Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-10-2015, 00:26   #313
Romulus
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
”Górzyska” - jak Ceth je nazywał - odpadały. Nawet jeśli Wicher by sobie w nich radził, koń nie przejdzie. Cofać się i próbować naprowadzić kultystów na “minotaury”... to było kuszące, ale tropiciel nie miał pewności czy drużyna nie dostanie się między młot a kowadło albo czy obie grupy nie zjednoczą sił w pościgu. Nie, lepiej było próbować uniknąć wykrycia, choć będzie to trudne, by ukryć tropy. Ale może jednak… Petru przyszedł do głowy pewien pomysł. Na razie jednak pospiesznie instruował druida na wypadek odkrycia.

- Spróbujemy ich obejść. Gdyby nas odkryli odciągnę ich w głąb ruin, gdzieś na zachód i północ - to najbardziej logiczny kierunek skoro zmierzamy do Skuld. Wy kierujcie się na północny wschód, w stronę gór. Odnajdę was - odruchowo sięgnął do łuku ale zaraz opuścił dłoń, bowiem chciał polegać na skrytości jak najdłużej. Nie zdążył pomodlić się i skupić na przygotowaniu modlitw i czarów po przebudzeniu, a po walce z “minotaurami” jego i tak skromne rezerwy magicznych energii były mocno nadszarpnięte. Dobrze choć że odzyskał siły…

Lu’ccia była, żyła i miała się dobrze a tropicielowi na jej widok kamień spadł z serca. Paroma susami przypadł do zaskoczonej dziewczyny.
- Kultyści nas tropią - ostrzegł, sięgając po rzeczy do spakowania. - Musimy uciekać.




W szmer oddechów wmieszał się stłumiony zgrzyt piachu. Kultyści odwrócili się jak jeden mąż, unosząc swe wymyślne ostrza. I rozluźnili napięte do walki mięśnie, widząc że to tylko jeden z nich zeskoczył ze zrujnowanego dachu. Potrząsnął głową i wszyscy ruszyli dalej.

Półnadzy zwiadowcy snuli się niespiesznie pomiędzy budynkami i ruinami w których można się było jedynie domyślać czego wcześniej stanowiły część. Mimo czujności w ich ruchach brakowało łowieckiej gorączki, co częściowo mogło tłumaczyć słońce prażące z każdą chwilą coraz mocniej. Pot ściekał spod masek na ich muskularne, poznaczone bliznami i mutacjami ciała.

Jeden ze skradających się kultystów - o masce wrośniętej w twarz jakby to podkreślało jego status - zamarł nagle.


Rozglądał się - podejrzliwie, nieufnie, ale jeszcze nie zaalarmowany. Ukryte pod maską oczy macały każdy kamień i zeschnięty badyl, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała gdy węszył niczym zwierzę. Czarnym paznokciem wodził po ząbkowanej klindze. Coś - cień jakiegoś przeczucia a może fantom dostrzeżony na mgnienie kątem oka - nie dawało mu spokoju. Po chwili wrażenie zniknęło. Niepewnie, z wahaniem, ruszył dalej.


Ceth obrócił się błyskawicznie, widząc nagły ruch wilka. Dzięki temu ujrzał jak Petru wyłania się zza muru jak zjawa i przełazi na podobieństwo małpy lub pająka. Moment później Lu’ccia zdusiła zaskoczone westchnienie.
- Dużo ich - Palenquiańczyk powiedział bez wstępów i obojętnym tonem, spoglądając na nich oczyma błyszczącymi w zakurzonej, ubrudzonej twarzy. - Ale też szukają jakby bez wiary że nas znajdą.
- Idziemy dalej? - Aep Craith zapytał chyba nieco bardziej nerwowo niż zamierzał.
- Idziemy dalej. Ojcu Słońce składajmy dzięki za to że chyba nie mogą nas niechybnie wytropić.

“Albo że nie mają Ogarów albo Węszących” - dodał, ale już tylko w myślach, nie było sensu straszyć Skuldyjczyków. Khoon ahr warczała w jego myślach, wypełzała z głębi czaszki i coraz bardziej barwiła mu świat czerwienią. Chęć by zapolować na Grzeszników była podstępna, przemożna, kusząca… zgubna. Szanse drużyny leżały w tym by uniknąć wykrycia. Już i tak ze dwa razy omal nie został dostrzeżony.

- Ruszymy na południe jakbyśmy wracali na terytorium minotaurów, potem zaklęciem spróbuję zamaskować nasze tropy gdy zmienimy kierunek marszu.

