Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-09-2015, 21:04   #36
GreK
 
GreK's Avatar
 
Reputacja: 1 GreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputacjęGreK ma wspaniałą reputację
Cytat:
Napisał Mag
Słońce zaszło zabierając ze sobą skwar dnia.
Był już wieczór, gdy do drzwi kwatery na pierwszym piętrze kamienicy ktoś zaczął się dobijać. Był to przeciętny, niczym nie wyróżniający się mężczyzna w zwykłych szatach mieszczanina. Tuż obok niego, oparta o ścianę stała kobieta o płowych włosach zaplecionych w warkocz. Ręce miała skrzyżowane na piersi.
- Myślę, że nas zwyczajnie olała - odezwał się Logan. Kobieta pokręciła przecząco głową na jego słowa.
- Przestań. Musiało się stać coś poważnego, że nie pojawiła się jeszcze w karczmie. - Amber nie dała się przekonać.
Ponownie zastukał do drzwi.
- Jeśli chcesz to wyważę te drzwi. - zaproponował na odczepne.
- Połamiesz się przy tym…
- Lepiej tak, niż słuchać twojego jęczenia - skomentował.
- Ja nie jęczę! Ja się martwię!
Logan odpowiedział coś niezrozumiałego pod nosem. Amber nie zdążyła odgryźć się gdy szczęk zamka i skrzypnięcie zawiasów oznajmiło otwarcie drzwi.
Jak na komendę jednocześnie spojrzeli na osobę, którą otworzyła im drzwi.
Nie była to Origa Torukia.
Staną przed nimi młody mężczyzna. Był wysoki, miał czarne włosy i kompletnie nagi tors. Ubrany był jedynie w zapewne pośpiesznie nałożone spodnie. Tagmatos byli bardzo zaskoczeni.
- W czymś mogę pomóc? - zapytał nieznajomy, a Loganowi wydawało się, że chłoptaś szyderczo się do nich uśmiecha. Spojrzał na Amber, ale ona była ewidentnie innego zdania. Stała wpatrzona w szmaragdowe oczy nieznajomego niczym w obrazek. A to jeszcze bardziej rozsierdziło Desydesa. Wyglądało na to, że wszystko spadło na niego.
- Eee… Chcemy rozmawiać z Anoterissą Torukią. - powiedział mrużąc oczy. Już nie lubił tego dupka. Miał on w sobie coś, że patrzył na ludzi z góry i bynajmniej nie chodziło tylko o jego wzrost.
- Ori zasnęła, ale jeśli to ważne to obudzę ją… Wróciła bardzo zmęczona - odparł niby od niechcenia, ale uważnie im się przyglądał.
Zdrobnienie jakiego użył sprawiło, że nawet Amber zatkało. Zupełnie im nie pasowało do ich dowódcy. Kobieta podniosła jakby w geście poddania ręce.
- Nie, nie. To… To nic ważnego. - odparła szybko zaniepokojona myślą stawania w tych okolicznościach przed Anoterissą. Logan pokiwał tylko twierdząco głową zgadzając się ze słowami koleżanki. Pośpiesznie przeprosili za najście i odeszli.
Nawet nie zwrócili uwagi na to jak wiele rozrywki dostarczyli owemu nieznajomemu.

***wcześniej tego samego dnia***

Szły we dwie z Kanią korytarzami. Echo niosło każdy ich krok. Wysokie sklepienie nad nimi potęgowało wrażenie bycia małym nieistotnym elementem tego świata. Pod maską gniewu skrywała to co naprawdę działo się w jej głowie.
Anoterissa szła przodem kierując je do celu. Jej ruchy stały się sztywne i nerwowe, gdy minął je Diatrys.
Unikała tego miejsca jak ognia, skutecznie udawało jej się ograniczać wizyty w to miejsce do niezbędnego minimum.
Diatrysi przerażali ją. Byli tacy obcy i nieludzcy pod wieloma względami. Nie miałaby odwagi żadnemu spojrzeć w oczy. Nie kiedy nosiła w sobie wspomnienia o swojej siostrze. Od tamtego dnia w jej głowie chodziły niebezpieczne myśli. Takie, za które można w najlepszym razie zawisnąć na szubienicy.
“Zakon jest zbawcą ludzkości. Trzeba być wdzięcznym za jego posługę…” zapętliła tą myśl.
Enato odwrócił się do nich i praktyczne dopadł do Kani. Oridze zmroziło krew w żyłach. Odsunęła się od nich. Odsunęła się jeszcze bardziej, bo to co robił jej Diatrys było dla niej obrzydliwe. Enato po krótkim przepytaniu pokierował Kanię do wyjścia i ruszyli przed siebie.

