Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-09-2015, 23:34   #36
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 4

Cheb; dzielnica zachodnia; "Wesoły Łoś"; Dzień 1 - wieczór




Szuter



Rozmowa z Jack'iem

Jack zdawał się przekazać Szuterowi podobne wieści jakie przekazał mu Lynx. Była okazja do jakiejś roboty. Miejscowy cwaniak i zaopatrzeniowiec zwany Szczotą organizował wyprawę po zaopatrzenie właśnie. Organizował je często co parę tygodni, dłuższe i krótsze. Najczęściej zabierał ze sobą miejscowych ale i jak sie trafił ktoś obyty w podróżach i związanymi z tym atrakcjami to i karawana stała dla niego otworem. Najczęściej szukał ochroniarzy i szperaczy. Choć i zwykłe ręce do pracy też mogły sobie znaleźć zajęcie. Choć patrząc na Szutera, barman zgadywał, że to akurat nie jest ta fucha która by go interesowała.

Wyprawy z reguły trwały parę dni do tygodnia. Szczota nigdy nie mówił dokąd i gdzie jadą tym razem trzymajac całość informacji dla siebie. Najczęściej wyprawy wracały w komplecie ale nie zawsze. Tym razem byłaby to pierwsza wyprawa w tym sezonie więc trochę w ciemno. Jutro z rana powinni się tutaj zacząć zbierać ludzie którzy powinni wziąć w niej udział to będzie można samemu się przekonać no i pogadać ze Szczotą. Handlarz jest dość skąpy więc nie wywala za dużo szpeja na wypłaty uczestnikom. Aległównie wszyscy napalają się naudział w łupach. Następuje po powrocie do Cheb, wcześniej do sklepu Andrew'a teraz trzeba by pogadać ze Szczotą. W Cheb nigdy nie było zbyt dobrze z ammo a teraz to w ogóle tragedia. Więc jak większość wyprawy Szczoty stanowili miejscowi to chętenie szli na układ bo z reguły taka działka w ammo starczała im z nawiązką do nastepnej wyprawy. No ale czy tak będzie też i tym razem do Jack aż tak się nie interesował wyprawą w której nie bierze udziału ani nie ma interesu.


Sala główna na parterze


Było już pogranicze wieczoru i nocy. Na zewnątrz już od dawna panowały ciemności ale wnętrze postrzelanego i niedawno odnowionego lokalu było rozświetlane ciepły światłem kontrolowanego ognia ze świec i lamp. Zapach ich dymu mieszał się z wciąż wyczuwalnym aromatem świeżego drewna z nowych mebli. Tłum w najpopularniejszym lokalu w tej osadzie przerzedził się. Sporo ludzi opuściło lokal wracając pewnie do swoich domów. Wyszła ta ciemnowłosa foczka która pogadała z Rudym i ten koleś z którym przyszła. Wyszedł jakis patykowaty gołowąs z gwiazdą szeryfa na klapie wraz z paroma towarzyszami i ten kulejący z którym spiął się Lynx przy barze. Niezbyt poważnie jednak chyba skoro obaj rozeszli się z grubsza w pokoju. Również ta cizia we flaneli z którą obaj gadali też się zmyła. Choć bystre oko strzelca zauważyło, że zniknęła gdzieś na parterze a nie jak reszta gości na piętrze albo jak miejscowi wychodzący przez główne wejście. Nawet ta pokerowa grupka została w przetrzebionym stanie bo na raty gdzieś z połowa z nich poszła gdzieś na piętro pewnie na pokoje gości. Zmył się też Lynx też znikając na górze. Ale jednak ktoś się pojawił.

Zapowiedział ich silnik samochodu. Osada była tak zmotoryzowana, że był to chyba pierwszy odgłos pracującego silnika jaki tu słyszał. Samochód zatrzymał się przed głównym wejściem i po chwili doszły ich trzaskania drzwiami i podniesione, kłótliwe i zdenerwowane głosy. Spora część gości spojrzała wyczekująco na drzwi wejściowe kto się w nich pojawi. Jack zacisnął usta, oparł ręce na blacie i również patrzył uważnie na wejście. No i się doczekał.

Drzwi huknęł pchnięte niedbale brutalnym ruchem odbijając się od ściany i mając jeszcze na tyle energii by odbić się od nich i próbować znów się zamknąć ale ramie w skórzanej kurtce stanowczo się temu sprzeciwstawiło. Wszedł najpierw jego właściciel w czarnej skórzanej kurtce a potem jego koledzy. Sądząc po podobnych, ręcznie robionych emblematach na plecach byli jedną grupą czy bandą. Wtłaczali się i wtłaczali do lokalu chyba z tuzin. Byli rozgorączkowani i zdenerwowani, pewni siebie i nonszalanccy. Od razu swoim hałasem i liczebnością zdominowali atmosferę lokalu. Słychać było ich pogardliwe prychnięcia i złorzeczenia co do jakośc lokalu na tym zadupiu. W ciągu kwadransa zdecydowana większość gości wygladajaca na miejscowych opuściła lokal jedynie czasem starając się by nie wyglądało to na ucieczkę.

- Piwo dla moich przyjaciół. - jakiś grubas, sprawiajacy wrażenie szefa usiadł niedaleko Szutera spoglądając na niego ciekawie ale nijak nie nawiązując z nim rozmowy. W zamian za to zrobił zamówienie. Zrobił też problem. Chciał wynajać pokoje dla swojej bandy ale jak usłyszał od Jack'a, że nie da rady zmieścić wszystkich choć może dostawić materace i pościel do nich to wówczas powinno starczyć. Gruby jednak nie chciał o tym słyszeć. - Tu kurwa wypierdol jakiś cieniasów i zrób miesce dla nas. Chyba nie chcesz mieć z nami tutaj problemów co? - warknął do barmana a ten oblizał nieco nerwowo wargi. Zaczął tłumaczyć, że inni goście też zapłacili i nie może ich tak wyrzucić na ulicę ale wówczas gryby złpał go za poły kamizelki i przyciągnął do siebie swoją wielką łapą. - Mówię ci zrób nam gnojku miejsce w tej swojej wszawej dziurze albo puścimy ci ją z dymem z tobą w środku i twoimi cennymi gosćmi. - wysapał mu z prosto w twarz z sadystyczną przyjemnością obserwując wijącego się w uścisku barmana. Całe zaś zdarzenie zostało przywitane radosnym rechotem reszty jego bandy i okrzykami poparcia i zachęty.



Nataniel "Lynx" Wood



Pokój Lynx'a na piętrze

Pożegnawszy się w ten czy inny sposób ze starymi i nowymi znajomymi ruszył do swojego pokoju. Na piętrze z pokoju naprzeciw schodów doszły go odgłosy prawie na pewno będące odgłosami kopulującej parki a gdzieś dalej odgłosy głośnych rozmów i śmiechów. Po otwarciu kluczem drzwi stwierdził, że chyba wszystko jest jak zostawił. W środku było nawet ciemniej niż w typowym pomieszczeniu nocą bowiem zabite okna w ogóle nie przepuszczały światła ani w dzień ani w nocy.

Jednak jego proteza działała nawet w takich warunkach. Właściwie została zaprojektowana własnie na takie warunki. Pokój rozjarzył się seledynową poświatą. Nie było to tak wyraźne jak w środku dnia i pełnym swietle przy normalnym oku ale w takich ciemnościach i tak okazywało się niesamowicie pomocne i nie zdradzało własnej pozycji pozwalając się kryć w ciemnościach. Dawało więc znaczną przewagę w takich sytuacjach nad standardowym przeciwnikiem. Standardowym ludzkim przeciwnikiem. Jednak przeciwników na tym świecie można było natrafić na różnorakich jak i różnorakie bywały sytuacje i warunki ich spotkania. Więc znów wychodziła na jaw stara prawda, że wyścig zbrojeń pomiędzy jednym środkiem walki a innym starającym się go przebić czy zniwelować przewagę jaką daje nigdy się nie kończy.

Na razie jednak wykąpany i najedzony mógł się odprężyć rozkładając po kolei swoją broń, czyszcząc ją starannie i nieśpiesznie składając ją z powrotem. To było całkiem przyjemne uczucie widząc jak takie pozornie zwykłe kawałki metalu ot jakaś sprężynka, drut czy rurka same w sobie wyglądają tak zwyczajnie i bez szału. Pewnie ktoś nie obyty z bronią miałby problem z rozpoznaniem na to co patrzy jeśli by mu pokazać sam oddzielny fragment całości. Ale po złożeniu tych blaszek i drucików razem powstawało bardzo skuteczne i niebezpieczne narzędzie walki.