Ceth już wcześniej pytał co Petru zamierza - czy faktycznie chce skierować kultystów na “minotaury”, czy to jedynie środek ostrożności. Tropiciel nie po to jednak gorączkowo ukrywał ślady popasu drużyny - łącznie z pospiesznym zakopaniem odchodów i popiołów z ogniska - by wyzbyć się atutu tego że przydupasy czarta nie wiedzą o ich obecności. Dlatego też zaklęciem oczyścił siebie, towarzyszy i zwierzęta by stłumić woń a tropy również maskował prostym czarem.

Kultyści faktycznie nie wydawali się płonąć zbytnim zapałem do poszukiwań. Czyżby nie mieli ochoty spotkać się z tymi którzy omal nie wykończyli ich szefa? Petru uśmiechnął się, pilnując by nie wykrzywić ust w morderczym grymasie. Uśmiechał się tyleż do wspomnienia sceny walki w jaskini, co do Lu’cci. Odruchowo dotknął rękojeści runicznego miecza który już zasmakował krwi demona.
- Wszystko będzie dobrze - odezwał się do Źródełka, wlewając w swe słowa jak najwięcej przekonania. - Idziemy na północ, w razie rozdzielenia nie czekajcie na mnie - odciągnę ich na zachód a wy skręćcie ku górom na wschodzie. Tam was odnajdę.


Szarpiąca nerwy wędrówka trwała. Z braku innych tropicieli Petru miał pełne ręce roboty. Wyznaczanie drogi na której mieliby jak najwięcej osłony i zostawialiby jak najmniej tropów, maskowanie śladów których nie dało się uniknąć, obserwacja Grzeszników, pilnowanie drużyny przed innymi niebezpieczeństwami które mogły się czaić na niebie, pomiędzy ruinami i pod powierzchnią piachu - wszystko to sprawiało że działał już czysto instynktownie, niczym w transie albo zapamiętany w zadaniu.

Z wysiłkiem tłumił warkot i bojową furię; czart był na ich tropie, potrafił się teleportować i świadomość tego sprawiała że syn Pelora w każdej chwili spodziewał się ataku. Może demon nie mógł przygwoździć ich dokładnej pozycji, ale albo on, albo jego zwiadowcy potrafili odnaleźć drużynę nawet na tym pustkowiu. A tym razem rogaty na pewno był lepiej przygotowany i sztuczki Petru z pierwszego starcia nie wystarczą by go zmylić. Nie było jednak innego wyjścia jak próbować mu się wymknąć.


Pomrukując z wysiłku, tropiciel po raz kolejny przecisnął się między zrujnowanymi kolumnami i ścianami jakiejś świątyni czy pałacu. Rozejrzał się, szukając dogodnego do wspinaczki miejsca. Pytanie o przeznaczenie budowli w czasach jej świetności ledwo przyszło mu na myśl, za bardzo pochłonięty był koniecznością zachowania ciszy i czujności. Ceth i Lu’ccia byli niedaleko - Petru wolał nie oddalać się od nich by w razie ataku natychmiast ruszyć im na pomoc. Wbił pazury w nieco solidniej wyglądający kawał muru i powoli jął piąć się w górę by spojrzeć na zniszczone miasto z większej wysokości. Zmierzali mniej więcej na północny zachód, ciągle ku Skuld, jak miał nadzieję. Nie wiedział jednak czy czart nie spodziewa się dokładnie tego samego...

Widok był... imponujący.

Ogromny, częściowo zasypany piaskiem krater rozciągał się kilkaset metrów dalej na północ, ukazując oczom Petru podziemne korytarze, karakumby i antyczne kazamaty które w ciągu ostatnich setek lat wytrwale opierały się atakom wiatru, piasku i słońca.

Pustynny wicher nawiewał coraz więcej piasku do tego szerokiego na ponad kilometr leja... Leja, przypominającego trochę przekrój zwierzęcia który młody Peloryta miał okazję zobaczyć kiedyś w jednej z nielicznych książek ojca Valeriana.

Początkowo mieszaniec nie rozumiał jak ktoś mógł na czysto rozebrać kozę tak by strzałkami oznaczyć jej płuca, żołądek, serce czy nerki bez rozlewu krwi. Przekrój był czysty. Nienaturalny...

Tak samo jak krater, w którym Petru, po długiej chwili konsternacji, dostrzegł błąd. Nigdzie nie było widać nawet kawałka gruzu. Z tej perspektywy lej w ziemi wyglądał jakby ktoś precyzyjnie wyrwał z gruntu półkolisty fragment miasta i wyniósł go gdzieś daleko, nie pozostawiając nawet kamyk z budynków ongiś stojących na tym obszarze.