Torukia stała sparaliżowana strachem. Nie, za żadne skarby nie pójdzie za nimi. Swój obowiązek spełniła. Nawet nie chciała myśleć jak by to wyglądało gdyby przyszła tu sama i za swoje dowody miała tylko słowa przypadkowej kobiety…
Znów poczuła dreszcze na plecach. Potrząsnęła głową i spojrzała na kobietę która szła wtedy z Diatrysem. Szczerze mówiąc dopiero teraz ją zauważyła.
Origa opanowała się i przybrała znów maskę gniewu. Bez słowa ruszyła do wyjścia. Przecież musiała sprawdzić meldunki…

Adrenalina buzowała jej w żyłach. Byłoby najlepiej jakby teraz ktoś ją zaczepił, szturchną albo wyzwał ją. Raz-dwa rozładowałaby stres. Ale niestety nie wydarzyło się nic.
Dotarła do strażnicy, którą tak naprawdę miała zobaczyć dopiero następnego ranka, gdy przyjdzie na swoją służbę. Skończyło się tym, że przecież dawno temu powinna była zdjąć z siebie ciężar swojego rynsztunku.

Znowu złapała się na tym, że nie ma pojęcia, gdzie i którym korytarzem się udać do archiwum. Zapytała więc jakiegoś przypadkowego Tagmatos o drogę. Ten ze zdziwioną miną przyjrzał się opancerzonej Anoterissie. Podobno “ci inni” skończyli swoją zmianę, więc co ona tu jeszcze robiła? Lekko jąkając się wskazał jej ręką kierunek. Ta odeszła od niego, a on jeszcze chwilę wpatrywał się w jej plecy. Wzdrygnęło go na myśl, że przyjdzie mu chodzić na patrole w zbroi. Bo kto wie, może jeszcze ten rozkaz do niego nie dotarł?

Origa nareszcie znalazła się tam gdzie chciała, choć w pewnej chwili poirytowała się myśląc że zgubiła się, albo tamten gnojek źle wskazał jej drogę. Kancelista był młodym chłopakiem. Torukia podejrzewała, że albo był tu za karę, albo z nudów. Przedstawiła mu się.

- Pokaż mi notatki o zaginionych w Zaułku - i pożałowała tych słów, bo gdy sama je usłyszała zrozumiała jak to brzmi. Nawet nie miała mu za złe, gdy odpowiedział jej.
Pokiwała głową ze zrozumieniem, gdy Arwash opowiedział jej co nieco o facecie zaatakowanym przez Morfa. Machnęła ręką.
- To wszystko co chciałam wiedzieć - odparła do kancelisty odruchowo przeczesując włosy palcami, przez co przypadkiem odsłoniła swoją bliznę na skroni. Skinęła głową na pożegnanie.
Już miała wyjść, ale zatrzymała się i spojrzała na mężczyznę jeszcze raz.
- Lepiej trzymaj meldunek o nim gdzieś na wierzchu. Diatrysi zajęli się jego sprawą na podstawie zeznań kobiety, która twierdzi, że zabił go Morf. - po tych słowach, które brzmiały jakby była znużona, Torukia skierowała się do wyjścia.

- Morf, tutaj w Skilthry? - słowa kancelisty zatrzymały ją w pół drogi. - Kobieta była albo pijana albo… Powiedziałaś zajęli się jego sprawą?

- Czy ja kurwa niewyraźnie mówię? - zirytowała się. Zaraz jednak zapanowała nad gniewem - Taa, tamta kobieta właśnie oprowadza Enato. Morf ponoć zeżarł jeszcze dzieciaka i chyba jeszcze kogoś. Ta kobieta co to go widziała podaje się za łowcę Morfów. Mówi, że jeszcze takiego nie widziała, bo ten skacze po budynkach i ma skrzydła jak nietoperz.
Podrapała się po głowie.
- Dobra, bierz coś do pisania, składam oficjalny meldunek. - westchnęła.
- Hmmm… no tak - Arwash usiadł za biurkiem, przysunął świecę do księgi, zamoczył pióro
w kałamarzu, po czym spojrzał wyczekująco na anoterissę.

Torukia chwilę zastanowiła się układając sobie wszystko w głowie. Zaczęła dyktować mu wszystko to o czym opowiedziała jej Kania: jak wygląda Morf, jak się zachowuje, gdzie może mieć “żerowisko” i to co najważniejsze, że wychodzi nocą. Nie omieszkała w raporcie uwzględnić za kogo zeznająca kobieta się podała.
Wspomniała również o oględzinach zwłok w Bustuarium zwracając uwagę na dziwne zasinienia na szyi denata. Podała liczbę potencjalnych ofiar stwora, która wynosiła trzy osoby. Później pomyślała, że chyba były dwie, ale nie zamierzała kreślić po raporcie.

- I to tyle - odparła na koniec. - A teraz pokaż co napisałeś - podeszła do niego by dopełnić formalności.

Raport zdawał się być kompletny.

- Zawiadomię Dalaosa jeszcze dziś - posypał pismo piaskiem, by atrament szybciej wysechł. Zauważyła lekką nerwowość w jego postawie. Uśmieszek błąkający się do tej pory na jego ustach został zastąpiony przez zagryzanie wargi. - Moja siostra jest na nocnej warcie - dorzucił. - Coś jeszcze?

- To lepiej, żeby przeprosiła się ze zbroją. Jak i cała reszta tej hołoty - poradziła poważnym tonem. - Nie, to wszystko. Muszę stąd się wynieść, zanim powiadomisz Białego. Mi na dziś wystarczy wrażeń.

Po tych słowach opuściła jego pokój.

Wyszła ze strażnicy znów na upał dnia. Tym razem mimo pewnych obaw udało jej się bez przeszkód wyjść poza Zaułek. Szczęśliwie żaden obywatel nie chciał jej już niczego więcej zgłosić. Nareszcie wracała do siebie. Czuła, że jak tam dotrze to padnie jak długa na łóżko i nawet nie zdejmie zbroi. Po drodze wstąpiła na chwilę do Smutasa by przegryźć coś na szybko.

***

Jakież było jej zdziwienia, gdy po otwarciu drzwi do swojej kwatery jej oczom ukazał się Moss czekający z krawcem i jego narzędziami tortur.
- Gdzie byłaś kwiatuszku? - zapytał od razu, wykorzystując jej zaskoczenie. - Przecież ja tutaj usycham z tęsknoty. Krawca trzymam dla ciebie. - dodał na koniec jakby to miało jakieś znaczenie dla niej.
Origa przeciągle westchnęła i bez słowa przeszła obok nich. Zdjęła rękawice i rzuciła je na stół tak jak miecz i sztylet.
- No dobrze, już się nie gniewam - odparł bezczelnie - Przymierz. Będziesz wyglądać ślicznie. - Mossmond sięgnął do kufra, z którego wyłoniła się trzymana w jego dłoniach suknia.
- Ślicznie? - odparła sarkastycznie kobieta idąc do małego pomieszczenia, które robiło za składzik i w którym znajdowało się wszystko, nawet balia z wodą. Zaczęła siłować się z zapięciem od naramiennika.
- Moss pomóż mi ściągnąć to ze mnie... - zawołała go zirytowana, gdy usiadła na małym taborecie w kącie pomieszczenia i stwierdziła, że nie poradzi sobie sama ze zdjęciem zbroi. Była zbyt zmęczona i spięta.
Dwa razy nie musiała się prosić. Panicz Sator o dziwo nie skomentował tego tylko obserwując ją robił to co prosiła. Gdy w końcu zrzuciła z siebie koszulę czuła, się nieco lepiej. Moss nawet poratował ją swym ramieniem, gdy ta zachwiała się wstając i robiąc krok w kierunku balii.
Zimna woda przyniosła ulgę jej rozgrzanemu ciału. Miała ochotę zasnąć w niej.
Mężczyzna przyglądał jej się z zaciekawieniem, za co Origa posłała mu groźne spojrzenie nim ten zechciałby zadawać pytania.

Minęła długa chwila nim kobieta założyła w końcu na siebie suknię.

Suknia, czerwona, sfastrygowana rzeczywiście wyglądała... pięknie.

Krawiec zadowolony, że już nie musi marnować więcej swego czasu wykonywał swoją pracę sprawnie i fachowo. Wbijał szpile gdzie trzeba, robiąc poprawki i mamrocząc sobie coś pod nosem. Albo klął na to, że co chwilę musiał upominać ją by przestała się krzywić, albo cieszył się, że już jutro skończy się ten cyrk.

Ostatnie wbicie igły i obaj mężczyźni stanęli w pewnej odległości od Torukii. Z pełną powagą wymalowaną na twarzach przyglądali się efektowi końcowemu. Mossmond kazał krawcowi przesunąć lustro by Origa mogła sama to zobaczyć.

Z dziwną satysfakcją musiała przyznać, że suknia wyglądała i leżała na niej świetnie. Nawet bardziej jak świetnie. Podkreślała każdą zaletę jej sylwetki.
Moss widząc jej minę uśmiechnął się zadowolony z siebie.
- I co sądzisz, kochana? - zapytał.

Szczerze nie wiedziała co odpowiedzieć. Suknie nigdy nie znajdowały się w kręgu jej zainteresowań.
Przejechała dłonią po swojej talii okrytej gorsetem.
Może nie czuła się w tym tak komfortowo jak w swojej zbroi i spodniach, ale nie mogła oderwać wzroku od swojego odbicia w lustrze. Podobała się sobie.

- Na jutro suknia będzie gotowa - słowa krawca przerwały jej chwile zachwytu. Ostrożnie zdjęli suknię z Origi. Zapakował wszystko i był gotowy do wyjścia.

- Jest pan prawdziwym artystą - skomentował jego pracę Moss - W Stolicy damy zabijałyby się o pana. - dodał z rozbawieniem wywołanym wyobrażeniem sobie tej sytuacji.

- Gdzie mi do stolicy jechać - machnął ręką krawiec. Kłaniając się wyszedł, zostawiając ich samych.
Origa siedziała na krześle w samej bieliźnie. Znów zatopiła się w swoich myślach, w tym co dziś się działo. Musiała przyznać, że przymiarka była dobrym odmóżdżeniem po tym co przytrafiło się jej.
Poczuła silne i stanowcze pociągnięcie za ramię. Uniosła głowę i spojrzała Mossowi prosto w oczy. Uśmiechnęła się lekko i pozwoliła zaciągnąć się do łóżka.
Położył się na niej całując namiętnie. Gładził ją dłońmi, ale nagle przestał. Położył się obok niej i oparł na łokciu.
- Może wina? - zaproponował przypominając sobie, że nie przyszedł przecież z pustymi rękami.
Uśmiechnęła się.
- Wina i modlitwy nie odmawiam - odparła gładząc go dłonią po policzku.
Wstał i ruszył do swoich rzeczy rzuconych po podłodze.
Rozlał wino w kubki i wrócił do łóżka. Z rozczarowaniem stwierdził, że w tym krótkim czasie Origa zasnęła. Przyglądał jej się. Ciekawiło go czemu wróciła dziś tak najeżona.

***
Obudziła się z krzykiem. Serce waliło jej jak szalone. Koszmar był niezwykle realistyczny.
Wiedziała, że odchoruje wizytę u Diatrysów, ale mimo to była na siebie zła. Oparła się na łokciach i usiadła. Pod kocem była naga, a miejsce obok niej puste. Słońce jeszcze nie wstało.
Kątem oka spostrzegła ruch na tle okna. Cień zbliżał się do niej.
- Wynoś się! - warknęła natychmiast budząc się do świadomości.
Cień zatrzymał się.
- Widzę, że humor ci wrócił - odpowiedział głos jej kochanka. - Suszyło mnie, bo całe wino przez ciebie musiałem wypić sam. - podał jej kubek z wodą.
Napiła się. Nie podobało jej się, że był świadkiem tej sceny. Nie cierpiała siebie w takich chwilach słabości i nie chciała by ktoś o nich wiedział.
- Co to za koszmar cie naszedł? - zapytał siadając po drugiej stronie łóżka.
- Nie ważne - ucięła od razu.
- Wiesz, mówiłaś przez sen…
Zamarła obawiając się co za głupoty mogła paplać przez sen.
- Kim jest Ceres? - zapytał.
Skierowała badający wzrok na niego. Blask wyjątkowo jasnego tej nocy księżyca odbijał się w jej ponurym spojrzeniu.
- To moja siostra - odwróciła od niego wzrok.
- Myślałem, że masz tylko braci - odparł szczerze zdziwiony.
- Bo tak jest...
Bez ostrzeżenia objął ją i ścisnął z całych sił.
(...)
Wkrótce znów zasnęła.
Kulawy pies już nie szwendał się po ulicach gdy późno w nocy Enato załomotał do drzwi bustuarium. Zrazu nie otworzył mu nikt. Nie zrażony niczym, łomotał dalej. Aż po niecałej klepsydrze szczęknęła zasuwa poprzedzana wymyślnymi epitetami, które ucięły się zaraz gdy zobaczono kto stoi u wrót. Te szybko też otworzono.



Syntyche Nekri, Parwiz Jehuda
Fitzgerald stanął w progu. Długie schody nie odebrały mu oddechu, lecz mimo tego policzki miał rozpalone.

- Archigosie - skinięcie głową, - Nekri - podchwycił jej wzrok a przez twarz przebiegł mu grymas niezadowolenia. - Przepraszam za późną porę ale sprawa zdała mi się na tyle ważna, by ją niezwłocznie przekazać.

- Duksie – uśmiechnął się politycznym uśmiechem rozanielonego rekina. – Usiądź. - wskazał mu miejsce po drugiej stronie stołu, tuż obok Nekri.

- Panie - kontynuował siadając - jak wiecie dzisiaj był czas zebrania poradlnego. Moich ludzi zaatakowano.

Mówił szybko, w pośpiechu. Nogę zarzucił na nogę. Dłonie oparł na oparciu krzesła.

Parwiz przeczesał brodę palcami. Nie wyglądał, jakby się specjalnie przejął – i nawet duks, z którym nigdy blisko nie był, musiał zauważyć, że archigosa jego wyznanie nijak nie zaskoczyło.

- Dobrze, że wy zdrowi jesteście. Dobrze, że jeno wasi ludzie poranieni są – uśmiechnął się, ale oczy pozostały zimne. Jeno delikatna drwina, z którą obrócił w ustach „waszych ludzi”, dawała wgląd w archigosowe serce: – Opowiedzcie, jak się stało.

- Tak... - Fitzgerald zabębnił palcami o oparcie krzesła i zaczął się bawić złotym sygnetem, obracając go wokół palca, mówiąc z przejęciem. - Wóz się zepsuł, co na nim dobra były. Oś pękła. Do Grabowej niedaleko było, więc Degan wyjechał wziął kilku tagmatos i pojechał inny wóz ściągnąć. Nie było go długo, więc kilku zbrojnych przy wozie zostało - przerwy robił, jakby przywołując z pamięci zajście - a ja z Garroshem ruszyliśmy go szukać...[/i]

- Duksie – – wyszeptał, prawie przerywając mu. Wpatrując się intensywnie w czyste, niczym nieprzybrudzone rękawy nienagannego stroju myśliwskiego [b]Fisgeraldosa[b], w jego świecące czystością buty do jazdy konnej. Przenosił wzrok od upstrzonych sygnetami palców duksa, przez przybrudzone juchą ubranie Nekri, aż po swoje szaty.

- Gdy wróciliśmy... już było po wszystkim - westchnął. - Jakiś dziki zwierz, morf może... Garrosh twierdzi, że widział coś w cieniu drzew.

- Zwierz? - podchwycił archigos, jakby morfy nie istniały.. - Jaki – domyślacie się? Słyszeliście może coś? – zapytał, spoglądając z nadzieją na duksa i dufając w jego sławę myśliwego. - Muszę wiedzieć, za co nagrodę wyznaczyć... - uśmiechnął się niewesoło.

Zagadnięty zamyślił się. Przyłożył palec do prawego nozdrza, ściągnął brwi w zamyśleniu.

- Może zwierz. Ciemno było, nie dojrzał. Zresztą pewny nie był - podrapał się po głowie roztargniony. - Teraz tylko tak myślę, że to morf być mógł. Po tym cośmy później zastali. Zwierzęta nie zabijają tak bezmyślnie. Bez przyczyny.

Potrząsnął głową, najwyraźniej rozczarowany tą odpowiedzią.

- Ilu tych ludzi na wozie było? Poradlne nienaruszone zostało?, rozcięte i zniszczone? - dopytywał się dalej.

- Trzech Tagmatos i woźnica. Dobra zostały na wozie, cała żywizna - znowu bawił się pierścieniem. - Cała. Nienaruszona. Tylko woły, które wóz ciągnęły ubite.

Nekri, nieruchoma dotąd jak zwłoki ogarnięte pośmiertnym stężeniem, nachyliła się nagle w kierunku Fitzgeralda. Oparła przedramiona na kolanach, splatając przed sobą dłonie, których widok napawał archigosa odrazą.

- Gdzie trupy? - zapytała miękko i tak cicho, jakby głośniejsze słowo mogło jej usta pokaleczyć.

Diuk westchnął ponownie, krzywiąc się.

- Trupy? Trupy... - wstał, wymijając zwinnie oprawczynię. Podszedł do okna. - Duszno tu, jakby aż tutaj dochodził ten trupi zaduch. - Zostały - odrzekł odwracając się od okna. - Nie sposób było ich zabrać.

- Coś często wzdychasz, dukasie - zatroskała się, na skilthryjską modłę zniekształcając jego tytuł. - Czyżbyś niezdrów? Czyżbyś się czymś martwił? Nie troskaj się, drogi Phisgeraldosie. - Machnęła ręką, jakby muchę przepędzała i frasunku naprawdę nie było. - Winny się znajdzie i winny zapłaci - zapewniła. - Nieważne: zwierzę czy człowiek.

- Więc mów, co dalej. Cóżeś rozkazał z nimi zrobić? - indagowała dalej.

Diuk wpatrywał się w krwią nabiegłe oczy Nekri i wzroku nie odwrócił.

- Dziękuję za troskę - odparł wolno, z przekąsem, wracając na swe miejsce, ponownie zakładając nogę na nogę. - Myślę o rodzinach tych nieszczęśników, których trupy w polu musieliśmy zostawić. Martwi mnie też dobro zmarnowane i że nijak nie mogłem zapobiec tragedii. - Przeniósł wzrok na archigosa. - Czasu nie było aby je pogrzebać ani sposobności by je zabrać.

Jeśli szukał tam - u archigosa - wsparcia i współczucia, to zawiódł się ciężko. Patrzył na niego tak, jakby był sokołem wypatrującym ofiary: nieruchomo, w ciężkiej ciszy, z martwym uśmiechem fiksując wzrok na duksie. Oprawczyni zmarszczyła tylko brwi, łypnęła na Jehudę i odchyliła się na oparcie krzesła, zaplatając ramiona na piersi i pozwalając milczeniu wybrzmieć.

Diuk wzruszył ramionami. Westchnąłby nawet lecz powstrzymał się.

- Archigosie, mogę się oddalić?

- Jeszcze nie - zabronił mu oschle. - Nekri, powtórz pytanie - nakazał jej sucho, choćby przez moment nie odrywając wzroku z arystokraty.

- Dukasie, coś rozkazał zrobić z ciałami? - zapytała posłusznie, jakby to Jehuda pytał jej ustami.

- Zostały - syknął przez zaciśnięte usta a w jego głosie po raz pierwszy słychać było irytację. - Pozostały tam gdzie leżały. Brakło czasu na pochówek. Nie było możliwości... czasu nie było.