Skończył akurat swoją robotę i składał z powrotem swoje zabawki gdy z ulicy od której miał pokój doszedł go odgłos silnika. Ktoś zaparkował przed lokalem. Dwa pojazdy. Zaparkował i zgasił silniki. I jeszcze potrzaskał drzwiami i doszły go podniesione i nieco kłótliwe głosy mężczyzn. Potem wszystko ucichło więc pewnie i wesoła brygada nocnych gości pewnie weszła do środka. Właściwie to nie była jego sprawa. Nawet jakby się strzelać za rogiem zaczęli to nie musiałby wychodzić i dalej robić swoje skoro sprawa go nie dotyczyła. Zwłaszcza, że w końcu byli w knajpie a ta z załozenia jest nastawiona na gości tych nocnych też.


Gordon Walker



Pokój łowców na piętrze



David został jeszcze na dole gdy Gordon poszedł już na górę. Przechodząc obok "panienek" widział jak puściły mu zawodowy, usłużny uśmiech kusząc swoimi wdziękami. Walker po otwarciu drzwi stwierdził, że chyba wszystko jest jak było. Była wreszcie okazja ściągnąć z siebie te ubranie które miał na sobie cały dzień i było już solidnie mokre, zwłaszcza dół spodni byłu pokryte błotem tak samo jak buty. To jeszcze było dość normalne w taką pogodę ale ten dziwny pył okazało się obsiadł wszędzie gdzie się dało. Od czapki począwszy, poprzez plecak, broń i przyklejajac się do błota na spodniach i butach skończywszy. Jednak teraz była okazja wreszcie się tego pozbyć. Od kompana wiedział, że jak rano można zostawić te rzeczy do prania. Pewnie schłyby cały dzień ale podróż w tak zmokniętym ubraniu niezbyt sprzyjała zachowaniu zdrowia i pełni sprawności.

No i był głodny. Cholernie głodny. Praktycznie cały dzień był w drodze i nie jadł nic konkretnego więc był cholernie głodny. Wreszcie mógł się nasycić siegając do plecaka po część swoich zapasów. Pałaszując je przypomniał sobie, że w sumie David zapłacił za nich obu za pokój więc trzeba by jakos to z nim uregulować. Nie był w stanie oszacować ile czasu by im zajęła ta wyprawa z rana. Może sprawa roztrzygnie się w godzinę czy dwie a może zejść cały dzień. Jeśli te drugie to pewnie była spora szansa, że "pyknie" im druga doba nim zdołaja wrócić. Jakoś takie rzeczy z reguły liczone były, że jak się nie opuściło pokoju to liczyło się jak przedłużenie zamówienia.

No i wyprawa. Trzeba było pomyśleć co na nią zabrać i jak się zabrać. Dziś szli do miasta z godzinę czy dwie więc jutro pewnie podobnie. Jeśli w nocy czy nad ranem będzie padać to sprawa zrobi się naprawdę marna. Ze starych śladów raczej niewieleby zostało a jak maszynka nie raczy zrobić nowych to będzie szukaniem igły w stogu siana. No i nadal nie wiedzieli czego szukają. Raczej maszyna średniej wielkości i na łapach. Ale czy to jakaś bojowa forma, zwiadowcza, naprawcza to w tej chwili nie szło zgadnąć. Była jednak nieduża i ciężko radziła sobie z tym podmokłym terenem więc była nadzieja, że nie zawędrowała daleko. Z drugiej strony nie zawędrowała daleko jak na standardy maszyn i pojazdów co niekoniecznie musiało przekładać się na "nie daleko" łażącym za nią po bagnie ludziom.

Rozmyślania skońćzył razem z wyskrobaniem do końca wnętrza puszki oraz odgłosem silników na zewnątrz. Siedzący na łóżku facet usłyszał jak jakiś pojazd zbliża sie potem na chwilę odgłos silnika buczy i warczy aż w końcu gasnie. Wyglądało na to, że jednak dość późnej pory ktos jednak jeszcze przyjechał do knajpy o irytującej nazwie.


David Brennan


Sala główna na parterze



David obserwował całe wieczorne życie w tym lokalu. Gdy tu przybył lokal był prawie pusty ale tłum i hałas gęstniały wraz z nadchodzącym wieczorem i zmrokiem który przerywał wszystkie, typowo ludzkie prace i zajęcia na zewnątrz. Po pewnym przesileniu nastąpił jednak stopniowy odpływ tego ludzkiego tłumu. Ludzie stopniowo pojedynczo, parami i grupkami opuszczali "Łosia" wracając do swoich domów lub pokoi na górze.

Jego złotousty parnter udał się w końcu na górę na spoczynek. Grupka karciarzy również w większości postąpiła podobnie zostało dwóch czy trzech którzy cośtam gawędzili sobie przy piwie już znacznie ciszej niż niedawno grali. Przy barze ten facet z którym minął się w kolejce po kąpiel rozmawiał o czymś z barmanem. Miał okazję by sobie podumać nad jutrzejszą wyprawą. Wedle słów Gordona mieli zacząć od stawienia się na posterunku szeryfa. Tam mieli się spotkać z jakimiś jego ludźmi z którymi mieli wyruszyć poza osadę. O wynik ewentualnego starcia z tym blaszakiem mógł mieć raczej spokojne sumienie. Jeden strzał z jego EMP jeśli nie załatwiłby takiego cieniasa to poważnie uszkodził przynajmniej. Wadą był zasieg bo trzeba by podejść cholernie blisko. Jak zawsze przy takich zabawach. No ale najpierw musieliby cholernika znaleźć. Najlepiej zanim on znalazłby ich. Wyrzutnia jednak była całkiem nielekka do dźwigania a łażenie z nią po bagnie czy mokradle nie kojarzyło się w ogóle z lekkim spacerkiem.

Rozważania przerwał mu dźwięk silnika samochodu a potem wejście do środka gromadki facetów w skórzanych kurtkach. Weszli hałaśliwi i rozzuchwaleni od razu dominując atmosferę na sali. Zdecydowana więszkość gości skumała na czas aluzję i czmychnęła z baru nie chcąc podejmować zbędnego ryzyka przebywania w takim towarzystwie. Dwóch z nowych gości z piwami w łapie podeszło do ladacznic najwyraźniej je zagadując. Największy spaślak coś awanturował się z Rudym którego złapał za chabet i coś zdecydowanie nieprzyjemnie mu tłumaczył chyba. David miał jednak innej natury zmartwienie. Właściwie to aż trzy. Podeszli leniwym krokiem prosto do jego stolika. - Wielka kurwa. - wskazał jeden z nich na leżącą wyrzutnię. - Rozwalasz tym jakieś czołgi czy co? - dopytywał się drugi rozbawiajac przy tym resztę swoich towarzyszy. To była częsta pomyłka bo z zewnątrz wyrzutnia EMP wyglądała całkiem jak jakaś przeciwpancerna czy przeciwlotnicza broń z dawnych czasów a nawet te nie spotykało się codziennie. Spojrzenia mieli jednak chciwe i patrzyli na jego wyrzutnię i karabin całkiem pazernie. - Rozwalisz tym jakąś budę? - spytał znowu ten pierwszy wskazując głową na wyjście z lokalu jakby oczekiwał, że David zaraz wyjdzie i faktycznie rozwali z wyrzutni jakiś budynek.




Cheb; wschodnie rogatki; magazyn budowlany; Dzień 1 - wieczór




Tina i Whitney Winchester



No i pojechali sobie. Tak samo jak przyjechali tak i pojechali. Tina nie zdecydowała się na otwarcie ognia ani do stojącego zauważonego faceta ani do żadnego innego. Whitney psim swędem udało się jakoś lawirować pomiędzy gratami i śmieciami mrocznego magazynu by na nic więcej nie wpaść. Pomogli jej w tym też i ten szpaler Panewek którzy idąc wgłąb budynku co raz bardziej zwalniali. Światło jakie dawały reflektory pojazdu co raz bardziej słabło rozpraszane przez odleglość i zatrzymywane przez te same graty które blokowały linię wzroku i ruchu nawet w dzień. Pościg więc co raz bardziej polegał na latarce ale mieli ją tylko jedną. Obejście tak dużego terenu z jedną latarką nie było takie proste a odkąd więcej hałasów zwierzyna z siebie nie wydała chyba wzięli to za wiatr czy jakieś zwierzę. Przeszli w każdym razie cały magazyn a wracając szli na zewnątrz wzdłuż "burt" budynku.

Spotkali się znów wszyscy przy furgonetce a facet który się na nich darł wcześniej znów wyzywał ich od idiotów co Tina będąca całkiem niedaleko i mająca bardzo dobry słuch słyszała całkiem wyraźnie. Ale w prostej lini nie dzieliło jej więcej niż ze dwa tuziny kroków a facet się darł wkurzony i rozczarowany takim wynikiem. Na koniec coś jeszcze powiedział dość krótko i zdecydowanie ciszej ale nie dosłyszała co. Potem zaczęło się trzaskanie drzwi, zaskoczył silnik, zaskrzeczała skrzynia biegów i pojazd stopniowo piszcząc i sapiąc powojenną konstrukcją cichł aż umilkł zupełnie. Potem obie jeszcze widziały jego światła na drodze kierujące się chyba ku tamtej osadzie co widziały ją w dzień.

Zostały same w opuszczonym magazynie otoczonym wrogą ciemnością nocy, łąką wyglądającą na przedpole jakiegoś trzęsawiska i odgłosami nocnego życia. Teraz gdy wzrok nie był zbyt użyteczny dochodził do głosu słuch. A było czego słuchać. Wiosna rozbudziła wszelaką florę i faunę w pełni i ta dawała o sobie znak, skrzecząc jakimiś żabimi rechotami, stukajac gałęziami i krzakami, wyjąc jakims większym zwierzęciem czy też wydajac wszelakie szumy, szelesty i chrobotania całej masy małych łapek i stworzeń które wyszły na nocne żerowanie.

Tina była z więszością z nich zaznajomiona. Jak na okolicę w jakiej się znajdowali to raczej nie odbiegało to zbytnio od normy. Dla Whitney jednak zdecydowanie większość brzmiała tajemniczo, niezrozumiale i niepokojąco. Wyglądało jakby były pośrodku jakiegoś odgłosu nocnego festiwalu obcych stworzeń które tylko lada chwila pomaszerują falą by je pożreć. Na pewno przez Hildę. Opierzony rudzielec na pewno to zaplanował. Zastawić na nich taką pułapkę w środku tej dziczy i wystawić na swoje zwierzęce sługi i pomagierów.

Za ścianą tej fermy dało się słychać własnie jakieś chroboty. Zupełnie jakby jakieś stworzenie próbowało wydrapać pazurami dziurę czy grzebało w czymś przewracając jakiś kawałek gruzu czy chrząkajac i popiskując czasem. Na zdecydowaną większość stworzeń odstraszająco działał zwykły ogień. Nie powinny podejść do otwartego ognia i nawet zapach działał na nie odstraszająco. Na ogień jednak trzeba było nazbierać materiałów a to oznaczało, że trzeba się pokręcić trochę po magazynie i jego okolicy by go zebrać na całą noc.




Cheb; dzielnica zachodnia; główna ulica; Dzień 1 - wieczór




Nico DuClare



Kanadyjska pani traper miała o czym rozmyślać podczas powrotu na swoją kwaterę w enklawie czerwonoskórych. Musiała właściwie przejść przez całą osadę by do nich dotrzeć bo właściwie mieli swoją siedzibę poza właściwym Cheb, nawet licząc w przedwojennych granicach które po lini opuszczonych budynków były jasno widoczne.

Miała kilka pomysłów i trochę sił wydzielonych przez szeryfa do wykonania tej pracy. Trzeba było jednak jakoś to połączyć w jedno. Nikt nie był w stanie przewidzieć ile czasu mają nim tego typu zabezpieczenia okazałyby się pomocne. Nie było też wiadomo co się urodzi podczas tych prac. Na razie trzymała swoje pomysły dla siebie nie wiedząc jeszcze jak zareaguje na nie szeryf i mieszkańcy. No i jak z rana mieli wyruszyć na jakieś tropienie czy polowanie z tymi obcymi to nie było wiadomo ile czasu im zejdzie. Dobrze, że na miejscu zostawał szeryf i Scott to gdyby im dała swoje zapiski i plany mieliby już nad czym myśleć i robić. Scott ze swoją nogą był wybitnie mało mobilny więc wszelkie wyprawy z jego udziałem stały pod bardzo wielkim znakiem zapytania. Szeryf zaś najwyraźniej wolał mieć rękę na pulsie na to co się dzieje w osadzie. Sądząc też z realcji Brian'a przynajmniej ten co z nimi gadał niezbyt wywarł na nich dobre wrażenie.

