Felix widział co czynił jego elficki towarzysz i czuł się jak zwykły zabobonny wieśniak pełen lęku i szacunku przed potęgą i furią ognistego wichru magii. Lękał się samego siebie, gdyż on też mógł wyzwolić taki gniew żywiołów.
Obok nienawiści do wroga czuł też pewien szacunek, że mimo tak straszliwego natarcia reszta z nich miast pierzchnąć odpowiedziała swą salwą. Celną i śmiertelną wymierzoną w najlepszego fechmistrza z nich.
To był jego obowiązek by ruszyć mu na pomoc. Volker żył i chodził sam, Roran padł bez zmysłów i potrzebował pomocy. Próbując zasłonić głowę dobiegł do krasnoluda i schował się oczekując kolejnej salwy obok nieprzytomnego Thurina.
- Roran skurwysynu, nie waż się tu umierać. Dałem ci słowo. Co moi przodkowie pomyślą jeżeli nie dotrzymam słowa.
Mówił owijając bandaż w jednej dłoni i przykładając gazę do rany. Nie był medykiem ale magia chciała by chociaż sprawiał pozory nim jej użyje i użył. Gdyby nie „naturalna” zdolność regeneracji krasnoluda, mógł być poza możliwością uratowania.
Na szczęście udało mu się utrzymać kompana w gronie żywych a wróg uciekł.
- Będzie żył. Zaklęcie powiodło się, lepiej niż się spodziewałem. - Skłamał, coś musi wyjaśnić nadzwyczajną regenerację krasnoluda. - Rany reszty są głębokie i wątpię bym osiągnął taki rezultat. Magia jest potężną i kapryśną siłą. Mogę tylko przyśpieszyć proces, Thurin jak się ocknie zwykłymi metodami też może pomóc.
- Shallyo dopomóż, bo twoje dzieło czynie. - Powiedział zabierając się za pomoc reszcie rannych, zaczynając od przytomnego Reinera. - Niech ten kto może chodzić rozejrzy się za miejscem na obóz.
Ciężko westchnął i zabrał się za naprawianie szkód ich, w pewnym sensie, zwycięstwa.