Kto jak kto, ale Ortega rzadko czuła się zadowolona w pełni z końcowych efektów swojej pracy. We wszystkim dopatrywała się niedoskonałości i wad które trzeba poprawić. Każdy drobiazg dało się wszak zmodernizować, zoptymalizować, czy zwiększyć wydajność przez co dla niej praca nigdy się nie kończyła. Tym razem jednak prawie udało się jej o tym zapomnieć. Niesiona falą entuzjazmu po zakończeniu pokazu i uprzątnięciu mogących się w przyszłości przydać resztek typu kable oraz skrzynie po fajerwerkach, znalazła w sobie dość chęci aby wyjść... do ludzi. Poruszała się wśród tłumu chłonąc zgiełk, ruch i korowód migających w świetle lamp obcych twarzy. Ktoś wpadł na nią ze śmiechem, ktoś inny niechcący potracił. Jakiś dzieciak chciał się dowiedzieć czy nie został jej jakiś wybuchający szpej, a jeśli tak to może mógłby go dostać. Monterka kręciła głową przecząco ilekroć słyszała skierowane w swoją stronę pytania czując powracającą wielkimi krokami fobię społeczną. Dorwała w końcu dwie butelki cydru i szybkim krokiem ruszyła w stronę pociągu.
Gdzieś w połowie drogi dostrzegła wśród ludzkiej masy Morrisona jak zwykle trzaskającego gębą, ale w tym nic dziwnego nie było. Przecież on zawsze gadał, smęcił, pouczał i potem znowu gadał, jakby sklejenie japy stanowiło dla niego stan wysoce nienaturalny i szkodliwy w równym stopniu co słuchanie go na dłuższą metę. Przynajmniej dla Sam. Mimo to skręciła zmieniając kierunek na kolizyjny z nim, chcąc zakopać wszelkie niesnaski na jeden wieczór i napić się jak z człowiekiem. Po wspólnej wycieczce zaopatrzeniowej irytował ją w stopniu pozwalającym na podobną próbę.
Przeszła trzy kroki i naraz zatrzymała z lewą stopą tuż nad spieczonym i rozdeptanym piachem. O czym niby mieliby rozmawiać? Oboje mieli czas wolny, niczego nie musieli ustalać ani przedyskutować. Ortega prychnęła, burknęła pod nosem kilka epitetów pod adresem żołnierza i obróciwszy się na pięcie przetransportowała dupsko do pociągu. Pierwszą flaszkę opróżniła siedząc na podłodze warsztatu i porządkując swoją torbę z narzędziami drobnymi, stojącą tam praktycznie od początku zabawy w produkcję materiałów wybuchowych. Drugą obaliła leżąc w łóżku i gapiąc się w sufit. Czy ją dopiła czy nie - tego już nie zarejestrowała.
Ranek zdecydowanie nie należał do przyjemnych. Syndrom dnia poprzedniego, słońce, kolejne tabuny ludzi i nieznośny ból głowy wywołany pierwszymi trzema czynnikami. Z ciemnymi okularami na nosie oraz czymś do picia w pogotowiu, Sam włóczyła się po wnętrzu pociągu nie potrafiąc znaleźć sobie miejsca. Na zewnątrz wygnał ją dopiero głód i zapachy od których ślina sama napływała do ust. Dorwała pierwsze z brzegu stoisko i zaopatrzona w górę grillowanej padliny wróciła na bezpieczny teren aby zjeść w spokoju i z pełnym żołądkiem czekać pod kocem na koniec całej tej festyniarskiej farsy...i koniec kaca.