Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-08-2015, 10:20   #48
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
- 6 -


Ofiara leżała bez ruchu. Oculus tryumfował.
Tylko nieznaczne ruchy ciałem, nieznaczne drgania mięśni – nóg, rąk, tiki na twarzy – zdradzały, że pożerany przez demona człowiek jeszcze żyje.

Jeszcze walczy.

Był uparty. Niezwykle wytrzymały.

Oculus zafalował. Popuścił odrobinę koncentrując swoją uwagę w innych miejscach.

Czy to była przemyślana taktyka? Czy sadystyczna gra nieludzkiego bytu? Czy może demon musiał zająć się tymi… niespodziewanymi zagrożeniami… intruzami.

W każdym razie pojawiała się szansa.

Ofiara wyczuła ją. Nabrała odwagi i rozpoczęła szaloną walkę, jak mucha uchwycona w sieci gigantycznej pajęczyny.


OCZKO #4


https://www.youtube.com/watch?v=H0wg0F6sJ0A

Ukryty Oczko wsłuchiwał się w ciemność i burczenie swoich wnętrzności. Przenikliwe zimno wypełniające ten sektor przenikało przez niezbyt gruby uniform więźnia. Zdradziecko wślizgiwało się do ciała. Niezauważalnie, jak najlepszy szczur tunelowy, kradło ciepło i siły. Sam nie wiedząc kiedy Oczko na chwilę zamknął oczy.

To, ze coś dzieje się nie tak, dotarło do Oczka dość późno, kiedy obudziła go ostra kanonada. Kanonada pustych kiszek.

Z trudem otworzył oczy i rozejrzał się wokół.
Sekcja zamarzała.

Cholerna sekcja zamarzała! A on razem z nią!

CELĘ pokrywała gruba warstwa lodu. Ze ścian zwisały potężne nacieki, niczym zębiska lodowego drapieżnika.

Oczko z trudem przypominał sobie, gdzie jest. Jak się nazywa? Co tutaj robi?

Potem przyszło wspomnienie. Odległe, jakby obce. Niewyraźne i nieuchwytne. Nim zdołał je „złapać” w sieć swoich wspomnień, umknęło. Cholera.

Oczko wstał, z trudem panując nad wyziębionym ciałem. Zaszczękał zębami w posiniałych ustach. Dygocąc, próbował poruszać się chwilę, rozgrzać. Udało się, lecz cholernie bolały go plecy. Prawie tak, jakby ktoś w międzyczasie pożenił mu w nie kosę.

Z ust szwędacza uniosła się gęsta chmura oddechu. Gęsta.

Cholera. Wiedział, w czym rzecz.

Nie chodziło tylko o mróz! Nie tylko o mróz!

To był system podtrzymywania życia na tej sekcji. Ogrzewanie i tlen. Maszyny zostały wyłączone i powoli zaczynało brakować tlenu.

Oczko nie bardzo wiedział, co zabije go najpierw – lodowate zimno czy brak powietrza.

Obie perspektywy nie bardzo mu się podobały.

Zielone światła solarne zgasły nagle i oczko został sam w absolutnej, mroźnej ciemności.

Przerażony i zapomniany. Pogrążony w coraz większej apatii.


ROZPRUWACZ #0, TORQUE #3


Dwa wilki zawarły chwilowy sojusz. To było normą na GEHENNIE. Chwiejne sojusze oparte na wzajemnym szacunku wyrzutków społecznych. Mierzenie męskości za pomocą noży i stosu trupów. Ustalanie statusu za pomocą zimnych spojrzeń i kontrolowanej przemocy.

Mimo, że byli tak do siebie podobni, to jednak wydawali się być przeciwnymi biegunami. Torque – niekontrolujący morderczego amoku psychopata i Rozpruwacz – zimny, wyrachowany serials. Torque był drapieżną anomalią, a Rozpruwacz … jej przeciwieństwem czyhającym w ciemnościach opuszczonych korytarzy.

Przy trupach nie znaleźli zbyt wiele interesujących przedmiotów. Kilka więziennych fantów: papierosów, odprężaczy, prymitywnych noży z których żaden nie nadawał się do poważniejszej walki, lecz do zdradzieckiego ataku skrytobójczego. Nic wartego uwagi takich drapieżników, jak oni.

Ruszyli korytarzem. Prowadził Torque, ponieważ lepiej znał drogę. Uważny, skoncentrowany i czujny w równym stopniu na ich drodze i bocznych korytarzach i nowym kompanie, któremu nie ufał nawet odrobinę.

Po kilkunastu minutach zorientował się, że coś jest poważnie nie tak. Zamiast dojść do miejsca, w którym chciał się znaleźć doszli do… jadalni.

To była ta sama jadalnia, jednak w kilka chwil zmieniła się nie do poznania.

Znikły z niej trupy – pozostały jedynie puste siedziska i ławy. Na ścianach ujrzeli zbrązowiałe gryzmoły wykonane zapewne płynami ustrojowymi. Na pewno krwią i fekaliami.

W dziwny sposób ten „obraz” przyciągnął ich. Jakby skrywał sekret, którego poznanie było kluczem… do czegoś.

Widzieli na nim jakieś bazgroły. Widzieli numery i napisy – wszystko takie chaotyczne, popieprzone i szalone, jak sytuacja, w której się znaleźli.

ŚCIANA

Poza tym w jadalni były lustra. Dużo luster. Skąd się, kurwa. Tutaj wzięły lustra.

Odbijali się w nich Torque oraz Rozpruwacz.

Czasami ich odbicia zlewały się ze sobą, jakby tworzyły jedną postać, jedną osobę.

I był ktoś jeszcze. Nad nimi. Widzieli go, jako bezkształtną chmurę ciemności z wypuszczonymi wszędzie mackami. Te smugi wnikały w ciało Torque’a i Rozpruwacza, jak niewidzialne nici do cielesnych marionetek.

Lustra znikły jednak, nim ktokolwiek z nich zdołał powiedzieć choćby jedno słowo, a wraz z nimi ta pokręcona, surrealistyczna wizja demona zapuszczającego analne sondy w ich dupska. I to nie metaforycznie.

W jadalni znów pojawiły się ciała, ja poprzednio i pozostała wymalowana chaotycznymi bazgrołami ściana.


SPOCK #2, PONTI #5

Ruszyli w drogę powrotną. Spock prowadził, ale robił to niezwykle ostrożnie. Nie był głupcem. Był sprytny, był czujny, znał się na ludziach, a po tym cholernym szaleńcu, podpalaczu, oczekiwał najgorszego. Jak po wszystkich. A oczekiwał, dlatego, że nie potrafił odczytać mimiki jego gładziutkiej buźki, zamiaru w jego zamglonych oczkach.

Minęli miejsce, w którym Spock rozwalił bestię, a Ponti widział psa. Miejsce, w którym Spock znalazł medi-żel, a Ponti widział WKP. Ale teraz teren był pusty. Nie było tutaj niczego. Nawet plam krwi.

Jakby ktoś bawił się z ich zmysłami.

Kiedy Spock zastanawiał się, co to może znaczyć, Ponti zaatakował. Znienacka i bez ostrzeżenia celując nożem w nerki współwięźnia.

Tylko nadzwyczajny refleks uratował Spocka przed niechybnym zgonem, ale i tak pożeniona przez Pontiego kosa zostawiła na ciele Spocka głęboką ranę.

Chlusnęła krew. Spock odskoczył. Wpadł na ścianę znacząc ją krwawymi śladami.

Ponti musiał podjąć decyzję. Atak z zaskoczenia nie udał się tak, jak by sobie tego życzył i jak się tego spodziewał. Chociaż Spock oberwał naprawdę mocno i dorżnięcie go nie byłoby trudne, gdyby nie broń palna, która tamten trzymał w rękach i instynktownie unosił w górę, zapewne cele odstrzelenia dupska napastnikowi. Podnosił jednak wolno, oszołomiony bólem i szokiem.

Ponti miał szansę skończyć, to co zaczął. Teraz, w tej chwili, stawiając wszystko na jedną kartę.

Nim zdążył jednak cokolwiek przedsięwziąć podłoga pod nim zadrżała.

W miejscach, gdzie skapnęła krew Spocka i gdzie świeża posoka brudziła ścianę, pojawiały się małe kreatury. Wyglądały jak kilkunastocentymetrowe ludziki, które zamiast głowy miały gałkę oczną, a ich ciała były jakąś obrzydliwą parodią człowieka.

Na razie było ich zaledwie kilka, ale przybywało ich z każdym ułamkiem sekundy.

Spock poczuł, że kręci mu się w głowie. Ponti poczuł, że nadal ma szansę.


HIRO #3


Hiro wisiał w skrystalizowanej pajęczynie. Bezsilny, ponieważ nóż nie radził sobie ze strukturą tych dziwnych, ściśle oplatających ciało i umysł splotów.

Nie poddawał się jednak. To nie było w jego naturze. Zawsze sobie radził. Zawsze wychodził obronną ręką z najtrudniejszych sytuacji, z największych problemów. Teraz też sobie poradzi.

Ucieknie. Jeśli nie fizycznie, to psychicznie. Jeśli nie ciałem, to duchem.

Ile wisiał? Nie miał pojęcia. Nie wiedział. Nie potrafił powiedzieć. Minutę, dziesięć minut, miesiąc, rok? Tak naprawdę nie miało to znaczenia. Nic nie miało znaczenia.

I wtedy go zobaczył. Mężczyznę w korytarzu. Niewyraźnego, niczym zjawa lub duch.

To była jedyna szansa, by się stąd wyrwał.

Chowając dumę poprosił o pomoc. Z oplatanych pajęczą siecią ust wydobył mu się słaby krzyk. Zniekształcony, stłumiony, niemal kobiecy.

- Pomocy… – wyszeptał, bo tylko na tyle starczyło mu sił. – Pomocy.

Powtórzył.

Mężczyzna zatrzymał się. Zawahał. A potem skręcił w boczny korytarz i zostawił Hiro w korytarzu, uchwyconego w pajęczą, niewidzialną sieć.

A Hiroshi zaczął się śmiać, bo zrozumiał, kim był ten mężczyzna i co stanie się za chwilę. Pamiętał, kiedy podjął tą decyzje i dokąd zaprowadził go ten wybór.

- Stąd nie ma ucieczki – zimny głos wypełnił jego głowę.

Zimny, jak pustka wszechświata i jak ona obojętny.

- Nie można uciec z więzienia, które sami sobie tworzycie.

Hiro sięgnął po wspomnienie z ulicy, ale ono znikło, jakby nigdy go nie było, albo jakby poprzez pajęczą sieć, jakaś siła, odebrała mu nawet to. Nadzieję, wiarę, wspomnienia – jedno o drugim.

Czy trwało to wieczność, czy kilka minut – to nie miało znaczenia. Hiroshi w końcu przestał istnieć. Wspomnienia po nim zabrała niewidzialna pajęczyna, zabrała nienawistna moc, której sieć była jedynie przedłużeniem, narzędziem.

Po chwili w sieci wisiała już tylko kolejna wyssana łupinka. Pusta, pozbawiona znaczenia i wartości.

A potem z korytarza wybiegł następny Hiro i – podobnie jak wcześniej – wpakował się w sieć, obok czterech kokonów.

Niekończący się taniec umierających wspomnień trwał i raczej nigdy się nie skończy. Chyba, że zniszczona zostanie siła, która wprawiała w ruch tą zapętloną w nieskończoność scenę.

GHOST #6


Ustawił czaszki w rzędzie i kiedy dokładał tą z numerem 4 cela wokół niego rozpadła się na kawałki.

Dosłownie!

Jakby coś na zewnątrz uderzyło ją, wyrywając dziurę w poszyciu.

Tylna ściana celi znikła. Przez kilak uderzeń serca zastąpił ją holoekran lub coś do niego niezwykle podobnego.

Ghost widział na nim wyświetlane sceny – dosłownie migawki, trwające nie dłużej niż mikrosekundy. Widział palących się ludzi krzyczących bezgłośnie, widział krew na ostrzu i jakieś trupy, widział wnętrze lokalu, w którym ktoś tańczył do szaleńczej muzyki, czy ulicę jakiegoś miasta na Terze, którą ktoś pędził w pościgu za uciekającą ofiarą.
Ujrzał zakrwawione zwłoki kobiety i dwóch dziewczynek. Ostre światła uderzające go w oczy, oślepiające. Sceny, dziesiątki, jeśli nie setki scen, które wypalały się w mózgu Ghosta niczym więzienny znak na skórze.

A potem holoekran znikł i znów był zasysająca hosta czarną dziurą, której nie był w stanie się oprzeć.


Żarłoczna czeluść okolona migoczącymi światłami pochłonęła go i wypluła gdzieś, na zimnej kratownicy.

Przez chwilę więzień leżał nieruchomo, próbując uporządkować wirujące szaleńczo zmysły, a w końcu podniósł się powoli, podpierając ściany.
Żył i z tego, co się zorientował, miał wszystko, cały swój ekwipunek i zdobytą kartę.

Znał to miejsce.

Z ust więźnia unosił się dym. Korytarz był oblodzony. Wszystko wokół było oszronione.

Wzrok Ghosta spoczął na drzwiach kończących korytarz, na którym się ocknął. Po raz drugi.

Światło na drzwiach migotało
. Pulsowało zielenią, zdradzając, że zasilanie nadal działa.

Tym razem jednak nie słyszał krzyków Jarrego. Przestrzeń wokół niego była cicha, a cisze przerywało jedynie metaliczne pojękiwanie GEHENNY. Znajoma melodia szaleństwa.

Zraniona ręka, na której ktoś wyciął mu cyfrę 6 zapłonęła bólem. Rana znów, z niewiadomych przyczyn, zaczęła krwawić, a Ghost odczuwał nieprzyjemne wrażenie, jakby coś przepychało się przez jego żyły, próbowało rozepchnąć mięso, rozedrzeć strup i wydostać się na zewnątrz.

Uczucie to narastało. Budziło niepokój więźnia.

Czuł też, jakby tracił panowanie nad okaleczoną ręką. Jakby przestawała ona należeć do niego, jakkolwiek dziwacznie by to nie brzmiało.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 29-08-2015 o 12:00.
Armiel jest offline