Franz, nie dowierzając własnym uszom, kiedy Ulli wypowiedział, że właśnie planuje kolejną wyprawę po buszu i leśnych ostępach, syknął:
- Ty głupcze!
Po czym ruszył krzepko w stronę wieśniaków, wołając:
- Hej, dobrzy ludzie! - zawołał, a kiedy upewnił się, że ściągnął na siebie uwagę człowieka odzianego w czarną szatę, kontynuował: - Politujcie naszemu kompanowi, przez wiele przeszedł i zdaje się, że także w wielu walkach, w których brał udział, dostał w głowę o jeden raz za wiele. Toteż politujcie mu, dobrzy ludzie, wszakże on szlachetnego urodzenia.
Odchrząknął i kontynuował:
- Posłuchajcie, myśmy żadne leśne bestie ani stwory chaosu, jeno biedni ludzie, tak jak wy. Pracujecie na roli, ja to szanuję, bo z chłopskiej rodziny jestem. Chcecie, byśmy zapracowali na strawę i odzienie, niechże i tak będzie, swoje odpracujemy. Ten szalony, co był tutaj przed chwilą, to dobry człowiek jest, jeno czasem tylko go ponoszą uczucia. Ale uczony jest, dzieci wasze niejednego nauczy. Krasnolud i ja silni jesteśmy, jeśli was kto napadnie, to przecież obronić was możemy. A tamten chudy i z wielkimi uszami to zręczne palce ma, kosze wiklinowe pleść może.
Rozłożył ręce.
- Jak się wam nie spodobamy, odejdziemy w pokoju. Byleście nie pomyśleli, żeśmy złe ludzie są, bośmy nie są. To jakże będzie? Dacie nam odejść w puszczę na zatracenie, czy też wykazać się możemy? Znajdzie się może jakie zadanie?
Franz wiedział, że być może ryzykował dużo, jednak to, o czym mówił szlachcic, przestało mieć sens. Nie mieli wiele jedzenia, poza być może grzybami, które zebrał krasnolud, natomiast picie z przydrożnych strumieni i jeziorek było takim samym ryzykiem, jak jedzenie grzybów. Trakty natomiast, jeśli w istocie z wioski wychodził jakiś, były niebezpieczne.
Pozostało tylko czekać na zdanie starszego.