Rozmyślania przerwało jej pojawienie się świateł pojazdów. Była na głównej drodze więc i jak na główną drogę przebijajacą się na wylot przez całą osadę miało się całkiem niezły widok na nią jeśli patrzyło się po osi. W dzień z miejsca gdzie była widziałaby pewnie co się dzieje na ulicy prawie aż do wylotu z miasta. Teraz była chmurna noc ale zapalone światła pojazdów były dobrze widoczne. Zbliżały się ze srednią predkościa jadąc przez zasypiające Cheb. W końcu ją minęły i zatrzymały się przed "Łosiem". Jakaś sfatygowana furgonetka i osobówka sądząc po wielkości o kształcie. Po zatrzymaniu się światłai silniki pogasły a gromadka ludzi weszła do knajpy. Ją jeśli nawet ktoś widział z załóg tych pojazdów na poboczu to chyba ją zignorował.




Cheb; dzielnica północna; port; Dzień 1 - wieczór




Will z Vegas



Peter zdawał się być rozczarowany i zawiedziony odpowiedzią Schroniarza i niezbyt to ukrywał. Odchodząc zaznaczył jednak, że "jakby co" to by Will o nim pamiętał. Nie sprawiał wrażenia, że przejżał blef cwaniaka z Vegas ale widocznie napalił się chyba, że Will go zabierze od ręki.

Claire zdawała się być niezbyt zdecydowana jak zareagować na odpowiedź przedstawiciela handlowego Schroniarzy. Brak jednoznacznej odpowiedzi dawał jej widać nadzieję, że ten chwalony i świetny szef i lekarz ze Schronu jakoś pomoże jej córce. Poprosiła więc Will'a by z nim porozmawiał w tej sprawie albo nawet by pozwolił jej porozmawiać jeśli Will jest zajęty. Chłopak z Vegas wiedział, że Claire choć cicha i niepozorna budziła nie tylko jego sympatię i współczucie. Jej okaleczona w walkach rodzina oraz postawa i los jej, jej córki i syna stanowiły niejako ucieleśnienia postawy zwykłych Chebańczyków podczas walk. Poprawne relacje z nią mogły się więc okazać bardzo przydatne w miejscowej sołeczności mimo, że sama krawcowa i hamdlarka niezbyt wyróżniała się pozycją i możliwościami wsród współmieszkańców.

- Słabe te złoszenie synu. Ani imienia, ani rysopisu, ani przestępstwa, ani czasu tego zdarzenia... - szeryf pokręcił głową uderzając ołówkiem w prawie niezapisaną kartkę notesu. - Będziemy mieć na uwadze no ale z takimi danymi radzę być realistą. - rzekł chowając notes i ołówek z powrotem do kieszeni. Will zdawał sobie sprawę, że skąpość danych jakie przekazał absolutnie nie ułatwia znalezienia kogokolwiek. Praktycznie ten cały Aaron w tej chwili mógł przejść obok szeryfa i ten nie wiedział, że przechodzi obok zbiega ze Schronu. Co najwyżej przypadkowo mógł jakoś wpaść w ręce ludzi szeryfa z tego czy tamtego powodu i można było mieć nadzieję, że wówczas jakoś wyjdzie z zeznań, że to może chodzic o człowieka o którego pytał Will. Taka optymistyczna sekwencja zdarzeń nie wyglądała jednak na godną zakładów w kasynach Miasta Neonów niż jakąś najbardziej prawdopodobny scenariusz zdarzeń.

Szeryf jednak też miał sprawę do Schroniarza. Chodziło o broń i amunicję. Zwłaszcza amunicję. W Cheb było z nią bardzo słabo. Po zimowych walkach zostało trochę zabawek po Runnerach więc pod względem broni jakościowo Chebańczycy byli uzbrojenie lepiej niż przed zimą. Ale tych zabawek prawie nie było czym nakarmić. Był więc ciekaw czy Schroniarze nie mieliby jakiejś ammo na zbyciu. Mogliby się wymienić broń na ammo. Szeryf był skłonny nawet opchnąć półcalówkę dla której dla odmiany było ammo. Ale za taki rarytas chciał już coś konkretnego. Coś jak zwykły karabin maszynowy z zapasem ammo. Will wiedział, że mieli w Schronie swego czasu dwie sztuki takiej broni. Niestety jedną z nich Baba stracił w walkach a drugą zabrał teraz w pościg za zbiegiem. Poza tym mieli nieco karabinków i lekkiej broni ale nie broń maszynową o jakiej mówił szeryf. No i zapas ammo do takiej broni o jakim była mowa już znacznie by uszczuplił ich zapasy. No ale w zamian była półcalówka z ammo. Co potrafiła widział po serii dziur w kościele gdzie przebiła ściany budynku na wylot.

Rozmyslania na temat handlu, układów, wymiany i gambli przerwał mu jakiś ruch w ciemności przed sobą. Byli już z Marlą prawie w porcie. Pora jeszcze była znośna i można było liczyć, że się załapią na podróż z ostatnimi maruderami powracajacymi z pogrzebu na Wyspę. Wokół już dominowały typowe magazynowe bryły budynków, jakieś garaże, mniejsze budynki które ciemniły się ciemnymi bryłami wokół nich. Ale na ziemi, przed sobą widzieli kilka poruszających plamek. Zastygały co chwilę jakby obserwując intruzów po czym znów ruszały specyficznym wilczym truchtem. Na wielkość i sylwetkę też odpowiadały właśnie jakimś średniej wielkości psom czy wilkom. No i było tuch sylwetek kilka. Wyglądało jakby szukały czy węszyły za czymś do jedzenia węsząc często nosem przy ziemi. Dopóki nie natknęli się na dwójkę ludzi. Wówczas zatrzymały się stawiajac uszy w sztorc prawie na pewno węsząc i nasłuchując intruzów. Blokowały im najkrótszą i najłatwiejszą drogę do portu. Można było spróbować je obejść wzdłuż innych budynków nadkładając nieco drogi. Właściwie można było też spróbować przejść dalej i jeśli by okazały się tchórzliwe może same by pierzchły widząc zbliżających się ludzi.




Detroit; Dzielnica Runnerów; kręgielnia; Dzień 1 - wieczór




Alice "Brzytewka" Savage



- Raptem 700 mil? Nie no kobieto czy ty wiesz co to jest 700 mil na przez Pustkowia? - prychnęła Viper słysząc odległość. Pomruki jakie wydała reszta grupy zdawały się popierać jej ocenę odległości w podobny sposób.

- Masz rację. Te są chujowe... - zgodził się Latynos sprawdzając jej odkryte ramię dotykiem. Jego dłoń była przyjemnie ciepła w porównaniu z chłodem kąsającym wystawioną na jego działanię skórę. Jednak po ciemku jej blizny wyglądały jako skaczące plamki i kreski bo przy takim niedoborze światła wzrok płatał już rózne figle.

- I o co ci chodzi z tymi maszynami? Tam są maszyny? Te roboty Molocha? Z nimi to nie tak łatwo... - w głosie Paula było słychać wyraźne powątpiewanie. Albo nie był po prostu pewny o czym ich lekarz mówi. - Ale o co ci chodzi z tymi katastrofami i obsadą? Tam była jakas katastrofa? Czy w jakimś filmie? - skorzystał jednak z okazji dopytuając się o niezrozumiałą dla niego część wypowiedzi.

- Właśnie Brzytewka a tym, że się na sensownych rzeczach nie znasz to się nie przejmuj. Jakieś dzikusy z dzidami też czasem tu trafiają i nie wiedzą o co chodzi. No wiesz, że wielkim mieście. Rób swoje z tym leczeniem i będzie git, resztą się nie przejmuj, nauczymy cię co trzeba wiedzieć by tu przetrwać. - łysol okazał zdumiewający jak na niego potok słów i chyba troskę. Tylko w swoim specyficznym gangerowym wydaniu. Zgadywała, że w jego oczach z jej powszechnym brakiem umiejętności uchodzących w bandzie i w mieście za codzienne i powszechne kompletnie nie miała szans przeżyć sama bez ich pomocy. No ale i on i reszta mogli jej w tym pomóc. - No a jak ktoś ci będzie fikał to mów to się mu ukróci co trzeba i już będzie miał problem by pofikać czymkolwiek. - rzucił jej pocieszająco czym wywołał radosne pomruki ucieszenia jak zawsze gdy większości jej nowych członków słyszała o możliwości spuszczenia komuś łomotu.

- No i kurwa gdzie jest te St.Paul czy co tam? - spytała Viper nieco zalatującym mieszaniną wcześniejszej irytacji i obecnej wesołości. No ale w końcu to już był kawał drogi poza okolice Detroit które kojarzył przeciętny mieszkaniec miasta a historia i geografia Stanów nie były ostatnio modne. Właściwie od kilkudziesieciu lat nie były modne. O ile ktoś gdzieś nie był czy nie słyszał, że ktoś znajomy był koło czegoś znajomego no to jakieś St.Paul było równie konkretnym adresem jak Front, Posterunek, Europa czy Bawaria.

- No i nie przesadzaj. Wiemy może nie wiemy o tym syfie tyle co ty ale wiemy co to są choroby, zarazy i zaradki dobra? Mamy obok Zamkniętą Strefę w końcu a niby taka zamknięta a co jakiś czas coś z tamtąd się syfi to tu to tam. Przez jebanego Schultz'a tak jego ludzie pilnują tej strefy. - mruknął Hektor otrzepując twarz z pyłu którym go poczęstowała lekarka co akurat wywołało wesołość wśród reszty grupy jak większość złośliwych psikusów które można było sprawić komuś.

- St.Paul jest po drugiej stronie Michigan. Trzeba by tam jechać robiąc objazd wokół Chicago. To by liczyć prawie na 1000 mil. W jedną stronę. A jeszcze to co chce się zabrać ze sobą. Kawał drogi jednym słowem. Z jedna trzecia tego co do Cheb. Poza tym do Cheb mamy drogę rozpykaną a tam to nie wiadomo co, kto, jak i gdzie jest. - wtrącił się w końcu szef bandy. Alice wyczuwała, że mówi dość cierpkim tonem raczej odpowiadając na ich przypuszczenia i pytania. A może po części chciał jak zwykle udowodnić swoją wyższość nad nimi także i w tej materii.

- Brzytewka co do tej dziury o której mówisz to wszystko pięknie. Ale jak tam jest podobnie jak w Cheb i tej ich Wyspie to co za różnica? Te same drzwi i to co za nimi a bliżej. Do tego coś sama mówisz o jakiś robotach co tam się kręcą i że 2 lata cię tam nie było. Czyli nie wiesz jak tam jest teraz. Mamy jechać taki kawał drogi w ciemno? A jak tam są te cholerne roboty, albo dawno się wszystko zawaliło czy rokradli co było do zabrania? Pojedziemy tam i jak tam będzie to co? Powiesz, że przepraszasz i jednak jest inaczej? No super. W sumie możesz. Ale co ja mam powiedzieć swoim ludziom? Że z fajnych gambli nici? Że nie ma nowych zabawek? Że spalili benzynę na darmo przez tysiąc mil? Sorry chłopacy i dziewczyny, tym razem Guido się pomylił i świąt w tym roku nie będzie. - zaczął mówić nieco podnosząc w irytacji głos gdy najwyraźniej wyobraził sobie taką scenkę jak musi publicznie przed całą swoją bandą przyznać się, że dał się wyrolować jak nie on właśnie. I to takiemu niepozornemu rudzielcowi.

- Brzytewka, wybij sobie z tej ślicznej i mądrej główki, że pojadę większością swoich sił w ciemno. Mowy nie ma. W Cheb co jest to jest ale jest konkret. Wiemy choć z grubsza co i gdzie tam jest. O tym Hope nie wiemy nic poza tym co teraz tu mówisz. I w tym ich bunkrze na Wyspie jakoś da się żyć skoro kręcą się po tej zasranej wiosce i jakoś epidemia tam nie wybucha. Jak masz jakiś dowód a nie tylko to co w tej chwili to dawaj. Na próbę to ja mogę posłać jedną maszynę do rozejrzenia się a nie całą wyprawę po gamble. - wyglądał na rozdrażnionego jak mówił. Jakby podjrzewał, że chce go wyrolować czy ośmieszyć. Podejrzliwy w kazdym calu i przy każdym oddechu. Mówił do niej też nie tym zwyczajowym rubasznym nieco głupkowatym tonem jaki dominował u szeregowych członków bandy i za jaki ci go uwielbiali ale poważnym, konkretnym tak jak zazwyczaj rozmawiał z ludźmi z wewnętrznego kręgu gdy podejmował decyzje ważne dla całej bandy. Ważył się jednak na szali jego autorytet. Zimowa wyprawa odwetowa na Cheb nie poszła tak całkiem dobrze jakby sobie życzył. Dostał się pod lupę i niezbyt przychylne spojrzenie Hollyfielda, szefa wszystkich Runnerów. Kolejna porażka czy nawet brak zwyciestwa mogła przyćmić jego gwiazdę na runnerowym firnamencie stąd był bardziej niż zazwyczaj wrazliwy przy rozważaniach strat i zysków, sukcesów i porażek. Zaś nawet teraz wyprawa na ten chebański bunkier nie zapowiadała się lekko więc niechętny był osłabianiu zasobów na nią przeznaczonych. Na razie jednak nie powiedział jednoznacznego "NIE" które ostatecznie pogrzebałoby sprawę.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline