Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28-08-2015, 10:43   #33
Velg
Konto usunięte
 
Velg's Avatar
 
Reputacja: 1 Velg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetnyVelg jest po prostu świetny
Mawiało się, że z kim człek przestaje, takim się staje. Jakby ktoś chciał próbować tak zmierzyć archigosa, to wyszłoby mu coś przedziwnego.

Bo z daleka była jego córka, Szirin. Kiedyś myślał, że była – i będzie – słodka jak jej imię, ale teraz myślał, że była jak winogrona: niegdyś była słodka niczym jej imię, ale później, z biegiem czasu, zepsuła się w gorzkawe wino. Czternasty rok życia rozpoczęła wielkim buntem: przeciwko miasto, przeciwko Jehudān, przeciwko nieobecnemu ojcu... - i wszystko wskazywało na to, że rok skończy w pięknej komnacie w sąsiedniej wieży, gdzie po kłótni przed dwoma miesiącami ją zamknął, aby się nie skurwiła.

Był Nachman.

Byli strażnicy: rubaszny Diodoros, wcześniej z tagmatoi. Tam – w tagmacie – był jednym z najlepszych bojówkarzy, ale nijak nie pozostawił po sobie dobrych wspomnień. Szybki do śmiechu, szybki do bitki, szybki do wypitki..., pozostawił po sobie jeno kilkanaście wdów i kilkanaście bękartów. Pomyślunku nie miał, ale nadstawić tarczę i ciąć mieczem umiał.

Był cichy Chryzantos, który przyszedł od Nekri. Nieszczególny: wzrostu przeciętnego, postury przeciętnej, wyglądał, jakby ginął w zbroi archigosowego strażnika. Na palcach odciski od robienia kół. Jeno wokół szyi miał ciemną pręgę: pamiętał, że do anakratoi trafił, gdy anakratissa oderwała go od stryczka. Bez zbroi większości ludzi niknął z oczy: dawała radę go zapamiętać głównie przez tę pręgę oraz przez niezmienny, jakby przytwierdzony do jego twarzy, grymas zobojętnienia... - chyba, że widzieli, jak łapał kogoś za szyję i chwytał za szyję gwałcił aż oczy wychodziły na wierzch.

Był Archippos, który dawno już najmował się strategowi za złoto. Byli inni...

Była również wielka wielość sekretarzy, biurokratów, oficeli... to wszystko nie czyniłoby go ani lepszym, ani gorszym od niezliczonych tyranów, którzy władali ziemiami po Rozdarciu. Ale na koniec: był i Polidor, który najbardziej dufnego człowieka przekonałby do wątpliwości w kompetencje jego, który kiedyś usadził Polidora na stanowisku.

Strategos miał posturę morfowego bydlęcia, a jego kroków niosły się po całym zamku. Czasami – gdy słyszał, że próbuje pokonać schody – mgliście zastanawiał się, w jaki sposób Polidorowi udaje się przedrzeć się wąskie schody.

Chyba dwie minuty mu zajęło przebycie trzydziestu schodków. tutaj: zziajany, z potem lejącym się na krzaczaste brwi. Gdyby miał kogoś ścigać, natychmiast chyba padłby trupem... a archigos podejrzewał, że człeka, trwożliwie podsuwającego „Jeśli bunt, to wyślij, panie, oddział. Sam nie jedź. Samemu bezpieczniej zostać w Zamku” równie trudno było szanować tagmatoi, jak jemu.

Zazwyczaj – gdy wszystko działo się dobrze – nawet Polidora lubił: tak, jak się lubiło człeka, który człekowi obcinał brodę. Lubił go i obdarzał tą próżną wspaniałomyślnością, która jednako otwierała sercę i kiesę. Jednak wystarczało, aby działo się coś złego, aby musiał przypominać sobie, że nie przyzwał go jako doradcę: ale jako posłańca. I nie jako człowieka, którego darzył bezwarunkowym zaufaniem, ale jako kogoś, którego musiał sprawdzić.

Więc – gestem powolnym, z wargami skrzywionymi w cienką linię – położył na stole przed Polidorem szmatkę. Diodor usłużnie nachylił się, aby podać ją strategowi. Zauważył, że strażnik jest aż nadto wesoły: i wtem przypomniał sobie, że przedtem w ten aksamit troskliwie zapakował paskudny jęzor kłamcy, który przysłała mu Syntyche.

- Słuchajcie – zaczął prędko, gdy zsapany brzuchacz zaczął sobie wycierać czoło kawałkiem materiału; zupełnie nieświadom, że jeszcze wilgotny od zdradzieckiej śliny. Straż ledwo umiała ukrywać wesołość... – Straż to polityki nie są. Dobre łamacze... – Strateg mimowolnie zmarszczył brwi, jakby dotarcie do prawdy za słowami archigosa wielce go trudziło. Zauważył to: mówił już dwukroć wolniej, ale z większą gestykulacją. – Ale nie polityki. Kogo wyślę? Zobaczy, jak Bindos i Filon wrzeszczą. Kłocą się. Wtedy odpowiedzialności się zlęknie. Po rozkaz do miasta pośle. Wtedy kopalnia popłonie. Jeśli płonie...

Do czasu, aż skończył mówić, purpura poczęła już schodzić z polidorowej twarzy. Teraz, gdy miał już dech, aby dyszeć „tak, tak, tak...”, mógłby zauważyć, że sam archigos się zasępił; tak, że przez to – i przez swój haczykowaty nos – przypominał wyliniałą, wypchaną głowę jastrzębia, którą któryś z poprzednich archigosów zawiesił na ścianie.

- No tak, tak, tak... - przytakiwał Polidor. – Politycy nie. Ale to przecież nie o politykę chodzi, przecież rozchodzi się o stłumienie puczu, o...

Puczu?, strajku? - archigos marszczył się na te słowa, jakby mówiono do niego w zupełnie obcym języku.. Dopiero, gdy strateg przerwał, przełknął, zaciął się – jak zawsze – czoło włodarza wygładziło mu się zrozumieniem.

- Wy nie wierzycie w ten strajk? – wydukał w końcu otyły tagmatos. Nareszcie.

- Niebezpiecznie, bo pali się. Pali się. Pali się – zaintonował jakby mantrę, lekko zwracając kościwą twarz ku oknu. – Nigdy nie paliło się. Co może? I dymu nie ma...

Myślę, że może to radni w kopalni są. Może o wpływ walczą. Może chcą aby ludzi drugiego straż pobiła – lekko stukał przy wyliczeniu. – Może chcą z Skillthry wyciągnąć, by tu coś robić. Może chcą czego innego dostać. Nie wiem – stuknął po raz ostatni, a wzrok skupił na wiercącym się na Polidorze, wiercącym się lekko na zbyt niskim dla jego postury krześle. – Myślę, że to rzecz prosta nie jest.

Oparł się na krześle i spojrzał przewlekle a wyczekująco. Tak, jakby oczekiwał, że on – strategos, który zawiadywał tagmatą – powiedział mu, jakie słowo w straży o Wistelanie.

- Rozumiem, rozumiem, rozumiem... - zaciął się znowu, mimo że nie rozumiał. Szmatkę już odłożył, więc jedną kroplę potu, która pojawiła się na czole, ocierał rękawem. - No ale jeśli archigos wyjedzie ze Skilthry a tak jak mówicie, oni coś tu zamierzają, bezpieczniej jednak będzie zostać. Tu być! - upierał się przy swoim.

Wtem wyciągnął rękę, pstryknął palcami, chciał pstryknąć, bo palec serdeczny tylko zjechał z nieprzyjemnym szurnięciem.

- Wiem! Poślijcie pożarników z oddziałem tagmatos! Jeśli mówią, że szyby płoną... Bunt zduszą, jeśli jest, ogień stłumią. Jeśli co innego, wrócą i wtedy nam przyjdzie decydować. - Spojrzał na Parwiza badając czy jego pomysł trafił. - Bezpieczniej w mieście siedzieć.

- Nie
– zaczął łagodnym, paternalistycznym tonem; ale wtem nachylił się ponad stołem, tak, żeby wpatrywać się w stratega niczym drapieżny ptak w ofiarę. – Jadę, by sprawdzić. Nie, aby walczyć. Nie rzucę się w szeregi. W czym strach jest? – zapytał już oschle, markując, czego strateg się bał. -Wiecie coś?

- Że ja? Nie, nie, nie,nie! – Tłuste policzki zatrzęsły się jak galareta. - Gdybym wiedział, ja... Tyle tylko wiem, że jak rękę do gniazda os włożyć, to nie wychodzi to na zdrowie. No ale - rozłożył ręce a na jego pucołowatej twarzy wykwitł wymuszony uśmiech - zrobicie jak uważacie za słuszne. Przydzielę wam najlepszych!

- Nikt nie oskarża –odpowiedział mu oschle.

W jakiś sposób przelała się czara. Ilekroć strofował tego stratega, tłuste nogi obracały się w galaretę. Kiedy w mieście działo się dobrze, mógł to łacno znosić: ale teraz, gdy w kopalni był bunt, stanęła mu przed oczyma niewesoła wizja. Gdyby Skillthra powstała, zapewne strateg jeno na serce zmarłby. I teraz, gdy nerwowy Polidor zaczął zastanawiać się, czy nie wymknąć się..., i zerkać gorączkowo w stronę drzwi, wybór był łatwiejszy niż wcześniej. Powstał, aby okrążyć stół, podejść do wielkiego i tłustego jak morfowe bawołu stratega – i wreszcie rozwiązać tą sprawę.

(Mgliście zapamiętał, żeby stanął plecami do rzęd świec: tak, żeby trudno było dostrzec cokolwiek na jego twarzy.)

- Słuchajcie – zaczął. - Ufam wam. Są inni, rączejsi, ale im nie ufam. Chciałbym wam pomóc. Dobrym radnym bylibyście. Prawie w moim wieku jesteście, więc bezpieczniej dla was
będzie...


- Ja, radnym? - Polidor stęknął natychmiast. - Do polityki?

- Rozumiecie? - podjął, trochę niezręcznie. - Radny Nikander zachorzał i prawie zmarł...

Archipppos, który stał przy oknie, uśmiechnął się wilkiem, „zachorzał, zachorzał”. „Cisza” - zgromił go archigos; ale nie ukarał. Dlatego, że strażnik wyświadczył mu niedźwiedzią przysługę: Polidor drgnął, gdy się wciął. Musiał chyba źle zrozumieć – jakby mu coś >sugerowali< – bo i jego twarz się lekko ścisnęła.

Nie wyglądał na ani trochę bardziej chętnego niż chwilę wcześniej: ale ochłonął już z pierwszego szoku i najwyraźniej coś sobie rachował.

- Więc chciałbym to prędko zrobić. Trzeba, żebyście dobrze to zrobili, co teraz robimy– podniósł głos, żeby podkreślić. - Bo to ważne, rozumiecie? - nacisnął jeszcze mocniej. Adresat zrozumiał, bo pokręcił głową, więc kontynuował: - I byście mi poradzili, kogo mógłbym za was mianować. Bo ważniście – cmoknął. – Kiedy was zabraknie, straż się zawali, jeśli nie pomożecie...

Odchrząknął, aby odzyskać uwięziony w gardle głos. „Tak... ja...” - zabębnił palcami o nogę - „Dziękuję za zaufanie. To dla mnie zaszczyt... tak, tak, tak... zaszczyt” - wydusił wreszcie, patrząc kaprawymi oczkami raz to na archigosa, raz to na Chryzantosa, który stał dwa łokcie dalej.

- Co do mego zastępcy. Muszę pomyśleć. Dacie czas do jutra?

- Damy – potwierdził z lekką ulgą. – Do jutra zadbam, abyście siedzibę dostali – obiecał - Boć radnym – nawet, jeśli jeno słuchać zamierzacie – jako biedak nie zostanie...

Potem wydusił od niego jeno listę strażników, których chciałby wysłać z nim: tak, żeby w krótkiej przerwie pomiędzy wyjściem archigosa a przyjściem anakratissy mieć czas, by ją przejrzeć i omówić z tymi spośród jego straży, którzy wyszli z tagmaty. (Później zaś: by i z anakratissą to omówić.) Przekazał mu rozkazy: aby przy bramie byli ludzie zaufani, którzy by nie wpuścili do miasta; aby utrzymał cząstkę ludzi w gotowości; aby...

W końcu zaś, gdy prawie już zmierzchało, wysłał z nim dwójkę swych strażników – Chryzantosa i Archipposa – aby pilnowali, żeby nic mu się nie stało podczas buntu (i aby nie zrobił niczego głupiego). Sam zaś pozwolił sobie na kilka minut przerwy przed kolejnym spotkaniem.
 
Velg jest offline