- Żeś pochówku nie odprawił mi za jedno, dukasie - oznajmiła z bezlitosną szczerością. - Żeś zostawił trupy na drodze - furda. - Machnęła ręką, ostrym gestem, jakby - niczym gza namolnego - odpędzała wszelkie sentymenta i boleści łagodnego serca. - Nie o to pytam. Czyś posłał po ścierwniki, chciałam wiedzieć. Czyś chłopom padlinę z traktu kazał ściągnąć. Czyś do czerwonych gońca puścił, bo przecież - jeśli morf - jak sępy się zlecą. Bez różnicy zresztą - zapadła głębiej w krzesło, nagle jak wyzuta z energii, nagle jakoś ponura i zniechęcona. Ucisnęła mocno nasadę nosa., westchnęła jak ledwie chwilę wcześniej wzdychał diuk. - Jak nic ich nocą nie rozwłóczy, to do jutra poczekają. Powiedz mi tylko kto jeszcze świadkować może prócz ciebie i twego sługi.

- Nie pomyślałem, cholera! - Uderzył otwartą dłonią w poręcz krzesła. - Nie było kiedy zresztą. Przecież ledwie wróciliśmy zmierzch zapadł. I tak byłoby na nic. Degana pytajcie, jeśli wam moje słowo za nic.

- Duksie. Wam wierzymy – głos brzmiał zimno, ale przynajmniej archigos nie świdrował już duksa wzrokiem. - Nadal skarbnikiem chcecie być? - zapytał się, odchylając się do tyłu i opierając się na oparciu swego siedziska, jakby całe napięcie między nimi należało już do zamierzchłej przeszłości. Patrzył na duksa już nie jak zwierzynę, ale jak człowieka – z zainteresowaniem, jakby starając się rozpoznać, z jakiej gliny go ulepiono. - Więcej ataków być może. To niebezpieczne.

- Jeśli strach zobaczyliście w mych oczach - rzekł twardo, - to jedynie o rodziny pomordowanych. Wiem, że ich zawiodłem, chociaż wiele zrobić nie mogłem. Gdzie popełniłem błąd?

Tym razem na nieszczere westchnięcie zdobył się sam Parwiz.

– Nie wiem – wzniósł oczy ku sufitowi, jakby całą sprawę za wysoce nieinteresującą. – Ale być skarbnikiem to wielka odpowiedzialność jest – bez żadnego zmieszania zmienił temat. – Muszę rodzinom zapłacić, aby nie rozniosło się, że miasto o tagmatę nie dba. U was zginęli. Pokryjecie to? - uśmiechnął się bez słodyczy.

- Sam chciałem zaproponować. Oczywiście. Nie podlega dyskusji.

Jehuda skinął głową.

- Będę z diatrysami rozmawiać o wypaleniu lasu przy drodze, aby morfy nie mogły zaskakiwać ludzi. Na Radzie nie będziecie blokować?

- Jeśli diatrysi się opowiedzą, nie będę oponować.

- Dobrze, możecie iść


Garrosh
Diuk wyszedł ze spotkania, możnaby rzec, zadowolony. Idąc nocą, pustymi ulicami Skilthry, mruczał coś pod nosem. Mówił do siebie, coś odpowiadał, jakby jakiś temat sam z sobą dyskutował. Twarz jego ciągle była zatroskana, lecz chód lżejszy i postawa wyprostowana jakby wielki ciężar mu ściągnęli z ramion. Gdy dotarli do siedziby Fitzgeralda wziął jeszcze do siebie ochroniarza na słowo.

- Dobrze się spisałeś Ismaelu - rzekł klepiąc czarnoskórego w muskularny bark. - W niełatwej cię pozostawiłem sytuacji, lecz wywiązałeś się znakomicie. Wiem... - uniósł dłoń - żywizna i trupy... Tego nie można było przewidzieć, lecz bacząc na sytuację, nie mogę ci niczego zarzucić.

- Jak mogę ci się odpłacić za tak dobrą służbę? Zastanów się i jutro daj mi odpowiedź. - Usiadł za biurkiem, wyciągając papiery. - Muszę popracować jeszcze, spraw kilka wyprostować.

Garrosh skinął głową, chciał już odejść gdy...

- Chciałbym abyś poszukał jutro tropiciela - odchylił się w fotelu. - Dobrego. Grosza nie będę żałować. Taki, któremu nie straszno zagłębić się w las, taki, który niejednego morfa ubił. A po południu będziesz mi potrzebny.

Syntyche Nekri.
Noc była zdecydowanie za krótka. Nie ta pierwsza i nie ostatnia. Jeszcze przesłuchanie dziwki, co ją Kurush przytargał i stękającej żony Vaso. Jeszcze szybkiego zorganizować, który przed archigosem do miasteczka pojedzie wywiedzieć się. Obstawę, która skazańców skoro świt do kopalni odprowadzi i przy okazji wzmocni archigosową świtę. Jeszcze, jeszcze... Spraw do załatwienia było dużo a piasek w klepsydrze przesypywał się nieubłaganie.

Gdy wróciła do siebie, późno w noc, czuła że niewiele już będzie miała ze snu, że rano czerwień w głowie obudzi się ze zdwojoną siłą. Sięgnęła po listek popielnika i włożyła go pod język. Przyjemne mrowienie. Jeszcze pismo do Yechudy. Ale to jutro, jutro...


Cyric.
Ze stuporu wyrwał go głos kroków. Ciężkich, odbijających się echem po korytarzu. Pozbierał się. Przywarł do ściany przed wejściem. Ktoś zatrzymał się za drzwiami i zadzwonił kluczami. Cyric wyjął nóż, przyczaił się. Klucz włożono do zamka. Szczęknął przekręcany mechanizm i drzwi otworzyły się. Do środka wszedł zwalisty mężczyzna rozglądając się po pomieszczeniu. Cyric odetchnął. Schował broń.

- Gomug!

- Psiakrew! Aleś mnie wystraszył!

Karczmarz podskoczył na dźwięk swojego słowa, lecz szybko się opanował. Jego tubalny głos brzmiał w ścianach piwnicy jak dochodzący ze studni.

- Zbieraj się! Uratowałem ci dupę a teraz wynoś się z mojej karczmy! Tylnymi drzwiami! I lepiej żeby cię nikt nie zauważył. I nie wracaj...

- Ej! Chwila! - ton jakim się do niego zwracano, nie podobał się nożownikowi. - O co chodzi! Nic nie pamiętam...

- Heh... - grubas sapnął. - Nawet tego jak przyszedłeś do karczmy zapijać wyrzuty sumienia? Daruj sobie i wyjdź! A następnym razem jak ci przyjdzie do głowy zabicie przyjaciela, to nie szukaj u mnie schronienia. Sprowadziłeś mi na głowę oddział tagmatos. Zjeżdżaj! - warknął tracąc cierpliwość. - Doceń to, że nie wydałem cię tym psom albo co gorsza, że nie zostawiłem cię dla Browna. Na twoim miejscu opuściłbym miasto najbliższą karawaną.


Origa Torukia.
Zaskoczył ją. Kurwa, zaskoczył jak nigdy przedtem. Wszystkiego mogła się spodziewać ale nie tego! Przyszła na odprawę przygotowana na poranną porcję bluzgów a tutaj...

- Zgadnij co - spytał retorycznie Biały wyjątkowo nie drąc ryja od początku rozmowy, co już zapowiadało nadzwyczajny przełom w ich stosunkach. Jeszcze nie wiedziała czy na lepsze czy na gorsze. - Zgadnij co kurwa robię wieczorami? - Wyczekał teatralnie, lecz nie doczekawszy się odpowiedzi, odrzekł. - Kurwa nic. I to jest piękne... Ale cóż... Czasami przychodzi ktoś, wali do drzwi i wyciąga mnie z błogo-jebanego-nic-nierobienia, bo jakiemuś ochujałemu morfowi popierdoliło się we łbie, że będzie wpierdalał świeże mięso i zrobił sobie na mojej dzielnicy żerowisko!

Ostatnie słowo rozsypało się mgiełką śliny. Wpatrywał się chwilę w Torukię. Milcząc. Badając.

- Jeszcze żaden tagmatos nie zginął u mnie na służbie - odparł już spokojnie a potem dodał - ...i żaden pierdolony morf tego nie zmieni. Bo wszyscy moi tagmatos stoją za sobą i pilnują swoich pleców a do tego n i e w t y k a j ą nosa tam, gdzie mogą im tego nosa przytrzasnąć.

Oderwał się od biurka i głucho stukając butami zaczął obchodzić pokój.

- Dobrze zrobiłaś, że przyszłaś z tą informacją do kancelisty - podjął znowu, ciągle chodząc i pocierając palcami słabą szczecinę na brodzie. - Ten człowiek, który zginął w uliczce... - przeskoczył na inny temat, pocierając nos palcami - jego ojciec może szukać zemsty. Tam był ktoś jeszcze, szukamy go. Wczoraj nam się wymknął. Dobrze, żeby na nim skupiła się zemsta ojca. Rozumiesz? Dobrze, żebyśmy my mu tą zemstę wymierzyli. Nie potrzebujemy wojny tutaj w Załku. Rozumiesz?

Stanął tuż przed nią szukając potwierdzenia w jej oczach.

- To wszystko.


Syntyche Nekri
Wstała, zdawało się jej, ledwie zamknęła oczy. Jeszcze przed brzaskiem. W głowie czerwień rozlewała się bólem, który mogła uciszyć tylko krew. Lecz jeszcze nie teraz, jeszcze nie... Zapaliła świecę i siadła nad papierem by spisać listę dla Parwiza. Lista była krótka.

Parwiz Jehuda
Sator nie tyle martwił Jehuda co fakt, że człowiek, który mieni się kupcem być i dobra znaczne posiadać, nie jest znany zamkowym oficjelom. Każdy wóz-forteca, który przybywał z kontynentu był dokładnie spisywany i sprawdzany, zarówno przez tagmatoi, którzy w zależności od wwożonych dóbr myto nakładali, jak i przez Zakon, który przecież obcych musiał zweryfikować, żeby jakiś dotknięty morfą do miasta dostępu nie miał albo co gorsza magus. I to, że żaden magus nie próbował przekroczyć bram miasta już trzynaście lat z hakiem, kiedy to magus Dandaos niezłego rabanu przy miejskich bramach narobił, przypisywał grododzierżca ni mniej ni więcej a właśnie tej dokładnej kontroli.

Celnicy zresztą mieli przykazane informować zamkowych o wszystkich przypadkach odbiegających od normy, co też czynili. Dlatego archigos, nie spodziewał się już, że Mossmond wogóle figuruje w księgach. Podejrzewał raczej, że inną drogą musiał do miasta przybyć lub nie swoje miano podać. Czy wogóle te pod którym go znano było prawdziwe? Zdziwił się więc gdy rankiem przyszedł do niego kancelista z tomiszczem, wskazując paluchem pozycję w księdze.

- Czwartego dnia, jedenastego miesiąca zeszłego roku, Mossmond Sator, kupiec, trzydzieści lwów, pobrano 1 srebrną łanię.

Yehuda wydął wargi.

- Żadnego towaru?

Urzędnik pokręcił przecząco głową.

Trzydzieści złotych lwów było znacznie poniżej granicy, która zwróciłaby uwagę celników.

- Ale coś innego przykuło moją uwagę - postukał paluchem w księgę.

Archigos zerknął na zapisane drobnym druczkiem rzędy robaczków.

- No mówże! - zniecierpliwił się.

- Trzy kolejne wiersze... - wskazał w pośpiechu. - Aiden Tsula, Mika Tsula, Deiben Tsula, tkaczki.

- Mówże jaśniej!

- Tsula panie, to w arudjańskim prostytutki.

***

Byli gotowi przed świtaniem. Jeszcze przed otwarciem bram. Stali w pełnym rynsztunku - tagmatoi. Z boku ludzie Syntyche ze skazańcami. Nim wyruszyli otrzymał jeszcze dwa pisma. Jedno od Polidora, z jednym tylko nazwiskiem, drugie od Syntyche.

Wkrótce otwierano bramy.

Shar Srebrzysta
Słońce ledwie muskało dachy Skilthry gdy pojawiła się na Bednarskiej. W półmroku rozkoszowała się chłodnym powietrzem, które dawało wytchnienie od żaru dnia. Poruszenie za plecami zwrócił jej uwagę.

Pempto z wyszytą cyfrą pięć ۵ ledwo sięgał jej do piersi. Na pokrytej runami, zmasakrowanej twarzy brakowało mu nosa. Głowę porastała rzadka szczecina. Wciągał powietrze z cichym, regularnym świstem.

- Morf - przypomniał Beznosy wskazując dach najbliższej kamienicy.

- Morf - powtórzyła odruchowo. - Idziemy?


Diatrys wspinał się po dachach lepiej niż mogłaby przypuszczać. Nie był tak zwinny jak ona. Często zostawał w tyle nie radząc sobie tak szybko z przeszkodą, czy stromą ścianą. Lecz był lekki i uparty i nawet gdy zniknął gdzieś na chwilę, pojawiał się znowu. Gdy byli już na górze, przysunął twarz do dachówek i obwąchał dokładnie.

- Morf - sapnął wskazując kierunek.

Wędrowali tak z budynku na budynek, przystając co chwilę, z Beznosym obwąchującym dachy i sapiącym swoje "morf". Przemieszczali się po zniszczonych dachach Zaułka w kierunku Kwadratu - dzielnicy kupieckiej rozłożonej wokół placu targowego, od którego kształtu wzięła nazwę. Piąty szedł coraz pewniej, jakby trop stał się wyraźniejszy. Jak gdyby coraz bliżej byli gniazda drapieżnika. Wspięła się właśnie na kolejną z kamienic, okazalszą niż pozostałe, jedną z ostatnich w dzielnicy biedy. Budynek był zrujnowany i najwyraźniej pozostawiony do rozbiórki. Dach zapadnięty, z dużą, czarną dziurą ziejącą pośrodku niego. Kilka luźnych dachówek poleciał w dół, strącone nogą. I wtedy to usłyszała. Cichy płacz dochodzący z wnętrza budynku, tam gdzie dach zapadł się odsłaniając przegniłe krokwie.

Spojrzała za siebie. Pempto został gdzieś w tyle. Położyła się na brzuchu i podpełzła do krawędzi otworu. Z wnętrza uderzył ją odór zgnilizny i pleśni. Zajrzała do środka. W mroku dojrzała zarys sylwetki dziecka. Skulona postać siedziała oparta o słup podtrzymujący konstrukcję dachu. Pod jej ciężarem oderwało się kawałek stropu i spadło z hukiem na poziom niżej, tuż obok łkającej postaci. Zauważyła, że dach ledwie się trzyma i jest tylko kwestią czasu aż runie na dół grzebiąc nieszczęśnika.
 
__________________
LUBIĘ PBF
(miałem to wygwiazdkowane ale ktoś uznał to za deklarację polityczną)

Ostatnio edytowane przez GreK : 12-01-2016 o 18:13. Powód: Mag
GreK jest offline