Marco rozpalił ogień w kominku, by ci, co pluskali sie w strugach deszczu, mogli się osuszyć. A miał czym palić, bowiem znaczna część sprzętów zamieniła się w rzeczy nadające się jedynie na ognisko.
Trzask płonącego drewna i bijący od kominka blask sprawił, że w izbie zrobiło się przytulniej, a po chwili - cieplej.
Kto chciał, ten czuwał, a kto chciał, ten poszedł się zdrzemnąć.
Burza nie ustawała. Grzmiało i błyskało się, a
jeden z silniejszych błysków rozświetlił okolicę, ukazując zarys wzgórza, którego żaden z wędrowców nie potrafił sobie przypomnieć.
Deszcz padał i padał... aż wreszcie uderzenia kropel deszczu o dach ucichły.
Porywisty wiatr przegnał część chmur i wreszcie Marco, który co jakiś czas podchodził do okna, ujrzał na horyzoncie pierwsze oznaki budzącego się dnia.
Kilka chwil później każdy, kto chciał, mógł obejrzeć krajobraz po burzy.
I dziękować wszystkim znanym i nieznanym bogom, że siedzieli w solidnym (choć dziwnie się zachowującym) budynku, a nie rozbili obozu pod gołym niebem.
- Proponowałbym zrobić teraz śniadanie - powiedział - a potem zwiedzić okolicę. Co wy na to?