak nakazał. ~ * ~ Sprowadzona przez Kurusha panna była stara jak na dziwkę. Pod warstwą bielidła i barwiczek kryła się twarz mająca dwadzieścia kilka wiosen: cienkie brwi, ciemne znamię na policzku, garść krost rozsypanych po skórze i rozbiegane oczy rozeszklone alkoholem. Timo córka Agapetosa. Timo Wąska, jak zaraz podkreśliła, odrzucając ruchem głowy strąk włosów opadających na policzek. Nie bała się jeszcze. Jeszcze nie wtedy. W głosie dźwięczał twardy rdzeń buty i jakaś miękka duma z tego, że głowę trzyma wysoko a język za zębami. Dopiero, gdy Nekri chwyciła ją za szyję i wcisnęła głowę w kadź z lodowatą wodą cała ta buta i duma zniknęła. Gdy z kamiennym spokojem odliczała kolejne sekundy, pod palcami czuła wyraźnie rozpaczliwe bicie serca. Kurwa próbowała się wyrwać, próbowała walczyć o oddech, co ze spętanymi rękami i nogami przypominało pląsanie ryby wyrzuconej na brzeg. Oprawczyni trzymała jednak mocno. Prawie znudzona, prawie zrelaksowana, z wargami zaciśniętymi w pozbawioną wyrazu kreskę. Pozwalała Wąskiej na chwilę oddechu i znów zanurzała jej twarz wodzie. Dopóki ta nie oprzytomniała. I w końcu nie zaczęła mówić z sensem. Gdy rankiem była kopalni, nie widziała pożaru. Górnicy zamknęli się w kopalni i odmówili wyjścia na powierzchnię. Jak zwykle żądali błysku. Jak zwykle swoje żądanie tłumaczyli ciężkimi warunkami i śmierciami, które zdarzały się o wiele częściej niż mógłby sobie tego życzyć Wistelan czy rodziny kopaczy. Jak zwykle odcinali miasto od złota, bo kogoś z niższych poziomów musieli zabrać diatrysi. Jak zwykle zły jak stado wściekłych wilków zarządca zbluzgał swoich ludzi do piątego pokolenia wstecz i - gdy z szybów zaczęły dobiegać krzyki - wysłał ich, by wyciągnęli na zewnątrz wszystkich wichrzycieli i prowodyrów. Później posłał psy. Wąska nie wiedziała z jakim skutkiem. Nekri wiedziała niestety aż za dobrze, że na gówno się to zdało. Gryząc wargi, murwa przyznała, że nie potrafi wiele więcej rzec. Pierwsza zmiana nie wyjechała. Drugiej zjechać nie pozwolono. Wszystkie wozy i wszystek towarów wstrzymano. Wistelan kopalnię odciął. Filona nigdzie nie było widać. Syntyche w milczeniu kiwała głową. W końcu przecięła więzy i pozwoliła kurwie rozprostować zdrętwiałe ręce. Rzuciła jej monetę - ciężki, nieoskrawkowany, srebrny trójnik archigosowy. Nachyliła się nad kobietą i powiedziała łagodnie: - Kolejnym razem, gdy dowiesz się czegoś, gdy zobaczysz coś - od razu przyjdziesz do mnie. Rozumiesz? - dopytała, opierając zimną od lodowatej wody rękę na ramieniu kobiety. - Nie skrzywdzę cię więcej. Za trud wynagrodzę. Nie masz się czego bać. Odpocznij teraz - dodała, już przez ramię. - Jutro będziesz mogła odejść. ~ * ~ Informacje uzyskane od Wąskiej uzupełniały się z tym, co udało jej się wyrwać od Wistelanowego posłańca. Posłaniec do zarządcy przybył z zamku już po odejściu kurwy. Zmęczony i niewyspany nie zwracał przesadnej uwagi na to, co dzieje się wkoło niego. Dopiero przyciśnięty przez Nekri wspomniał, że jeden z psów uszedł z kopalni - skamlący strzęp zwęglonego mięsa i skóry, który zdechł w progu głównego szybu. To wtedy radny wściekł się, pismo napisał i wracać kazał do zamku, archigosowi wiadomość dostarczyć. Przyprowadzona przez Charesa żona sztygara nie miała już niczego więcej do zaoferowania oprócz skamlenia. Załamywała ręce, że wybył, że nie wrócił na tyle wiarygodnie, że Nekri nie poświęciła jej więcej niż pół klepsydry. ~ * ~ Ostatecznie noc okazała się długa i Syntyche wykorzystywała każdy moment, żeby zdrzemnąć się choć na chwilę. Gdy przygotowywała wszystko na poranny wyjazd Jehudy, za każdym razem, gdy budził ją ktoś lub sama wstawała, by upewnić się, co zostało zrobione, przeklinała milcząco jednako archigosa, Wistelana, Fitzgeralda, Filona i całą resztę pieprzonej Rady, której zawdzięczała prawie bezsenną noc. Gdyby wierzyła, modliłaby się o poranek.
__________________ "[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat." Ostatnio edytowane przez obce : 03-09-2015 o 20:05. |
08-09-2015, 21:04 | #36 | |
Reputacja: 1 | Cytat:
Syntyche Nekri, Parwiz Jehuda Fitzgerald stanął w progu. Długie schody nie odebrały mu oddechu, lecz mimo tego policzki miał rozpalone. - Archigosie - skinięcie głową, - Nekri - podchwycił jej wzrok a przez twarz przebiegł mu grymas niezadowolenia. - Przepraszam za późną porę ale sprawa zdała mi się na tyle ważna, by ją niezwłocznie przekazać. - Duksie – uśmiechnął się politycznym uśmiechem rozanielonego rekina. – Usiądź. - wskazał mu miejsce po drugiej stronie stołu, tuż obok Nekri. - Panie - kontynuował siadając - jak wiecie dzisiaj był czas zebrania poradlnego. Moich ludzi zaatakowano. Mówił szybko, w pośpiechu. Nogę zarzucił na nogę. Dłonie oparł na oparciu krzesła. Parwiz przeczesał brodę palcami. Nie wyglądał, jakby się specjalnie przejął – i nawet duks, z którym nigdy blisko nie był, musiał zauważyć, że archigosa jego wyznanie nijak nie zaskoczyło. - Dobrze, że wy zdrowi jesteście. Dobrze, że jeno wasi ludzie poranieni są – uśmiechnął się, ale oczy pozostały zimne. Jeno delikatna drwina, z którą obrócił w ustach „waszych ludzi”, dawała wgląd w archigosowe serce: – Opowiedzcie, jak się stało. - Tak... - Fitzgerald zabębnił palcami o oparcie krzesła i zaczął się bawić złotym sygnetem, obracając go wokół palca, mówiąc z przejęciem. - Wóz się zepsuł, co na nim dobra były. Oś pękła. Do Grabowej niedaleko było, więc Degan wyjechał wziął kilku tagmatos i pojechał inny wóz ściągnąć. Nie było go długo, więc kilku zbrojnych przy wozie zostało - przerwy robił, jakby przywołując z pamięci zajście - a ja z Garroshem ruszyliśmy go szukać...[/i] - Duksie – – wyszeptał, prawie przerywając mu. Wpatrując się intensywnie w czyste, niczym nieprzybrudzone rękawy nienagannego stroju myśliwskiego [b]Fisgeraldosa[b], w jego świecące czystością buty do jazdy konnej. Przenosił wzrok od upstrzonych sygnetami palców duksa, przez przybrudzone juchą ubranie Nekri, aż po swoje szaty. - Gdy wróciliśmy... już było po wszystkim - westchnął. - Jakiś dziki zwierz, morf może... Garrosh twierdzi, że widział coś w cieniu drzew. - Zwierz? - podchwycił archigos, jakby morfy nie istniały.. - Jaki – domyślacie się? Słyszeliście może coś? – zapytał, spoglądając z nadzieją na duksa i dufając w jego sławę myśliwego. - Muszę wiedzieć, za co nagrodę wyznaczyć... - uśmiechnął się niewesoło. Zagadnięty zamyślił się. Przyłożył palec do prawego nozdrza, ściągnął brwi w zamyśleniu. - Może zwierz. Ciemno było, nie dojrzał. Zresztą pewny nie był - podrapał się po głowie roztargniony. - Teraz tylko tak myślę, że to morf być mógł. Po tym cośmy później zastali. Zwierzęta nie zabijają tak bezmyślnie. Bez przyczyny. Potrząsnął głową, najwyraźniej rozczarowany tą odpowiedzią. - Ilu tych ludzi na wozie było? Poradlne nienaruszone zostało?, rozcięte i zniszczone? - dopytywał się dalej. - Trzech Tagmatos i woźnica. Dobra zostały na wozie, cała żywizna - znowu bawił się pierścieniem. - Cała. Nienaruszona. Tylko woły, które wóz ciągnęły ubite. Nekri, nieruchoma dotąd jak zwłoki ogarnięte pośmiertnym stężeniem, nachyliła się nagle w kierunku Fitzgeralda. Oparła przedramiona na kolanach, splatając przed sobą dłonie, których widok napawał archigosa odrazą. - Gdzie trupy? - zapytała miękko i tak cicho, jakby głośniejsze słowo mogło jej usta pokaleczyć. Diuk westchnął ponownie, krzywiąc się. - Trupy? Trupy... - wstał, wymijając zwinnie oprawczynię. Podszedł do okna. - Duszno tu, jakby aż tutaj dochodził ten trupi zaduch. - Zostały - odrzekł odwracając się od okna. - Nie sposób było ich zabrać. - Coś często wzdychasz, dukasie - zatroskała się, na skilthryjską modłę zniekształcając jego tytuł. - Czyżbyś niezdrów? Czyżbyś się czymś martwił? Nie troskaj się, drogi Phisgeraldosie. - Machnęła ręką, jakby muchę przepędzała i frasunku naprawdę nie było. - Winny się znajdzie i winny zapłaci - zapewniła. - Nieważne: zwierzę czy człowiek. - Więc mów, co dalej. Cóżeś rozkazał z nimi zrobić? - indagowała dalej. Diuk wpatrywał się w krwią nabiegłe oczy Nekri i wzroku nie odwrócił. - Dziękuję za troskę - odparł wolno, z przekąsem, wracając na swe miejsce, ponownie zakładając nogę na nogę. - Myślę o rodzinach tych nieszczęśników, których trupy w polu musieliśmy zostawić. Martwi mnie też dobro zmarnowane i że nijak nie mogłem zapobiec tragedii. - Przeniósł wzrok na archigosa. - Czasu nie było aby je pogrzebać ani sposobności by je zabrać. Jeśli szukał tam - u archigosa - wsparcia i współczucia, to zawiódł się ciężko. Patrzył na niego tak, jakby był sokołem wypatrującym ofiary: nieruchomo, w ciężkiej ciszy, z martwym uśmiechem fiksując wzrok na duksie. Oprawczyni zmarszczyła tylko brwi, łypnęła na Jehudę i odchyliła się na oparcie krzesła, zaplatając ramiona na piersi i pozwalając milczeniu wybrzmieć. Diuk wzruszył ramionami. Westchnąłby nawet lecz powstrzymał się. - Archigosie, mogę się oddalić? - Jeszcze nie - zabronił mu oschle. - Nekri, powtórz pytanie - nakazał jej sucho, choćby przez moment nie odrywając wzroku z arystokraty. - Dukasie, coś rozkazał zrobić z ciałami? - zapytała posłusznie, jakby to Jehuda pytał jej ustami. - Zostały - syknął przez zaciśnięte usta a w jego głosie po raz pierwszy słychać było irytację. - Pozostały tam gdzie leżały. Brakło czasu na pochówek. Nie było możliwości... czasu nie było. - Żeś pochówku nie odprawił mi za jedno, dukasie - oznajmiła z bezlitosną szczerością. - Żeś zostawił trupy na drodze - furda. - Machnęła ręką, ostrym gestem, jakby - niczym gza namolnego - odpędzała wszelkie sentymenta i boleści łagodnego serca. - Nie o to pytam. Czyś posłał po ścierwniki, chciałam wiedzieć. Czyś chłopom padlinę z traktu kazał ściągnąć. Czyś do czerwonych gońca puścił, bo przecież - jeśli morf - jak sępy się zlecą. Bez różnicy zresztą - zapadła głębiej w krzesło, nagle jak wyzuta z energii, nagle jakoś ponura i zniechęcona. Ucisnęła mocno nasadę nosa., westchnęła jak ledwie chwilę wcześniej wzdychał diuk. - Jak nic ich nocą nie rozwłóczy, to do jutra poczekają. Powiedz mi tylko kto jeszcze świadkować może prócz ciebie i twego sługi. - Nie pomyślałem, cholera! - Uderzył otwartą dłonią w poręcz krzesła. - Nie było kiedy zresztą. Przecież ledwie wróciliśmy zmierzch zapadł. I tak byłoby na nic. Degana pytajcie, jeśli wam moje słowo za nic. - Duksie. Wam wierzymy – głos brzmiał zimno, ale przynajmniej archigos nie świdrował już duksa wzrokiem. - Nadal skarbnikiem chcecie być? - zapytał się, odchylając się do tyłu i opierając się na oparciu swego siedziska, jakby całe napięcie między nimi należało już do zamierzchłej przeszłości. Patrzył na duksa już nie jak zwierzynę, ale jak człowieka – z zainteresowaniem, jakby starając się rozpoznać, z jakiej gliny go ulepiono. - Więcej ataków być może. To niebezpieczne. - Jeśli strach zobaczyliście w mych oczach - rzekł twardo, - to jedynie o rodziny pomordowanych. Wiem, że ich zawiodłem, chociaż wiele zrobić nie mogłem. Gdzie popełniłem błąd? Tym razem na nieszczere westchnięcie zdobył się sam Parwiz. – Nie wiem – wzniósł oczy ku sufitowi, jakby całą sprawę za wysoce nieinteresującą. – Ale być skarbnikiem to wielka odpowiedzialność jest – bez żadnego zmieszania zmienił temat. – Muszę rodzinom zapłacić, aby nie rozniosło się, że miasto o tagmatę nie dba. U was zginęli. Pokryjecie to? - uśmiechnął się bez słodyczy. - Sam chciałem zaproponować. Oczywiście. Nie podlega dyskusji. Jehuda skinął głową. - Będę z diatrysami rozmawiać o wypaleniu lasu przy drodze, aby morfy nie mogły zaskakiwać ludzi. Na Radzie nie będziecie blokować? - Jeśli diatrysi się opowiedzą, nie będę oponować. - Dobrze, możecie iść Garrosh Diuk wyszedł ze spotkania, możnaby rzec, zadowolony. Idąc nocą, pustymi ulicami Skilthry, mruczał coś pod nosem. Mówił do siebie, coś odpowiadał, jakby jakiś temat sam z sobą dyskutował. Twarz jego ciągle była zatroskana, lecz chód lżejszy i postawa wyprostowana jakby wielki ciężar mu ściągnęli z ramion. Gdy dotarli do siedziby Fitzgeralda wziął jeszcze do siebie ochroniarza na słowo. - Dobrze się spisałeś Ismaelu - rzekł klepiąc czarnoskórego w muskularny bark. - W niełatwej cię pozostawiłem sytuacji, lecz wywiązałeś się znakomicie. Wiem... - uniósł dłoń - żywizna i trupy... Tego nie można było przewidzieć, lecz bacząc na sytuację, nie mogę ci niczego zarzucić. - Jak mogę ci się odpłacić za tak dobrą służbę? Zastanów się i jutro daj mi odpowiedź. - Usiadł za biurkiem, wyciągając papiery. - Muszę popracować jeszcze, spraw kilka wyprostować. Garrosh skinął głową, chciał już odejść gdy... - Chciałbym abyś poszukał jutro tropiciela - odchylił się w fotelu. - Dobrego. Grosza nie będę żałować. Taki, któremu nie straszno zagłębić się w las, taki, który niejednego morfa ubił. A po południu będziesz mi potrzebny. Syntyche Nekri. Noc była zdecydowanie za krótka. Nie ta pierwsza i nie ostatnia. Jeszcze przesłuchanie dziwki, co ją Kurush przytargał i stękającej żony Vaso. Jeszcze szybkiego zorganizować, który przed archigosem do miasteczka pojedzie wywiedzieć się. Obstawę, która skazańców skoro świt do kopalni odprowadzi i przy okazji wzmocni archigosową świtę. Jeszcze, jeszcze... Spraw do załatwienia było dużo a piasek w klepsydrze przesypywał się nieubłaganie. Gdy wróciła do siebie, późno w noc, czuła że niewiele już będzie miała ze snu, że rano czerwień w głowie obudzi się ze zdwojoną siłą. Sięgnęła po listek popielnika i włożyła go pod język. Przyjemne mrowienie. Jeszcze pismo do Yechudy. Ale to jutro, jutro... Cyric. Ze stuporu wyrwał go głos kroków. Ciężkich, odbijających się echem po korytarzu. Pozbierał się. Przywarł do ściany przed wejściem. Ktoś zatrzymał się za drzwiami i zadzwonił kluczami. Cyric wyjął nóż, przyczaił się. Klucz włożono do zamka. Szczęknął przekręcany mechanizm i drzwi otworzyły się. Do środka wszedł zwalisty mężczyzna rozglądając się po pomieszczeniu. Cyric odetchnął. Schował broń. - Gomug! - Psiakrew! Aleś mnie wystraszył! Karczmarz podskoczył na dźwięk swojego słowa, lecz szybko się opanował. Jego tubalny głos brzmiał w ścianach piwnicy jak dochodzący ze studni. - Zbieraj się! Uratowałem ci dupę a teraz wynoś się z mojej karczmy! Tylnymi drzwiami! I lepiej żeby cię nikt nie zauważył. I nie wracaj... - Ej! Chwila! - ton jakim się do niego zwracano, nie podobał się nożownikowi. - O co chodzi! Nic nie pamiętam... - Heh... - grubas sapnął. - Nawet tego jak przyszedłeś do karczmy zapijać wyrzuty sumienia? Daruj sobie i wyjdź! A następnym razem jak ci przyjdzie do głowy zabicie przyjaciela, to nie szukaj u mnie schronienia. Sprowadziłeś mi na głowę oddział tagmatos. Zjeżdżaj! - warknął tracąc cierpliwość. - Doceń to, że nie wydałem cię tym psom albo co gorsza, że nie zostawiłem cię dla Browna. Na twoim miejscu opuściłbym miasto najbliższą karawaną. Origa Torukia. Zaskoczył ją. Kurwa, zaskoczył jak nigdy przedtem. Wszystkiego mogła się spodziewać ale nie tego! Przyszła na odprawę przygotowana na poranną porcję bluzgów a tutaj... - Zgadnij co - spytał retorycznie Biały wyjątkowo nie drąc ryja od początku rozmowy, co już zapowiadało nadzwyczajny przełom w ich stosunkach. Jeszcze nie wiedziała czy na lepsze czy na gorsze. - Zgadnij co kurwa robię wieczorami? - Wyczekał teatralnie, lecz nie doczekawszy się odpowiedzi, odrzekł. - Kurwa nic. I to jest piękne... Ale cóż... Czasami przychodzi ktoś, wali do drzwi i wyciąga mnie z błogo-jebanego-nic-nierobienia, bo jakiemuś ochujałemu morfowi popierdoliło się we łbie, że będzie wpierdalał świeże mięso i zrobił sobie na mojej dzielnicy żerowisko! Ostatnie słowo rozsypało się mgiełką śliny. Wpatrywał się chwilę w Torukię. Milcząc. Badając. - Jeszcze żaden tagmatos nie zginął u mnie na służbie - odparł już spokojnie a potem dodał - ...i żaden pierdolony morf tego nie zmieni. Bo wszyscy moi tagmatos stoją za sobą i pilnują swoich pleców a do tego n i e w t y k a j ą nosa tam, gdzie mogą im tego nosa przytrzasnąć. Oderwał się od biurka i głucho stukając butami zaczął obchodzić pokój. - Dobrze zrobiłaś, że przyszłaś z tą informacją do kancelisty - podjął znowu, ciągle chodząc i pocierając palcami słabą szczecinę na brodzie. - Ten człowiek, który zginął w uliczce... - przeskoczył na inny temat, pocierając nos palcami - jego ojciec może szukać zemsty. Tam był ktoś jeszcze, szukamy go. Wczoraj nam się wymknął. Dobrze, żeby na nim skupiła się zemsta ojca. Rozumiesz? Dobrze, żebyśmy my mu tą zemstę wymierzyli. Nie potrzebujemy wojny tutaj w Załku. Rozumiesz? Stanął tuż przed nią szukając potwierdzenia w jej oczach. - To wszystko. Syntyche Nekri Wstała, zdawało się jej, ledwie zamknęła oczy. Jeszcze przed brzaskiem. W głowie czerwień rozlewała się bólem, który mogła uciszyć tylko krew. Lecz jeszcze nie teraz, jeszcze nie... Zapaliła świecę i siadła nad papierem by spisać listę dla Parwiza. Lista była krótka. Parwiz Jehuda Sator nie tyle martwił Jehuda co fakt, że człowiek, który mieni się kupcem być i dobra znaczne posiadać, nie jest znany zamkowym oficjelom. Każdy wóz-forteca, który przybywał z kontynentu był dokładnie spisywany i sprawdzany, zarówno przez tagmatoi, którzy w zależności od wwożonych dóbr myto nakładali, jak i przez Zakon, który przecież obcych musiał zweryfikować, żeby jakiś dotknięty morfą do miasta dostępu nie miał albo co gorsza magus. I to, że żaden magus nie próbował przekroczyć bram miasta już trzynaście lat z hakiem, kiedy to magus Dandaos niezłego rabanu przy miejskich bramach narobił, przypisywał grododzierżca ni mniej ni więcej a właśnie tej dokładnej kontroli. Celnicy zresztą mieli przykazane informować zamkowych o wszystkich przypadkach odbiegających od normy, co też czynili. Dlatego archigos, nie spodziewał się już, że Mossmond wogóle figuruje w księgach. Podejrzewał raczej, że inną drogą musiał do miasta przybyć lub nie swoje miano podać. Czy wogóle te pod którym go znano było prawdziwe? Zdziwił się więc gdy rankiem przyszedł do niego kancelista z tomiszczem, wskazując paluchem pozycję w księdze. - Czwartego dnia, jedenastego miesiąca zeszłego roku, Mossmond Sator, kupiec, trzydzieści lwów, pobrano 1 srebrną łanię. Yehuda wydął wargi. - Żadnego towaru? Urzędnik pokręcił przecząco głową. Trzydzieści złotych lwów było znacznie poniżej granicy, która zwróciłaby uwagę celników. - Ale coś innego przykuło moją uwagę - postukał paluchem w księgę. Archigos zerknął na zapisane drobnym druczkiem rzędy robaczków. - No mówże! - zniecierpliwił się. - Trzy kolejne wiersze... - wskazał w pośpiechu. - Aiden Tsula, Mika Tsula, Deiben Tsula, tkaczki. - Mówże jaśniej! - Tsula panie, to w arudjańskim prostytutki. *** Byli gotowi przed świtaniem. Jeszcze przed otwarciem bram. Stali w pełnym rynsztunku - tagmatoi. Z boku ludzie Syntyche ze skazańcami. Nim wyruszyli otrzymał jeszcze dwa pisma. Jedno od Polidora, z jednym tylko nazwiskiem, drugie od Syntyche. Wkrótce otwierano bramy. Shar Srebrzysta Słońce ledwie muskało dachy Skilthry gdy pojawiła się na Bednarskiej. W półmroku rozkoszowała się chłodnym powietrzem, które dawało wytchnienie od żaru dnia. Poruszenie za plecami zwrócił jej uwagę. Pempto z wyszytą cyfrą pięć ۵ ledwo sięgał jej do piersi. Na pokrytej runami, zmasakrowanej twarzy brakowało mu nosa. Głowę porastała rzadka szczecina. Wciągał powietrze z cichym, regularnym świstem. - Morf - przypomniał Beznosy wskazując dach najbliższej kamienicy. - Morf - powtórzyła odruchowo. - Idziemy? Diatrys wspinał się po dachach lepiej niż mogłaby przypuszczać. Nie był tak zwinny jak ona. Często zostawał w tyle nie radząc sobie tak szybko z przeszkodą, czy stromą ścianą. Lecz był lekki i uparty i nawet gdy zniknął gdzieś na chwilę, pojawiał się znowu. Gdy byli już na górze, przysunął twarz do dachówek i obwąchał dokładnie. - Morf - sapnął wskazując kierunek. Wędrowali tak z budynku na budynek, przystając co chwilę, z Beznosym obwąchującym dachy i sapiącym swoje "morf". Przemieszczali się po zniszczonych dachach Zaułka w kierunku Kwadratu - dzielnicy kupieckiej rozłożonej wokół placu targowego, od którego kształtu wzięła nazwę. Piąty szedł coraz pewniej, jakby trop stał się wyraźniejszy. Jak gdyby coraz bliżej byli gniazda drapieżnika. Wspięła się właśnie na kolejną z kamienic, okazalszą niż pozostałe, jedną z ostatnich w dzielnicy biedy. Budynek był zrujnowany i najwyraźniej pozostawiony do rozbiórki. Dach zapadnięty, z dużą, czarną dziurą ziejącą pośrodku niego. Kilka luźnych dachówek poleciał w dół, strącone nogą. I wtedy to usłyszała. Cichy płacz dochodzący z wnętrza budynku, tam gdzie dach zapadł się odsłaniając przegniłe krokwie. Spojrzała za siebie. Pempto został gdzieś w tyle. Położyła się na brzuchu i podpełzła do krawędzi otworu. Z wnętrza uderzył ją odór zgnilizny i pleśni. Zajrzała do środka. W mroku dojrzała zarys sylwetki dziecka. Skulona postać siedziała oparta o słup podtrzymujący konstrukcję dachu. Pod jej ciężarem oderwało się kawałek stropu i spadło z hukiem na poziom niżej, tuż obok łkającej postaci. Zauważyła, że dach ledwie się trzyma i jest tylko kwestią czasu aż runie na dół grzebiąc nieszczęśnika.
__________________ LUBIĘ PBF (miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) Ostatnio edytowane przez GreK : 12-01-2016 o 18:13. Powód: Mag | |
11-09-2015, 13:32 | #37 |
Reputacja: 1 | Fitzgerald wyszedł od archigosa z czołem zroszonym nierówną siatką potu. Mimo to wkrótce się rozluźnił. Audiencja musiała być niełatwa, ale ostatecznie jej wynik uspokoił diuka. Z resztą, czy jakakolwiek rozmowa z rządcą Skilthry mogła przebiegać w przyjemnym tonie? Na tym polegała siła wszystkich władców. Ludzie obawiali się ich mniej lub bardziej jawnie. W drodze powrotnej diuk cały czas szemrał coś do siebie, jakby układał dalszy plan. Ismael śledził natomiast mroki uliczek po obu stronach ciemnej alei. Każda niewyraźna plama czerni jawiła mu się potencjalnym napastnikiem. Pomyślał o tym, co przekazała mu Lucy. Że w Zaułku rzekomo widziano morfa. Takie plotki pojawiały się regularnie, ale po ostatnich wydarzeniach, w sercu osnutej ciemnością Skilthry wyobraźnia nasycała ponurą perspektywę. Kiedy powrócili, znów zajęli gabinet szlachcica. Wnętrze jak zwykle wypełnione było zapachem cygar i drogich perfum. Nicholas przez chwilę zbierał myśli. - Dobrze się spisałeś Ismaelu. W niełatwej cię pozostawiłem sytuacji, lecz wywiązałeś się znakomicie. Wiem... Tego nie można było przewidzieć, lecz bacząc na sytuację, nie mogę ci niczego zarzucić. Poklepał wojownika. Ten podniósł ze zdziwieniem brew. Minęło tyle lat, a wciąż nie przyzwyczaił się do instynktownego rozumienia gestów białych ludzi. - Robiłem to, co do mnie należało. Nie chwalisz rolnika, że obsiewa pole. Nicholas nie ustępował. - Jak mogę ci się odpłacić za tak dobrą służbę? Zastanów się i jutro daj mi odpowiedź. Muszę popracować jeszcze, spraw kilka wyprostować. Z drugiej strony miał na myśli parę rzeczy, które by mu się przydały. Skinął głową. - Do zobaczenia Nicholasie. Tamten powstrzymał go jeszcze raz gestem dłoni. - Chciałbym abyś poszukał jutro tropiciela. Dobrego. Grosza nie będę żałować. Taki, któremu nie straszno zagłębić się w las, taki, który niejednego morfa ubił. A po południu będziesz mi potrzebny. - Pamiętaj, że jednego masz już przed sobą - oczy zapałały mu żywym gniewem. Nienawidził morfy. To przez nią jego przeszłość naznaczyły krew oraz szaleństwo. Jak każdy odczuwał strach w obliczu spotkania przemienionego. Lecz gdy stawał z potworem w szranki, słuszny gniew choć na parę chwil rekompensował okropności, które miały miejsce dawno temu. - Ale dobrze. Zapytam. Wrócił do swojego pokoju. Mimo nagabywań mocodawcy by zajął większą komnatę, wziął dla siebie surową celę z prostą pryczą. Nadmiar luksusów mąci w głowie - zwykł powtarzać czarnoskóry. Jedyne miejsce, które darzył specjalną atencją znajdowało się po prawej stronie. Było przykryte białą, odświętną zasłoną. Garrosh podszedł bliżej i zręcznym ruchem zrzucił materiał. Kapliczka wznosiła się na kamiennym cokole. Podstawę wypełniały liczne runy o krzykliwych kształtach. W grawerowanych rowkach zalegały złogi farby wciąż zachowującej mocny, czerwony kolor. Pismo sprawiało tym samym wrażenie pisanego krwią. Na właściwej części ołtarza spoczywały uwiecznione w dzikim pląsie, humanoidalne postaci. Ismael mełł słowa prastarej inkantacji, którą członkowie jego plemienia przekazywali sobie ustnie między pokoleniami. Potem przez kwadrans spoczywał bez słowa, wpatrując się niemo w kamienny panteon. Czy była to forma medytacji lub monolog we wnętrzu głowy, trudno orzec. Spał jak zwykle twardym, mocnym snem. Obudziły go miękkie promienie pierwszego świtania. Rozpoczął dzień od rozciągnięcia wszystkich mięśni i lodowatej kąpieli w drewnianej bali. Nałożył z powrotem ochrę na twarz, ubrał rynsztunek z zestawem amuletów, kości, tudzież inszych ozdób o egzotycznym zabarwieniu. Szukanie kogokolwiek w mieście przypominało etapy postępującej reakcji. Aby zlokalizować konkretną osobę, należało poruszyć żerdź na której znajdowała się inna. Ta znowuż szeptała słówko komu trzeba. Oczywiście, Ismael mógłby bez problemu odnaleźć myśliwego w parę chwil. Ale jeśli chciał kogoś doświadczonego, a nie awanturnika z łukiem po dziadku, musiał się bardziej wysilić. Dlatego potrzebował Sheviego. Znał pół miasta i z pewnością mógłby mu kogoś polecić. Oczywiście informatora nie można było dostać ot tak, z powietrza. Zgodnie ze wspomnianą zasadą, aby umówić z nim spotkanie, Ismael musiał porozumieć się przez pomniejszych szeptaczy. Niewielu wiedziało, że jednym z nich był rezydujący na Kwadracie guślarz. Zajmował niewielki wycinek targu, a konkretnie zżartą przez korniki skrzynię. Z niej wciskał ciemnocie wróżby i opowiadał o swych wizjach. Z pewnością musiał mieć jakiś protektorat. Chociaż większość miała go za niegroźnego wariata, to takim ludziom bardzo łatwo było przykleić etykietkę heretyków. W istocie jego słowa zawierały coś więcej niż wynaturzenia hochsztaplera. “Twoje szczęśliwe liczby to dwadzieścia i osiem” znaczyło na przykład, że ktoś ważny pojawi się w mieście dwudziestego dnia ósmego miesiąca. Trzeba było tylko wiedzieć jak słuchać i odciążyć się z brzęku do wełnianej czapy przed wróżbitą. Pokryty strupami po ospie, karłowaty człowieczek wymachiwał żywo rękoma nad ludzką rzeką, przelewającą się po bruku. Jego postać pokryta był szatą, której stan sugerował, iż wyciągnął ją z najgłębszych zakamarków zapyziałego strychu. - Widziałem rzeczy, którym nie dalibyście wiary! Ludu Skilthry, daję wam tą niepowtarzalną szansę. Niech wasze proste umysły ukorzą się przed prawdą! - Witaj Sjef. Znów zarabiasz herezjami? - mruknął Ismael. - Hej wielkoludzie. Przyszedłeś po raz kolejny zaczerpnąć ze studni mądrości? Tu zaczynał się najtrudniejszy etap. Ismael nigdy nie nauczył się tego, co inni nazywali abstrakcyjnym myśleniem. Nie rozumiał metafor ani przenośni. Dlatego kontakt z tym człowiekiem był znacznie utrudniony. - Słuchaj. Miałem sen. Człowiek o suchych członkach. Co możesz mi o tym powiedzieć? - “suchym” zwykł nazywać Sheviego. Do kupki monet dołączyło kilka lisów. Guślarz pokiwał głową z aprobatą. Zmrużył oczy w udawanej mantrze. Kiwał się na skrzyni do przodu i do tyłu jakby walczył o równowagę. - Taaak… widzę go… oh, nie! - udał zdziwienie - To straszne! Ismael zawiesił ręce na sobie. Westchnął. Cała sytuacja go irytowała, ale przedstawienie musiało trwać. - Zszedł ze sceny zdarzeń i nigdy nie wrócił. - Co? - Zasnął głęboko, a jego oczy pokryły się pyłem. - Niech więc lepiej się obudzi! Sjef podrapał się nerwowo po głowie. - Nie może! Rozmawia z robactwem. Ismael nie wytrzymał. Chwycił krętacza za chabety i przycisnął do siebie. - Gdzie. Jest. Shevi - wydukał wprost w jego twarz. - Nie żyje, do cholery. Zostaw mnie w spokoju, troglodyto. Odepchnął go z powrotem i bez słowa odszedł ciężkim krokiem. To musiało się kiedyś tak skończyć, skoro ktoś grał na kilka frontów. Informator miał zapewne tylu wrogów, że mogliby założyć własny cech. Czuł się źle. Nie miał go za przyjaciela, ale czynił się łącznikiem z tutejszym społeczeństwem. I trochę po ludzku było go żal. Umiał wykazać się szczerą inicjatywą. Co prawda w przerwach między liczeniem pieniędzy a knuciem z podejrzaną hałastrą. Ale zawsze. Teraz musiał poradzić sobie w inny sposób. Znalezienie odpowiednika łowcy w szeregach tagmatos byłoby zwyczajnie głupie. Dobry tropiciel musiał być indywidualistą. Jeśli nie potrafił samemu nauczyć się walki z morfą, to i tak pozostawał równie dobry co martwy. Przy najlepszej części Kwadratu kilka sklepów było obudowanych. Stanowiły niewielkie budki, lecz wciąż czyniło to luksus w porównaniu z setkami pstrokatych straganów. Ismael przysiadł przed jednym z takich punktów. Nad wejściem dyndał szyld z łukiem. Tu można było się zaopatrzyć w krótkie miecze, strzały, cięciwy, wreszcie samą broń. Gdyby ktoś miał niepotrzebną skórę, pewnie istniała również możliwość odsprzedania jej za jednym zamachem. Obok stał odrapany słup z postrzępionymi ofertami pracy dla wszelakich traperów. Jeśli istniało coś takiego jak miejsce spotkań niezrzeszonych myśliwych, to tutaj. Każdy potrzebował choćby czasem podreperować ekwipunek lub rozejrzeć się za zadaniem. Obserwował wchodzących do środka ludzi. Dość widział w swoim plemieniu, aby rozpoznać egzemplarz dobrego zabójcy. Taka osoba zachowywała czujność oraz gibkość w ruchach także na bezpiecznym terenie. Była to kwestia wyuczonego, niezbywalnego nawyku. Potem zwracał uwagę na rynsztunek. Jeśli delikwent miał czyste buty czy oręż w idealnym stanie, znaczyło że bliżej mu groźnie wyglądającego dandysa niż zabójcy. Wreszcie podchodził do celu swojej obserwacji i zwyczajnie zaczynał rozmowę. W momencie jak myśliwy uciekał wzrokiem lub jąkał się, szybko kończył konwersację. Jeśli nie, przedstawiał ofertę chlebodawcy. Była to czysta prowizorka, wręcz łapanka z ulicy. Ale ufał swojej intuicji. Kiedy nastało południe, zakończył wyprawę i wrócił do posiadłości. Swoje kroki bez zwłoki skierował do Nicholasa. - Jest paru chętnych. Pojawią się dziś. Chcę być obecny przy ich selekcji. Co do mojej nagrody. W mieście żył pewien człowiek. Shevi. Wiele mu zawdzięczasz szefie. Choć może o tym nie wiesz. Dziś dowiedziałem się o jego śmierci. Jeśli nie proszę o zbyt wiele, chciałbym aby jego mordercę spotkała kara. |
16-09-2015, 05:02 | #38 |
Reputacja: 1 | Śniła strzępami snów rozrzuconych jak żałosne okruchy pomiędzy czernią i czerwienią. Śniła zmorfowane niemowlę wypuszczające ssawki spod opuchniętego języka. Wściekłe jego juchą kundle z Kwadratu, rzucające się na radnych. Śniła nienaganne czyste ubrania diuka i chłód bustuarium. Śniła Zaułek w ogniu - jak wtedy, jak gdy wypalano zarazę. Archigosa rozwłóczonego na schodach jego wieży. Twarz spokojna jak zawsze. “Powtórz pytanie, Nekri”, szeptał raz za razem, lecz ona nie miała ust, by to zrobić. Przede wszystkim jednak śniła wybielonego skurwysyna i jego buzdygan - cały we krwi, fragmentach jej skóry i długich niciach czarnych włosów. Uderzył i upadła. I znowu. I znowu. I znowu. Aż jej głowa i twarz stała się niemożliwą do rozpoznania miazgą. Z trudem rozkleiła zlepione szarą ropą powieki, przewróciła się na drugi bok i zwymiotowała żółcią i resztkami chleba, który jadła w nocy. Raz. Drugi. Rzygała z bólu zwinięta w kłębek na wąskiej pryczy, a gdy skończyła nie miała nawet siły wytrzeć strużki śliny ściekającej z brody na kamienną posadzkę. Leżała tylko nieruchomo jak nieświeża ryba na straganie i marzyła, żeby w końcu zdechnąć. Żeby ktoś w końcu zrobił jej przysługę i upierdolił jej ten przeklęty łeb. Gdy Chares otworzył drzwi do jej klitki, za wąskim jak dziewicza pizda oknem było jeszcze ciemno. Nie poruszyła się, nawet nie podniosła na niego oczu. - Wyglądasz jak rozdeptane łajno, Nekri - ocenił cicho, litościwie nie podnosząc głosu i osłaniając płomień kaganka wielką jak bochen chleba dłonią. Nawet w półmroku wyraźnie widział miejsce , gdzie uderzenie zniekształciło jej czaszkę. - Odchędoż się - wychrypiała przez piekące gardło. - Podaj… Podał. Nawet rozwiązał rzemienie pętające skórzany woreczek. Sięgnęła nie patrząc, z jękiem ulgi wpakowała do ust liście popielnika. Po chwili wytarła brodę ręką z zaschniętych wymiocin i usiadła na łóżku. - Zrobiłeś, co kazałam? - zapytała w końcu, spluwając szarą śliną w kałużę rzygowin. - Taa… - rozparł się wygodniej na krześle, aż jęknęło drewno. - Od tagmaty wygarnąłem wszystkie śmiecie jakie mieli. - Powinnam coś wiedzieć? - Cuchniesz. Kiedyś roześmiałaby się na to, odwdzięczyła złośliwostką. Obecnie - w zwyczajny dzień - drgnęłyby jej kąciki ust. Uśmiechnęłaby się prawie. Teraz jednak popatrzyła tylko: na niego, na siebie, na brudną posadzkę. Czerwień wciąż pulsowała jej w głowie i miała ochotę rozkrwawić mu twarz, byle tylko zmazać z niej coś, co wyglądało jak cień litości. - Wypierdalaj, Chares - zawarczała wściekle, wstając z łóżka. Ciało jak z kamienia: sztywne, nieskore do ruchu. Pomyślałby kto, że to posąg wstaje a nie żywa osoba. - Zawołaj Hosni. Potem odpocznij. Będziesz mi potrzebny. Skrzywił się tylko, wzruszył ramionami i wyszedł bez słowa. ~ * ~ Gdy Hosni czyścił podłogę, spisała nazwiska perioczich, którzy mogliby odnaleźć się na stołku strategosa. Pisała powoli, prawie nie patrząc na papier, mrużąc oczy nawet przed wątłym płomieniem kaganka. Litery były chybotliwe, niezgrabne, trochę nieudolne. Popielnik nie chwycił jeszcze dobrze i trzęsła się cała jakby ktoś ją w samej koszuli na śnieg wyrzucił. Nie potrafiła opanować tego dygotu. Musiała odczekać. Dopiero, gdy obmyła się nad miską, wzuła świeże ubranie, dopiero, gdy noc zamieniła się w przedświt była w stanie stanąć prosto. I dopiero wtedy ruszyła do archigosa.
__________________ "[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat." |
18-09-2015, 22:06 | #39 |
Reputacja: 1 | Coś w tej sytuacji śmierdziało na kilometr. Skąd w opuszczonej kamienicy wzięło się dziecko? I to w dodatku na samym stryszku? Albo zbłądziło i teraz ryczy bo zejść nie potrafi, albo… no właśnie… jakie albo? Kania rozłożyła się na płasko, starając się wywierać jak najmniejszy nacisk na naruszoną konstrukcję dachu. W ustach zmełła przekleństwo. Potem oceniła odległość dachu do podłogi. Na oko było to 3 do 4 metrów. Każdy błąd groził tutaj skręceniem nogi albo jeszcze czymś gorszym. Nie mogła ryzykować teraz, kiedy właśnie szukali z Diatrysem morfa. - Hej..dzieciaku…hej, nie płacz – zawołała Kania – zabiorę cię stamtąd tylko musisz mnie słuchać, rozumiesz? Żadnej reakcji. Ba, Shar wydawało się nawet, że dziecko usunęło się bardziej, tak aby nie być już widocznym i umilkło. - Za chwilę wrócę po ciebie. Rozumiesz? Odpowiedz coś? –próbowała ponownie. Dziwne. Cholernie dziwne. Bało się jej? Bało się kogoś innego czy może czegoś innego?? Instynkt krzyczał jej do ucha, podpowiadając co ma zrobić. Wstała ostrożnie i wróciła do miejsca gdzie pozostał Pempto. Musiała go sprowadzić. Był jak pies myśliwski na wynaturzenia. Jeśli w tym budynku i z tym dzieciakiem było coś nie tak, to Piąty to wywęszy. - Tutaj – zawołała – chyba znalazłam coś ciekawego, prędko – dokończyła wskazując na ruderę. Kiedy Diatrys w końcu wspiął się na dach, zdała mu krótko raport na temat odkrycia. Pempto wciągnął powietrze w nozdrza i ruszył powoli w kierunku zapadniętego miejsca. Nagle wyraźnie podniecony rzucił wskazując dłonią na otwór: - Morf, morf! Wiedziała! Czuła przez skórę, że to pułapka. Nagle Kania usłyszała straszliwy krach. Dach pod Diatrysem załamał się i cały świat znalazł się w jednej chwili w chmurze gęstego pyłu. Pempto zniknął piętro niżej przy huku pękających krokwi i zawalającego się poszycia. Przez moment, który wydał się Shar wiecznością straciła widoczność. A potem nastała cisza. Przerażająca cisza. Nie miała pojęcia jakim cudem udało jej się nie podzielić losu kapłana. Jednak jakimś cudem stała na dachu patrząc na białą zasłonę pyłu. Dziewczyna zawoła na głos. Nikt jednak nie odpowiedział. Kania zaklęła głośno. Żesz kurwa mać! Dlaczego misterny plan musi się zawsze posypać? Kobieta przyjęła postawę bojową i z kuszą w ręku, celującą w otwór wolniutko posuwała się w kierunku bezpiecznej pozycji, próbując raz po raz nogą stabilność podłoża. Jeśli latający potwór tam siedział, mógł w każdej chwili spróbować wyleźć przez dach. Skok na łeb na szyję w tych warunkach oznaczał skok na ślepo. Łamiąc kości nie pomoże ani sobie ani Diatrysowi. Musiała znaleźć inne wejście, albo odczekać aż pył opadnie trochę. W każdym razie cokolwiek by się nie działo nasłuchiwała czy coś na dole się rusza czy jęczy, gotowa zabić morfa jeśli tylko wychyliłby łeb ponad dach.
__________________ Podpis zwiał z miejsca zdarzenia - poszukiwania trwają! |
22-09-2015, 18:27 | #40 | |
Reputacja: 1 | Cytat:
Ismael Garrosh Fitzgerald uniósł brew. Nie był pewien co zaskoczyło go bardziej. Gadatliwość wojownika, czy jego nietypowa prośba. - Kim był człowiek, któremu tak wiele zawdzięczam? - spytał podejrzliwie. - I kim jest człowiek, który odebrał mu życie? Bo znasz tego człowieka, skoro chcesz abym wymierzył mu karę? - Shevi. Przecieki od Chamberlain’ów. Wykrycie szpiega rok temu. Jego zasługi. Zastanowił się nad drugim pytaniem. Sjefa o mordercę nie pytał. Jako ledwie pośrednik guślarz z pewnością nie posiadał takiej wiedzy. - Nie znam zabójcy, inaczej byłbym doń w drodze. Diuk pokiwał głową. Podszedł do szafki, gdzie w zakorkowanych butelczynach stał alkohol. Zarówno ten lokalny jak i sprowadzany dużym kosztem z odległych krain. Sięgnął po jeden z trunków, jego ulubiony. Akwizdrański miodniak nie miał równych wśród swoich. Siłę trunku równoważyła jego słodycz przełamywana cierpkością, którą nadawał znany tylko akwizdrańskim mistrzom składnik. Receptura, która przetrwała Rozdarcie, której nikt inny nie zdołał podrobić. Nalał bursztynowego płynu do złotego kielicha. Sygnety zabębniły o naczynie. Posmakował. - Dobrze - mlasnął. - Rozpytam. Wiedz jednak, że nie uczynię niczego wbrew prawu. Wojownik skinął głową. Parwiz Yehuda Z pierwszymi promieniami słońca ściągnięto grube na łokieć, drewniane bale zabezpieczające wierzeje. Otworzono na oścież skrzydła wrót. Równocześnie naoliwione wielkie koła zaczęły wciągać na bębny grube łańcuchy z głośnym terkotem. Żelazna krata zaczęła unosić się powoli w górę. Gdy tylko uniosła się wystarczająco wysoko, z miasta wyprysnął na karoszu niewielkiej postury mężczyzna, chłopak prawie jeszcze z wyglądu, wprowadzając konia natychmiast w cwał. Wzbijając kurz na suchym trakcie pognał na wschód. Parwiz poczekał aż opadnie kurz, aż ucichnie śpiew łańcuchów i dał znak do odjazdu. Anakratoi pojechali przodem prowadząc dwa wierzchowce ze skazańcami. Za nimi archigos z tagmatoi, w niewielkiej odległości. Jechali kłusem, dając czas przepatrywaczowi na rozeznanie się w sytuacji i powrót. Pył wzbijał się z drogi i pewnie widoczny był z dużej odległości. Musieli zdawać sobie sprawę, że nie przyjadą niezauważeni. Zgiełk i smród miasta zostawili wkrótce za sobą. Wokół rozciągały się pola z okolicznych wsi. Rzadkie drzewa dawały niewiele cienia. Już z daleka widzieli wzgórza wśród których znajdowały się kopalnie. W miarę jak oddalali się od Skilthry, krajobraz się zmieniał. Pola uprawne ustąpiły miejsca ugorom, dzikim łąkom porośniętym kępami ostrokrzewów. Okolica stawała się coraz bardziej kamienista i wyjałowiona. Ismael Garrosh Kandydatów było trzech. Trzy osoby z łapanki, po wstępnej selekcji Garrosha. Kramarza nie odwiedziło tego ranka zbyt wiele osób, toteż wybór był niewielki i jak teraz zauważył wojownik, to co rano wydawało mu się wyborem dobrym, teraz prezentowało się marnie. Fitzgerald przyjął szemrane towarzystwo w salonie. Pierwszy do pomieszczenia wśliznął się niski mężczyzna o pociągłej twarzy i koziej bródce, rozglądając się rozbieganymi oczami po ścianach obwieszonych obrazami w złotych ramach, patrząc chciwie na złoty kielich ciągle stojący na dębowym sekretarzyku, lustrując sygnety na palcach diuka. Drugi wtoczył się potężny drab o zarośniętej gęstą brodą twarzy. Zahaczył ramieniem o mebel, prawie go przewracając. Zaklął. Splunął na podłogę. Ostatnią była kobieta z twarzą poznaczoną ospą i poplamioną juhą kamizelą, jakby dopiero co zamordowała własnymi rękami jakiegoś morfa. Fitzgerald nie dał po sobie poznać czy wybór Ismaela przypadł mu do gustu, jednak ten sam już wiedział, że nie spisał się najlepiej. Nie wdając się w szczegóły diuk nakreślił im sytuację na trakcie. - Za wytropienie morfa i zabicie go wyznaczam nagrodę - zakończył. - Ile? - oczy koziej bródki zabłyszczały. Shar Srebrzysta. Pył przysłaniał wszystko i gryzł w oczy. Jeśli Pempto wogóle przeżył, to nie odzywał się. Przesuwała się wolno do dymiącej czeluści trzymając przed sobą kuszę gotową do strzału. Krok za krokiem, nim postawiła stopę, sprawdzała nią wytrzymałość dachu. Do cholery, jak miała w tej szarej chmurze cokolwiek dojrzeć? I wtedy się stało. Bardziej poczuła niż zobaczyła jak coś wystrzeliło z dolnego piętra, uderzyło w kuszę, palec zwolnił cięciwę a bełt świsnął prosto w niebo. Odrzucona podmuchem straciła równowagę i upadła do tyłu, podpierając się rękoma. Puszczona kusza zsunęła się po pochyłym dachu i zatrzymała dwa metry dalej, na kamiennej rynnie. Ciemny kształt wzbił się w górę i opadł nieopodal niej, wczepiając się kolczastymi wypustkami skrzydeł w podłoże. Wyglądał jak wielki, przerośnięty czarny nietoperz. Morf zdawał się wsysać promienie słońca, które omiatały dach. Zapiszczał chowając głowę. Światło go raziło. Zauważył ją. Wyszczerzył kły i zaczął się do niej zbliżać, wielkimi sunięciami czarnych skrzydeł, z każdym zamaszystym krokiem wczepiając się w dach. Zaczęła się cofać, przerażona, powoli w kierunku kuszy. Strach paraliżował jej ruchy. Nie miała gdzie uciekać. Jedyne na co mogła liczyć, to kusza, która balansowała na krawędzi dachu. Stwór był coraz bliżej. Widziała już wyraźnie jego białe oczy, teraz zwężone w szparki, przed raniącym je słońcem. Czuła już zapach zepsutego mięsa, od którego zaczęło jej kręcić się w głowie. Był już tak blisko, żę wystarczył jeden skok, by rzucił się na nią i skręcił jej kark. Teraz albo nigdy. Wygięła się w tył sięgając po kuszę. Dotknęła palcami kolby i... nie uchwyciła. Pchnięta broń odwróciła się i zawisła na krawędzi na łuku. Potwór skoczył. Opierając się na skrzydłach zawisł nad nią zwieszając głowę. Białka oczu przyglądały się jej z zaciekawieniem. Kreatura przechyliła głowę na bok. Otworzyła paszczę. Mdły odór rozkładającego się mięsa przyprawiał ją o mdłości. Błysnęły dwa górne kły. Nachylił się nad nią i... ... odskoczył z piskiem kuląc się i chowając głowę w błoniastych skrzydłach. Tarzał się po dachu, próbując schować się przed czymś, co atakowało jego umysł. Daremnie. Haust świeżego powietrza przywrócił jej zdrowy rozsądek. Odwróciła się na brzuch. Siegnęła po kuszę. Naciągnęła cięciwę. Nałożyła bełt. Pozycja. Spust. Wizg pocisku. Bełt wbił się w morfa z głuchym mlaśnięciem. Cięciwa. Zaryczał rozkładając skrzydła. Bełt. Około półtorej metra każde. Spust. Wizg. Skowyt. Bełt trafia morfa prosto w korpus. Przemorfowane zwierzę robi kilka kroków w tył. Traci równowagę. Jeszcze rozpaczliwie próbuje złapać kolczastą wypustką krawędź dachu. Kolce drapią po śliskich dachówkach. Spada z głośnym mlaśnięciem z trzeciej kondygnacji. Origa Torukia. Miasto dopiero budziło się do życia. Ludzie wylegali na ulicę, zmierzając do sobie tylko znanych miejsc. Ścierwnik z naciągniętym na twarz kapturem przemierzał ulice w poszukiwaniu padliny. Zagubiony kundel biegł za skrzypiącym wozem obszczekując go. Patrol tagmatoi przemierzał ulice Zaułka. Zaczęła od najbardziej oczywistego miejsca. Tak oczywistego, że nie spodziewała go się tam znaleźć. "Pod Kocim Łbem" była jeszcze zamknięta o tej porze. Załomotała pięścią w drzwi. Odpowiedziała jej cisza. Zajrzała przez brudne okna do środka, lecz niewiele dojrzała. Nie zamierzała jednak tak prosto odpuścić. - Amber, Wshem zostańcie. Logan, Bates ze mną! Właściwie każdy lokal miał boczne wejście, którym dostarczano towar lub... Obeszła karczmę. Boczna uliczka była wąska. Śmierdziała stęchłą rybą, kwaśnym piwem i szczynami. Wejście do karczmy było niskie, ukryte za kilkoma starymi, rozpadającymi się drewnianymi skrzyniami. Parwiz Yehuda Ujrzeli go gdy wyskoczył zza wzgórza, poganiając czarnego jak noc wierzchowca. Przepatrywacz brawurowo minął ludzi Nekri, po czym gdy już wydawało się, że stratuje archigosa, zatrzymał konia w miejscu metr przed nim, zeskoczył z siodła. W oczach grały mu jeszcze ogniki, twarz zaczerwieniona była rumieńcem. Pochylił głowę. - Panie! - Mów! Coś widział! - W miasteczku ciżba wielka i tumult! Górnicy wylegli na plac. Nijakiego porządku wśród nich nie ma. Wistelana ni jego ludzi nie widziałem ale jeden z budynków pilnują górnicy z kilofami. Górmistrze starają się jako taki porządek zaprowadzić, ludzi skrzykują ale sami ze sobą do ładu dojść nie potrafią. Krzyk jeno, harmider i kłótnie. Ismael Garrosh Znał wystarczająco dobrze Nikolasa by wiedzieć, że nie był zadowolony z przyprowadzonych do niego kandydatów. Wiedział to już nim ich odprawił i nim usłyszał "Przyprowadź mi kogoś innego, kogoś komu byś zaufał, lub nie przyprowadzaj nikogo więcej". Niezależnie od wyniku poszukiwań miał stawić się u diuka gdy słońce osiągnie zenit. Poszedł więc, bez planu jeszcze. Znowu zagłębił się w uliczki Skilthry. Zamyślony nawet nie zwrócił uwagę na człowieka, który podążał jego śladem. Zauważył go dopiero gdy ten wepchnął go w wąską uliczkę, którą właśnie mijał. Domy w tym miejscu prawie się stykały, zostawiając tyle tylko miejsca, że mogły się w niej minąć dwie osoby. Jej koniec niknął w cieniu. Odwrócił się. - Obraziłeś mnie skurwielu - anoteros Degan Wiss wyszczerzył zęby, ukazując brak trzonowca - przy moich ludziach! Teraz JA policzę się z tobą! Wyciągnął miecz. Cyric. Opuścił swoje więzienie niepyszny. Zostawiając za sobą wściekłego Gormuga. Z jednej strony był mu wdzięczny za ocalenie życia. Z drugiej wściekły za sposób w jaki go potraktował. Jak mógł wogóle pomyśleć, że on, Cyric mógł zabić swojego przyjaciela? Życie stało się nagle bardziej skomplikowane. Ścigająca go tagmata, Brown... Nie wiedział co ze sobą zrobić. Otworzył boczne drzwi i... Cyric. Origa Torukia. Prawie na siebie wpadli w wąskim przejściu. Zaskoczeni oboje. Cyric zreflektował się szybciej. Mógł spróbować prysnąć, korzystając z momentu zaskoczenia, lub zamknąć drzwi i próbować szukać innej drogi ucieczki. Mógł też próbować z nią porozmawiać, może chciała mu pomóc? Jedno było pewne. Jeśli chciał uciekać, musiał działać szybko. Syntyche Nekri W podzamczu panował przyjemny chłód. Syntyche zatopiła się w raportach. Szeptach miasta, które spływały całymi dniami. Z pracy wyrwało ją wtargnięcie do gabinetu Charesa. Stanął w przejściu zasłaniając je sobą. - Przyszedł Biały. Chce się z tobą widzieć. Odchyliła się na krześle, odkładając lekko zakrwawiony i pomięty strzęp papieru na porysowany blat stołu. - Dobrze - mruknęła cicho tonem, który przesunął znaczenie tego słowa niebezpiecznie blisko “kurwa jego mać”. - I tak chciałam z nim porozmawiać. Perioczi przepchnął się w progu trącając Charesa ramieniem. Wyglądało na przypadkowe szturchnięcie. Człowiek-góra burknął niskim tonem i... wyszedł z gabinetu. Drzwi zatrzasnęły się od nagłego przeciągu. Na bladej twarzy zobaczyła przelotny uśmiech satysfakcji. "A więc to nie było przypadkowe szturchnięcie" - pomyślała. - Kazałaś sprzątnąć całe gówno z mojej strażnicy - sięgnął po krzesło stojące z boku i postawił go głośno przed jej biurkiem. - Czy mógłbym wiedzieć dlaczego kopnął mnie ten zaszczyt? Posadził dupsko i założył nogę na nogę patrząc na nią wyczekująco. Wykrzywiła do niego wargi w czymś, co przy odrobinie dobrej woli mogło ujść za krzywy uśmiech. - Taka mnie nagle dobrotliwość dopadła, Biały, że postanowiłam ci życie ułatwić - sarknęła. - Zgodnie z prawidłami sztuki, ciebie powinna teraz dopaść wdzięczność przeogromna. Jak już dopadnie, nie wahaj się jej okazać. Wydął wargi, po czym wypuszczając z płuc powietrze rzekł: - Bardzo ci kurwa ślicznie dziękuję, bardzo - wyszczerzył zęby. - W sumie w dupie mam co z tym ścierwem zrobisz. Możesz im kazać zjeść własne kutasy, czy co cię tam kręci, z jednym małym wyjątkiem... Zrobił krótką przerwę, potrzebną na uniesienie brwi. - Tak się składa, że jeden z tych chujków jest mi potrzebny i w naszym w s p ó l n y m interesie jest, żeby z tej kloaki wyszedł z życiem. Sięgnęła za siebie po drewniany kubek, nalała z dzbana rozwodnionego wina. Szurnęła przez blat w jego stronę. - W gardziołku zaschło, że zmilkłeś? - zatroskała się fałszywie, na nutę periocziemu znaną doskonale, choć oczy miała poważne i nieruchome. - To zwilż je czym prędzej, bo historia sama się nie opowie. A i wspólnych interesów nie zapomnij dobitnie unaocznić, żeby mojej uwadze nie umknęły. Zawahał się. Jedną, krótką chwilę się zawahał. Później jednak sięgnął po kubek i spróbował. - Cierpkie - mlasnął. - Chujek ładnie śpiewa a ja lubię go posłuchać - wskazał na brudne papiery rozłożone przed Nekri. Tyle z opowiedzianej historii. Jedno zdanie, by opisać donosiciela. - Ha - mruknęła. - Co w tym dla mnie, że będziesz uszy cieszył jego śpiewem? - Ja słucham a moi tagmatoi tańczą później w rytm pieśni. Ty zaś cieszysz się, że nie masz na głowie zawszonego Zaułka. Pierdolony spokój. - Biały - powiedziała powoli, odejmując dłonie od skroni i nachylając się ku niemu. - W tym bardzo konkretnym momencie w dupie mam tańce tagmaty - klarowała dalej cicho i bardzo wyraźnie. - Zeby gnój ci się jako ucho przydał wraz z nim muszę wypuścić także innych. Ty to wiesz i ja to wiem. Więc nie mydl mi oczu pieprzonym spokojem. Chcesz żebym zainwestowała? Nakreśl mi konkretny profit. Perioczi upijał właśnie wina i skrzywił się, nie wiedzieć czy na kwaśny smak trunku, czy mu słowa Nekri były nie w smak i zdradzać tożsamości informatora nie chciał. - Barden - sapnął wreszcie - pasierb Gormuga, właściciela karczmy Pod Kocim Łbem, który się z Brownem zwąchuje, tego znać musisz. Ojczulek sobie nim szynk wyciera dospołu z własną dupą, więc ten mu się odgrywa po cichu. - Nie krzyw się tak. - Odchyliła się ponownie, ostrożnie opierając obolałą głowę o oparcie krzesła. - Gówniarza dostaniesz. Mordę każę mu obić, ale przed zmrokiem wyjdzie. Wypił jednym haustem pozostałą zawartość kubka i wstając odstawił go z trzaskiem na blat. - Jest sprawa inna, ważniejsza. Shar Srebrzysta Na poddasze dostaje się przez klatkę schodową, nie ryzykując zeskoku z dachu. Zamknięte drewniane drzwi ustępują pod kilkoma mocniejszymi kopnięciami. W środku jeszcze nie opadł całkiem kurz. Kaszle kilka razy, przyciskając do nosa rękaw. W stropie zieje wielka dziura, przez którą widać niebo. - Morf, morf - słyszy słaby głos i zauważa diatrysa siedzącego na drewnianej podłodze i wskazującego na przeciwległy kąt pomieszczenia. Jedna noga wykrzywiona jest pod nienaturalnym kątem. A więc to jeszcze nie koniec. Nie ma wątpliwości, że Pepto pomógł jej w walce z morfem, że to on w krytycznym momencie zdekoncentrował bestię. Kania chwyta mocno kuszę, przygotowaną do oddania strzału i idzie we wskazanym kierunku. Za filarem dostrzega ruch. Wypada za słup i... Kilkuletni chłopak siedzi oparty o ścianę. Podkulone nogi przyciska do piersi. Drży. Wpatruje się w nią rozszerzonymi ze strachu oczami. Chlipie cicho a spływająca po policzku łza zostawia ślad na pokrytej pyłem twarzyczce. Zauważa coś jeszcze. Dwa zaczerwienione i nabrzmiałe ślady ukąszenia na szyi. - Morf, morf - naciska diatrys. - Zabij!
__________________ LUBIĘ PBF (miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną) Ostatnio edytowane przez GreK : 12-01-2016 o 18:14. Powód: Mag | |