- Ojcze Słońce…

Tropiciel gapił się na dziwaczny krater, porażony jego rozmiarami i zagadką pochodzenia. Po dłuższej chwili otrząsnął się jednak z zaskoczenia, sprawdził niebo i widnokrąg, skupił na obserwacji miasta. Kultyści byli ważniejsi.

W oddali wypatrzył wreszcie drobne figurki i odruchowo czym prędzej przywarł do kamienia. Byli. Beznamiętnie kontynuowali przeszukiwanie ruin, wydając się nie zwracać uwagi na palące promienie słońca i pragnienie, jakie zapewne odczuwali. Ale mimo wszystko nie wiedzieli dokładnie gdzie jest Źródełko i jej towarzysze… może nawet nie byli przekonani do obecności swojej zwierzyny w pobliżu, a Petru najbardziej obawiał się właśnie tego że czart jest w stanie precyzyjnie ich wyśledzić.

Uspokojony raz jeszcze popatrzył na krater i wysilił szare komórki. Może to jakieś zaklęcie zdezintegrowało wszystko co znalazło się w jego zasięgu? Albo jaki czar wyciął i przeniósł sferę… może świątynię by nie uległa zniszczeniu? Albo pałac władcy czy czarownika, w bezpieczniejsze dla właściciela okolice? Potrząsnął głową; sprawa była coraz bardziej tajemnicza i intrygująca. Może Ceth będzie miał pomysł? Albo sprawdzenie z bliska krawędzi “leja” dałoby jakąś podpowiedź? Tropiciel mimochodem zauważył że przynajmniej kilka tuneli pomieściłoby nie tylko jeźdźca na koniu - czy astralnym wilku - ale wręcz kilku takich obok siebie.

Ciekawe co może się gnieździć w korytarzach - zreflektował się wreszcie. Chrobot dobiegający gdzieś z wysoka i zza pleców sprawił że poderwał łeb. Coś pełzło po ścianie niczym małpa, czepiając się zerodowanych kamieni wielkimi szponami. I zmierzało ku niemu.

Palenquiańczyk bez namysłu zeskoczył i wyszarpnął miecz na ułamek sekundy przed tym jak istota łupnęła w piach przed nim. Zawahał się na jej widok, a zaskoczenie skutecznie zablokowało wydzierającą się na wolność, morderczą khoon ahr.


Mutant przenosił go wzrostem a ogromnymi pazurami mógłby rozpruć pancerz Czarnego Ferenga. Chudy jak pies i żylasty, muskulaturą i ilością blizn bardzo przypominał tropiciela. Najgorsze było to że Petru ujrzał kogoś nadzwyczaj podobnego do siebie - tylko wykrzywionego i splugawionego, jakby jego najgorszy koszmar się ziścił. Sparaliżowało go to, zamarł na jedną, krytyczną chwilę. Mutant nie czekał, chlasnął dziko szponami.

Palenquiańczyk odskoczył przed ciosem w brzuch który miał go wypatroszyć, następne uderzenie rozcięło mu bark. Szybkość mutanta była oszałamiająca, niewiarygodna, zatrważająca! Petru odpowiedział potężnym cięciem ale odmieniec wywinął się spod runicznej klingi i sięgnął jego uda. Trysnęła krew. Mieszaniec rąbnął z góry ale poruszał się niczym zatopiony w żywicy w obliczu nadnaturalnej zwinności splugawionego. Ułamek sekundy później musiał przejść do rozpaczliwej obrony.

Długi miecz powinien dać mu zdecydowaną przewagę w walce… ale mutant nic o tym nie wiedział. Jego ciosy sypały się jak niesiony pustynnym wichrem piach, szybkie jak myśl, wyprowadzane z oszałamiającą wprawą! Petru cofał się nie mając ani chwili przerwy i nie mogąc przejść do kontrataku.

Krwawił już z kilku ran i dyszał chrapliwie. Potrzebował jednego celnego uderzenia w rękę czy nogę Grzesznika by go obezwładnić i gdyby był lepszym szermierzem zapewne udałoby mu się to, ale Petru nie był fechmistrzem, w walce polegał na sile i zaciekłości, na tym co tu nie działało!

Cofał się a miecz i zbroja były jedynym co ratowało go przed śmiercią. Mutant wyszczerzył zęby w kpiącym uśmiechu, skacząc jak fryga i spychając tropiciela do tyłu. Ciężki smród potu i zepsucia otaczał go niczym całun a jego pazury błyszczały jak wykute z metalu. Przynajmniej nie krzyczał i nie wzywał posiłków, zdradzając pozycję drużyny. Jednak z tego samego powodu Petru z kolei nie mógł użyć czarów.
- No chodź! - warknął. Khoon ahr rozbudziła się i szalała, ale drakon nie mógł jej użyć.

- Co jest...? - z tyłu rozległ się głos zaskoczonego Cetha i teraz mutant zawahał się na ułamek sekundy, zatrzymał w pół susa. Petru właśnie tego potrzebował i na to liczył. Skoczył do przodu, uwalniając szkarłatną furię i płonącą żądzę mordu! Fala nienawiści uderzyła w przeciwnika i na mgnienie spowolniła go. Usta odmieńca ułożyły się w idealne “O” gdy śpiewająca klinga sięgnęła jego ciała i rozpłatała pierś. Krew trysnęła z wielkiej rany a szok sparaliżował go na kolejną chwilę. Cios zadany z siłą krasnoludzkiego kowala zdjął mu głowę i posłał bluzgające krwią ramię w powietrze. Upadł ale Palenqiuańczyk rąbnął znowu i znowu i znowu i znowu i znowu, z ustami rozwartymi w bezgłośnym ryku furii! Szkarłatna mgła przesłoniła mu świat.

- Petru! Przestań! Przestań, na miłość boską! - coś oplatało mu ramiona i tors a naglący, przerażony głos przebił się wreszcie przez zasłonę khoon ahr. Tropiciel zamarł, dysząc ciężko, a opamiętanie powoli wracało. Spojrzał na to co leżało przed nim, na krwawe strzępy mutanta i naraz chwyciły go torsje, runął na kolana, pociągając Cetha za sobą. To co pozostało z przeciwnika nie dawało się już rozpoznać.

Szary jak popiół wstał wreszcie i nie patrząc na przyjaciół odezwał się ponuro.
- Spróbuję ukryć trupa i zatrzeć ślady. Ceth, Lu’ccia, dostrzegłem coś gdy się wspiąłem na górę. Zaraz wam opowiem, tylko dajcie mi chwilę.

- Obawiam się... Obawiam że na to może nie być czasu...

Ceth obrócił głowę, przełykając ślinę. Wicher obrócił łeb, zjeżył włosy na karku i obnażył kły. Nawet Lu'ccia zmarszczyła brwi, cała blada.
- Jakby... kamienie?

Tak. Toczące się kamienie. Mnóstwo drobnych, toczących się po ziemi kamieni tworzących odległy szum. Problem z tym ze kamienie zwykły nie poruszać się same z siebie.

Petru warknął, tyleż z rezygnacją, co wyzwaniem. Ciągle jeszcze dygotał od żądzy krwi.
- W nogi - zakomenderował, choć wiele go to kosztowało. Odepchnął zdradliwą khoon ahr. - Tam! - wskazał na północny zachód - Przemkniemy skrajem ogromnego leja który tam się znajduje. Ceth, na przód, Lu’ccia w środek, ja będę pilnował tyłów!

Aep Craith prowadził na grzbiecie sadzącego ogromne susy Wichera, Źródełko trzymało się tuż za nim. Mieszaniec gnał za nimi. Odległość się powiększała ale nie martwił się tym zbytnio - w każdej chwili mógł przyspieszyć, a mimo paru dni w siodle zdecydowanie wolał walczyć pieszo. Fatalizm Palenquiańczyka podpowiadał mu że bez walki się nie obejdzie. Biegł z mieczem w ręku, rozglądając się na wszystkie strony. Odblask słońca na czerwonej od krwi klindze sprawił że spojrzał na nią.
- Czerwony Płomień - wydyszał. - Tak cię nazwę.

Gorące krople ściekały mu po nodze, kulał coraz mocniej mimo tego że łomot krwi w skroniach i wspomnienie szaleństwa sprzed chwili blokowały ból. Zatoczył się raz i drugi gdy przebiegał pomiędzy skruszonymi, zerodowanymi blokami skalnymi i pozostałościami murów. Czerwony Płomień ciążył mu w dłoni, a gnając pełnym pędem, w razie zasadzki, mógł liczyć tylko na swój instynkt i refleks. Przyjaciele zatrzymali się wreszcie, wpatrując się w olbrzymi dół u ich stóp, jakby wybrany gigantyczną łyżką. Petru przyspieszył na przekór swojej słabości.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline