Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-10-2015, 07:38   #54
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Pojęcie planu doskonałego nie istniało, każdy z pozoru najdoskonalszy mógł wziąć w łeb w dowolnym momencie... nieważne jakimi nie obwarowałoby się go zasadami, czy nie zabezpieczyło wszelkich ewentualności jakie tylko przychodziły człowiekowi do głowy, łącznie z tymi najbardziej abstrakcyjnymi. Zawsze coś zawodziło, pojawiał się drobny szczegół psujący misternie utkaną sieć. Niespodziewana komplikacja, lub zwykły niefart i nagle całość złożeń szła się paść, a ich twórca mógł jedynie walić głową w mur, nic poza tym. Czasem los płatał groteskowe figle, mając przy tym z pewnością mnóstwo cynicznej radości. W pierwotnej koncepcji planu Alice liczyła, że przyciągając uwagę dowódcy oddziału Runnerów zyska szansę na wyprowadzenie go w pole, zaś partia szachów którą rozgrywali zakończy się jej zwycięstwem. Postawiła na zimne wyrachowanie i przegrała z kretesem. Zawiódł czynnik ludzki - na dłuższą metę nie umiała z premedytacją oszukiwać kogokolwiek, poza sobą samą. Poprzedniej nocy wyrzuciła zalegający na sercu ciężar przez co w jej umyśle zagościł długo wyczekiwany spokój. Zamknęła rozdział kłamstw i niedopowiedzeń, przekonwertowała swój system wartości i ustaliła nowe priorytety. Cholerny Wilk wydawał się zaskoczony, nie dziwiła mu się. Sama czuła, że zwariowała. Wysiadając pod szpitalem uśmiechała się pod nosem, okrywając szczelniej ramiona pożyczoną od niego bluzą. Swoją zgubiła gdzieś na dachu i z samego rana nie chciała nikogo budzić swoja krzątaniną. Hans von Henting oraz Benjamin Mendelsohn, ojcowie wiktymologii, przewracali się w grobach... ich problem.

Dobry humor Igły rozwiał się równie szybko, co pierwsza smuga nikotynowego dymu ze świeżo odpalonego papierosa. Na horyzoncie pojawił się kolczasty cień. Coś się stało, coś bardzo złego. Jak inaczej wyjaśnić to, że chebański traper pofatygował się z domu aż do Detroit i stał przed Alice, dysząc mieszaniną złości i pogardy? Sam z siebie nigdy by tu nie zawędrował, nie gdy jego rodacy potrzebowali każdej pary rąk zdolnej do polowania. Stracili spichlerz, dużą część łodzi, w ich oczy zaglądał głód. Może i burkliwy, nieprzyjemny w obyciu myśliwy sprawiał wrażenie ostatniej osoby zdolnej do poświęcenia dobra własnego na korzyść innych, lecz lekarka na własne oczy widziała jak ranny rzucił się swego czasu na Bert’a, chcąc powstrzymać go przed wtargnięciem do wieży kościoła. Ostatnia linia obrony dzieląca zgromadzonych na parterze cywili i wrogiego, uzbrojonego po zęby najeźdźcę. Teraz w jego bladoniebieskich ślepiach widziała dokładnie swoje odbicie: wymięte ubrania, potargane włosy i podkrążone z niewyspania, przekrwione oczy. Odpalony po wyjściu z samochodu papieros tlił się zapomniany w kąciku ust, lewa brew podjechała ku górze w niemym pytaniu. Dziewczyna odchrząknęła, aktywując rutynowy schemat zachowania.
- Dzień dobry, Drzazga. Cieszę się, że mogę zobaczyć cię w dobrym zdrowiu. - kiwnęła mu lekko głową na powitanie, starając się nie myśleć o tym, że do tej pory ich znajomość dało się nazwać za pomocą notki “to skomplikowane”. Krzyczeć i wzywać pomocy nie zamierzała, mijałoby się to z celem. Gdyby mężczyzna chciał zrobić komukolwiek krzywdę już by się do tego zabrał, chociażby podkradając od tyłu i zatykając usta. Wyszedł powoli, a znając swoją spostrzegawczość Savage miała nieodparte wrażenie, że chciał zostać zauważony, być może aby dać jej czas na oswojenie się z niespodziewanym gościem. Ewidentnie zależało mu na rozmowie. Z tematów wspólnych mieli tylko jeden za to dość szeroki - Cheb. Na jej twarzy pojawił się niepokój. Czyżby świństwo z bunkra wydostało się na wolność, zmieniając miasteczko w strefę szalejącej w najlepsze pandemii? Może jednak nie było aż tak źle. Zaciągnęła się porządnie i wypuściwszy dym nosem zrobiła niewielki krok do przodu, trzymając ręce zwieszone luźno wzdłuż tułowia - Czemu zawdzięczam tą wizytę?

- Taa kurwa… Już się cieszysz, że mnie widzisz… - warknął na nią ze słyszalną i widzialną złością, irytacją i pogardą spluwając przy okazji tuż obok jej butów. Patrzył chwilę bez słowa jakby ją szacował czy zastanawiał się jaki problem może stworzyć. W końcu jednak pokręcił głową cały czas z jawnie nieprzychylnym wyrazem twarzy i splunął raz jeszcze po czym zaczął zdejmować i rozpinać plecak. Z niego wyjął spore zawiniątko, raczej pudełkowatego kształtu które Alice od razu skojarzyła z jakąś grubą encyklopedią albo czymś podobnym. Drzazga niespiesznie zapiął i założył plecak z powrotem po czym znów poświęcił jej uważne i równie “przyjazne” spojrzenie choć już bez rozsiewanie flegmy. Ostatni raz pokręcił z niedowierzaniem głową i wystawił ręce najwyraźniej oczekując, że odbierze od niego paczkę.
- Dalton kazał cię odnaleźć i ci to przekazać. I kazał się spytać kiedy uwolnicie Ben’a i naszych ludzi. - rzekł oschle. Dobór słów jasno wskazywał, że bierze ją za jednego z takich samych Runnerów, jak ci którzy byli w zimie w Cheb. Zaś jako podobno najlepszy traper i myśliwy do takiej kurierskiej roli nadawał się chyba z pozostałych przy życiu i zdrowiu Chebańczyków najlepiej. Paczka wyglądała na pustak owinięty pakowym papierem i obwiązany zwykłym sznurkiem. W oczy rzucała się pieczątka, przedwojenny znaczek z poczty bądź innego oficjalnego urzędu.

Dziewczyna przez kilka sekund przyglądała się dziwnemu prezentowi, zastanawiając się czy przypadkiem nie zawiera bomby, pakietu śmiercionośnych mikrobów, lub chociażby papieru nie nasączono trutką. Zaraz jednak zbeształa się w myślach. Zaczynała popadać w paranoję i wszędzie węszyć podstęp... zupełnie jak Guido, a przecież ludzi nie wolno oceniać ani sądzić ot tak, wedle własnego widzimisię.
-Oczywiście, że się cieszę. Żyjesz, chodzisz nie kulejąc. Czemu miałabym emanować wobec ciebie wrogością? Auditur et altera pars- uśmiechnęła się delikatnie i patrząc mężczyźnie prosto w oczy przejęła paczkę, zabierając się za odwijanie sznurka -Może wstąpisz na śniadanie? Pora jeszcze dość wczesna, pewnie nie miałeś okazji czegoś porządnego zjeść. Usiądziemy, porozmawiamy. Odpowiem na twoje pytania na tyle na ile będę w stanie. Lepsze to niż stanie tutaj na widoku...ale to za chwilę. Powiedz co u was? Co z Brianem, April, Laurą i ojcem Miltonem? Jak się miewa szeryf i Scott? Wilma i Molly są zdrowe? A Golitz? Jak jego głowa?

Z bliska mogła się przyjrzeć temu znaczkowi na papierze. Częściowo rozmazała go wilgoć, mimo to dało się rozczytać “SHERIF” i “Cheb”, choć nazwa tego drugiego wyrazu została urwana. Całość sprawiała wrażenie przedwojennej pieczątki rodem posterunku policji, w tym wypadku właśnie z Cheb. Drzazga obserwował jak lekarka szarpie się ze sznurkiem, a potem papier. Pakunek faktycznie swoje ważył, nawet pasował do jakiejś encyklopedii. Pod papierem znajdowała się folia owinięta sznurkiem, pod folią kolejna warstwa pakowego papieru. Tym razem za sznurek zatknięta była prawdziwa choć nieco pobrudzona i pogięta koperta, zaadresowana “Do dr Alice Savage” - napisano to całkiem równym, pewnym siebie pismem osoby zdecydowanie obeznanej ze sztuką pisania, a nie stawiającego kulfony, przeciętnego mieszkańca ZSA. Savage zmarszczyła czoło, przyglądając się przesyłce. List...prawdziwy list. Od szeryfa do niej. Nie do przywódcy oddziału gangerów jaki nawiedził zimą Cheb, nie do jego łysego zastępcy ani kogoś innego, lecz do niej. Już miała rozerwać papier, ale nagle opuściła ręce i podniosła wzrok znad przesyłki.

- Taa… wstąpić na śniadanie, pewnie. Już ty mnie poczęstujesz czymś takim jak na wieży, cholerna wiedźmo… - sapnął ze złością jakby numer z zastrzykiem jakim go poczęstowała w zimie na odbył się wczoraj zamiast nie parę miesięcy temu. - I akurat cię to obchodzi co się u nas dzieje? I co, pewnie zaraz polecisz naskarżyć do tych swoich kolesiów w skórach? - złościł się dalej wskazując głową na budynek do którego pierwotnie zmierzała. Widziała to w jego oczach i wyrazie twarzy, mowie ciała. Nie wierzył i nie ufał jej szczerze. Kogoś tak nastawionego negatywnie do rozmówcy nie dało się przekonać ot, tak krotką gadką na ulicy. Więcej chyba gadać z nią nie chciał, co też pasowało do zaobserwowanych emocji.
- Pytałem się co z Benem i resztą. Kiedy ich wypuścicie. Przecież macie już haracz i resztę. - ponowił pytanie o swoich pobratymców znów skazując szkołę przerabianą od paru miesięcy na ośrodek zdrowia publicznego.

Kultura przede wszystkim...łatwiej powiedzieć niż wykonać. Gdyby oboje zaczęli na siebie warczeć nic by to nie przyniosło, prócz pogłębienia jątrzącego się niczym zainfekowana rana sporu.
- A co miałeś zamiar zrobić, prócz bezsensownego machania nożem które na dłuższą metę skazywało wszystkich ukrytych na dole cywili na śmierć? Jak chciałeś przekonać Runnerów do zaprzestania ostrzału? Poprosiłam cię o pomoc, bo znasz alfabet Morse’a. Pamiętasz w jakim celu szliśmy na tą przeklętą dzwonnicę i co ci wtedy powiedziałam? Gdyby mi zależało dostałbyś pankuronium zamiast środka usypiającego i nigdy byś się nie obudził, a Krogulcowi nie wmawiałabym że schody są zaminowane, byle tylko nie zleźli na dół i nie otworzyli ognia do twoich rodaków od strony której tamci się nie spodziewali ]- mówiła spokojnie, przyglądając się traperowi z uprzejmą uwagą. Okazywanie złości i negatywnych emocji niczego by nie zmieniło - Gdyby nie obchodził mnie wasz los nie pchałabym się w sam środek tego chaosu, tylko siedziałabym cicho w kącie licząc że lekarza nie zabiją. Wciąż byłabym wolnym człowiekiem, nikt by mnie nie otruł, nie bawił się w próby egzekucji. Nie musiałabym się sprzedawać za wasz chociaż chwilowy spokój. Co, Brian nie mówił ci dlaczego wrócił do matki żywy, dlaczego “kolesie w skórach” przynieśli go do kościoła? Przecież nie z litości, ani dobroci serca...ale to już nieistotne. Jest co jest. - wzruszyła ramionami i podjęła temat jeńców - Niestety odnośnie Bena i reszty nie mogę ci udzielić żadnych konkretnych informacji, sama nie jestem odpowiednio poinformowana odnoście szczegółów ich wypuszczenia. Na razie zgarnęłam ich reszcie z oczu. Są zdrowi, bezpieczni na tyle na ile można. Nad resztą pracuję, ale co ciebie akurat to obchodzi? - znów pokręciła głową, wracając uwagę do koperty. Podważyła paznokciem zaklejony róg i rozpruła go ostrożnie nie chcąc zniszczyć zawartości.

- Jak to co bym zrobił? Zajebałbym gnoja! - warknął z pewnością siebie reprezentowaną przez zdecydowaną większość ludzi na co dzień obcujących z bronią i niebezpieczeństwem. Było prawie pewne, że gdyby teraz rozmawiała z Bert'em o tamtych wydarzeniach też by twierdził, że “zajebałby gnoja” mówiąc o Drzazdze... ale skoro wówczas się wtrąciła nadal mogli dzisiaj to mówić obaj. Resztę słów lekarki traper nie skomentował poza naburmuszoną miną i wzruszeniem ramion. Zaś ona po otworzeniu koperty mogła spojrzeć na list. Kartka została podobnie pognieciona jak koperta tu i tam, ale w przeciwieństwie do niej uchowała się czysta i zapisana odręcznym pismem najwyraźniej tym samym co na kopercie. List był raczej krótki.


Cytat:

Cheb 2041.03.28

Dr Alice Savage
Szeryf Cheb M.Dalton


Witam panią doktor.

Na wstępie z żalem muszę zawiadomić, że nasz kochany pastor Milton zmarł dwa dni temu. Choroba niestety zmogła jego ciało choć zachował pogodę ducha i wiarę w Boga, nas i co mnie dziwi w panią do ostatniego tchu. Mimo mojego wyraźnego sprzeciwu z niezrozumiałych dla mnie przyczyn obdarzył panią nadmiarem zaufania przekazując pani swoją wiedzę. Mimo, że jestem temu przeciwny niestety nie mogę odmówić spełnienia ostatniej woli zmarłego i mojego przyjaciela. Przyjaciela nas wszystkich. Dlatego otrzymuje pani tą paczkę jako ostatni, pożegnalny dar od naszego wspaniałego pastora który w krytycznych dla nas chwilach okazał się największym z Chebańczyków mimo swojej mikrej, cielesnej powłoki.


Z poważaniem szeryf M.Dalton.



To było wszystko co napisał szeryf z Cheb. Drzazga z cierpkim wzrokiem najwyraźniej czekał na to co zrobi z cierpliwością godną myśliwego. Savage chciała coś powiedzieć, zaprotestować. Wyrazić sprzeciw przeciwko niesprawiedliwości losu, zabierającego człowieka tak wspaniałego jak Milton: mądrego, dobrego, rozsądnego i życzliwego księdza, o sile ducha i odwadze jakiej na tym parszywym świecie się nie spotykało. Oddanego ludziom, bezinteresownego. Patrzącego przede wszystkim na dobro innych, nie swoje. Dlaczego nikt mu nie pomógł? Podejrzewała u duchownego zapalenie płuc, o odmrożeniach palców nie wspominając...a mimo to go zostawiła. Zamiast głosu z jej gardła wyrwał się zduszony jęk. chwiejąc się minęła naburmuszonego gościa z lewej strony i przysiadła na worku z piaskiem, stanowiącym część umocnień szpitala. Dopalony papieros wylądował na ziemi, a jego miejsce zajął kolejny rakotwórczy rulonik. Odpaliła go i w milczeniu posłała z dymem połowę, co nie zajęło dłużej niż kilka sekund.
-Przekaż Daltonowi moje najszczersze kondolencje i wyrazy współczucia. - wychrypiała w końcu. Dopaliła papierosa i rozpoczęła zapoznawanie się z resztą przesyłki.

Drzazga skinął głową obserwując ją uważnie ale nie ruszał się z miejsca. Czasem zauważyła zerka tu i tam, zwłaszcza jak pojawiła sie ruchoma sylwetka po drugiej stronie ulicy. Z jego punktu widzenia był w sercu terytorium wróg, wiec zbyt pewnie czuć się tu nie mógł.

Kolejna warstwa papieru i sznurka upadły na pogranicze zabłoconego chodnika i kałuży. Oczom dziewczyny ukazały się książki: grube albumy złożone w paczkę i przewiązane razem sznurkiem. Wolumin z góry oprawiono w skórę i zatytułowano złotymi literami “KSIĘGA PAMIĄTKOWA”. Ten w środku okazał się cieńszy, na grzbiecie miał obrazek białej, kwiatowej rośliny. Ostatnią, największą ale i najcieńszą rzecz stanowił kołonotatnik.
Pozbywszy się ostatniego sznurka mogła wreszcie zbadać zawartość dokładniej. Gdy otworzyła pierwszą księgę na zauważyła że jest napuchnięta tak, że z trudem się zamykała. Kilkanaście pierwszych stron zapełniono zapiskami, lecz zdecydowaną większość zajmował zielnik. Nawet krótki opis wystarczył jej by zorientować sie, że pastor skrupulatnie opisywał gdzie i kiedy daną roślinę da się znaleźć, czy ma postać trawy, krzaku bądź drzewa i praktycznie na każdej lub prawie każdej stronie umieszczono ususzony egzemplarz danego przedstawiciela flory. Drugi, najbardziej zwarty i stabilny nośnik danych poświęcono na “Sekrety Średniowiecznych Mnichów”, zawierającego sporo ilustracji odnośnie owych zakonników. Książka skupiała się głownie na ich kuchni i ziołowych recepturach. Przynajmniej tak wnioskowała po zdjęciach i obrazkach oraz przepisopodobnych skryptach. Została też na tytułowej stronie zatknięta kolejna koperta, zaadresowana “Do Anioła” wyraźnie chwiejnym, niepewnym pismem. Ostatni brulion wyglądał na ręczne notatki i chyba też się skupiał na przepisach i recepturach. Sądząc po czasem wzmiankowanych nazwach oraz imionach już chyba był prowadzony przez samego pastora. Otworzywszy kopertę zabrała się za czytanie następnego listu. Nie należał do długich, miejscami pokreślony i mało czytelny, jakby pisząca osoba miała wyraźne trudności z pisaniem choć sam sens był dość klarowny.

Cytat:

Droga Alice.

Czuję, że siły mnie opuszczają. Muszę się śpieszyć by napisać cokolwiek. Spotkaliśmy się w złym czasie. Ale wierzę i serce mi mówi, że jesteś dobrym człowiekiem. W stadzie wilków łatwo i owce wziąć za wilka, zwłaszcza jak wilczą skórą nakryta. Stąd wybacz postronnym i błagam Cię o zrozumienie dla nich. Dziś ciężko o dobroć i cierpliwość i ciężko choć o pierwszą szansę a o drugą nawet wytrwałym modlić się bywa ciężko. Wierzę, że jesteś dobrym człowiekiem. Do tego z odpowiednią wiedzą. Dlatego wbrew namowom mojego starego przyjaciela Maurice’a postanowiłem przekazać Tobie moje skromne zapiski okruchów wiedzy nędznego sługi bożego, jakie udało mi się zebrać za mojego żywota. Bardzo boleję, że nie mogą zostać od ręki użyta dla dobra mojego stadka wiernych ale wierzę, że Pan pokieruje Twoim losem by wspomogły Cię w jego dziele gdziekolwiek trafisz. Modlę się by znów było to nasze małe, ale jakże przez nas kochane Cheb. Wierze, że jesteś Aniołem i cieszę się, że u kresu mej drogi było dane spotkać jednego. Pan musiał Cię zesłać by mi osłodzić ostatnie chwile wśród jego dzieci.
Poprosiłem Maurice'a aby dopilnował by ta paczka dotarła do Ciebie tak prędko jak to możliwe. Był bardzo zły na mnie, ale obiecał, że się tym zajmie. To człowiek honoru i starej daty, a do tego mój przyjaciel więc wierzę, że ta sprawa jest zabezpieczona póki on ma w niej coś do powiedzenia. Poza tym to surowy i twardy ale jednak dobry człowiek i też ukochał to miejsce jak swoje własne mimo, że dotarł do nas już po tej próbie ognia jaką doświadczył nas Pan stając się jednym z nas.

Z wiarą, nadzieją i z Bogiem żegnam się z Tobą mój drogi Aniele.


Milton

“...wierzę i serce mi mówi, ze jesteś dobrym człowiekiem...”

Dobrym człowiekiem… dobrym...człowiekiem… - Alice czytała z trudem. Litery rozmywały się, a wzrok przesłoniła mętna mgła. Pochyliła więc głowę, skupiając całą uwagę na koślawych słowach, byle tylko żadnego nie przeoczyć, drobnym ciałem zatrzęsło. Powinna być na jego miejscu.
W głowie słyszała spokojny, ciepły głos Miltona, zawsze pogodny nieważne co nie działoby się dookoła. Ucieleśnienie tego wszystkiego, w co sama wierzyła. Gorące łzy stoczyły się po piegowatym policzku i opadły na kartkę, szybko wsiąkając w papier i rozmazując tusz. Odsunęła ją odrobinę, aby nie zniszczyć ostatniej wiadomości człowieka, który poświęcił lwią część pozostałego mu czasu aby do niej napisać. Obdarzył rudą lekarkę zaufaniem, choć nie musiał. Nic nie musiał, tym bardziej przekazywać gromadzonej latami wiedzy tak potrzebnej teraz jego pobratymcom. Nie mieli już lekarza, Molly i Wilma może opatrywały drobne rany, ale ich poziom dało się porównać do poziomu Chrisa sprzed kliku miesięcy. Pomocnik sanitariusza, bo nawet nie zwykły sanitariusz. Stare kobiety umiały czytać, zrobiłyby użytek z notatek i zapisków. Bezcennych notatek i zapisków.

Zastanawiała się dlaczego wybrał właśnie ją. Pamiętnej nocy w Cheb widział ją pierwszy i ostatni raz. Wymienili raptem paręnaście zdań, lecz mimo to działali razem bez jakichkolwiek ustaleń, podświadomie.... bo tak trzeba. Ktoś musiał zawsze stać pośrodku i robić wszystko, by zapobiec bezsensownej rzezi - rozumieli to doskonale. Byli podobni, oboje hołdowali starym, archaicznym i zapomnianym ideałom, wierzyli że w każdym czai się iskierka dobra, a własne życie wobec bezpieczeństwa innych jest nieistotne. Dopuszczalne straty, wyższe dobro... on jeden potrafił spojrzeć pod maskę którą Igła nosiła. Ujrzeć jej prawdziwą twarz i nie szukać fikcyjnych, ukrytych zamiarów. Bez jego wsparcia i pomocy nie udałoby się zachować kruchego rozejmu. Okazał się głosem rozsądku w czasie największej zawieruchy. Odważył się iść do przeciwnika nieuzbrojony i namawiać do pokoju, co przypłacił zdrowiem i życiem. Nawet trawiony gorączką, ledwo oddychający wspierał swoich wiernych niosąc im nadzieję i obietnicę szczęśliwego zakończenia historii. Choroba odebrała mu prawie wszystkie siły, mimo to dzielił się pozostałymi resztkami ze swoimi braćmi i siostrami, nie patrząc na to kim są i co noszą na plecach. Poświęcił się dla nich, nie oczekując poklasku. Zrobił to co powinien uczynić każdy dobry chrześcijanin...a teraz, już zza grobu znów niósł pomoc, wlewając wiarę w szargane wątpliwościami serce, zupełnie jakby przeczuwał że stojąca na rozdrożu dziewczyna tego potrzebuje. Słów otuchy, podniesienia na duchu w chwili zwątpienia, kiedy patrząc w lustro coraz ciężej przychodziła jej odpowiedź na pytanie “kim jestem?”.
Skórzana kurtka, tatuaż na ręku i pozytywne relacje z nową rodziną jednoznacznie oznaczały Runnera. Należała do nich, cieszyła się mogąc ich widzieć, rozmawiać. Doświadczać szalonego, pulsującego i burzliwego życia jakie w sobie nosili. Ścigać się, żartować i snuć wspólne plany. Czuć na sobie intensywny zapach mężczyzny, zmęczenie po spędzonej z nim aktywnie nocy.
Noszony na piersi szwajcarski krzyż wskazywał kompletnie co innego, tak samo jak zakorzenione głęboko w podświadomości nauki nieżyjących od lat mądrych ludzi. Granice zacierały się, zachowanie neutralności przychodziło z coraz większym trudem. Nie Runnersi zaczęli tą wojnę, tylko grupka głupców z tendencją ciągnięcia za spust broni i brakiem umiejętności dostrzegania konsekwencji równie idiotycznych czynów. Chebańczycy próbowali się bronić przed masową egzekucją. Obie strony zapłaciły krwią za ich beztroskę i zapłacą jeszcze więcej nim nadejdzie kolejna zima… chyba że uda się znaleźć polubowne rozwiązanie bez konieczności ponownego sięgania po narzędzia masowego mordu.

“Wierzę, że jesteś dobrym człowiekiem.”

Proste stwierdzenie dodawało otuchy przypominając jej, że instytucje się nie liczą. Liczył się człowiek, nie podziały. Słowa przysięgi lekarskiej zakotłowały się Alice po głowie, pamiętała je do joty.
-Przyjmuję z szacunkiem i wdzięcznością dla moich Mistrzów nadany mi tytuł lekarza i w pełni świadoma związanych z nim obowiązków przyrzekam- poruszała niemo ustami, na chwilę zapominając o czekającym traperze, szpitalu za plecami i wizji meczu za kilka godzin. Z każdym kolejnym słowem odzyskiwała panowanie nad sobą, łzy powoli przestawały skapywać na kolana, zielone oczy zalśniły determinacją - Obowiązki te sumiennie spełniać; służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu. Według najlepszej mej wiedzy przeciwdziałać cierpieniu i zapobiegać chorobom, a chorym nieść pomoc bez żadnych różnic, takich jak: rasa, religia, narodowość, poglądy polityczne, stan majątkowy i inne, mając na celu wyłącznie ich dobro i okazując im należny szacunek. Nie nadużywać ich zaufania i dochować tajemnicy lekarskiej nawet po śmierci chorego. Strzec godności stanu lekarskiego i niczym jej nie splamić, a do innych lekarzy odnosić się z należną im życzliwością, nie podważając zaufania do nich, jednak postępując bezstronnie i mając na względzie dobro chorych...

Potrzebowała planu. Czegoś, co pozwoli przeprowadzić wizytację z jak najmniejszą szkodą zarówno dla Cheb, jak i dla gangerów.
- Dziękuję, że ryzykowałeś żeby tu przyjść.- siorbnęła nosem ocierając oczy i odpowiedziała już opanowanym głosem - Wiem, że nie zrobiłeś tego dla mnie. Mogę jeszcze setkę razy przepraszać cię za atak w plecy, ale to i tak niczego nie zmieni. Nie przyznasz tego głośno, ale uratowałam ci życie. Tobie, resztce cywili zabarykadowanych w piwnicy, Brian’owi, obrońcom z kościoła. Nie zależy mi na podzięce, jest nieistotna. To wasze życie jest najważniejsze... jesteście moimi pacjentami. Środki jakie zostały użyte żeby to osiągnąć mogą uchodzić za kontrowersyjne… grunt że zadziałały. Pomogłam wam, a jeśli nadal mam się na coś przydać, potrzebuję pomocy. Twojej pomocy i pomocy Dalton’a. Tylko działając razem uda się nam zapobiec rzezi...ale po kolei... i nie tutaj. Zejdźmy z ulicy, stanie tutaj jest dla ciebie niebezpieczne. Ludzie Krogulca cię pamiętają, ale w szpitalu ich nie ma. Jest tylko dwójka moich pomocników i ochrona jednego z oficerów Guido. Oni cię nie rozpoznają. Obawiasz się kolejnego zastrzyku to pójdę przed tobą

- Ty?! Ty mi uratowałaś życie?! Chyba zdurniałaś do reszty! - prychnął szczerze rozzłoszczony traper. - Jakbyś zrobiła co ci kazałem i poleciała po resztę nie trzeba by było ściemniać nic z żadnymi minami na wieży bo by tam skurwysyny nie weszli a ja zajebałbym tego jednego cwela! Lina była tylko jedna to póki on na niej był to reszta by nie wlazła! A z jednym byśmy sobie poradzili! - wskazywał na nią oskarżycielko palcem warcząc wściekle. Najwyraźniej właśnie tak cały czas widział sprawę i gdyby nie jej, w jego mniemaniu, zdradziecki atak w plecy sprawa na wieży wcale nie wyglądała na przegraną. Pamiętała, że faktycznie walczył z Bert'em jak równy z równym mimo przewagi siły i gabarytów Runnera. W parę osób do pomocy faktycznie mogło przeważyć szalę na jego korzyść. W zamian tego dostał usypiający zastrzyk który go w końcu zwalił z nóg.

- Nie, zrobił to Święty Mikołaj. Jednego wroga...Drzazga. On nie był sam. Pokonałbyś jednego, drugiego...może trzeciego… i co dalej? Co przy piątym i szóstym? Jak miałeś zamiar stawić czoła całemu oddziałowi nie tylko z wieży, ale i z dołu, chronić resztę przed tym przeklętym, przebijającym ściany działkiem, koktajlami Mołotowa rzucanymi przez okna, albo granatami? Widziałeś na własne oczy co z nami robili. Wystarczyła jedna seria żeby zdjąć sześciu obrońców, twoich rodaków. Jedna, cholerna salwa...na której by się nie skończyło. Przemoc rodzi przemoc...najczęściej dotyka ona niestety tych, którzy sami nie potrafią się obronić: kobiety, dzieci, starców i rannych. Ilu byłeś w stanie jeszcze poświęcić? Wszyscy dostaliby kulkę i koniec. Za śmierć Custer’a i potem doktora Brekovitz’a Guido nie miał zamiaru wam odpuścić. Nikomu. Do przybycia Daltona nie ostałby się nikt żywy. - cierpliwie poruszała aspekty które Drzazga starał się pomijać, skupiając się na winieniu kozła ofiarnego, z tym że Alice nie czuła się nim, ani na to miano nie zasłużyła. I cokolwiek by się nie działo, nie pozwoli sobie wmówić podobnych bredni. Sytuacje zawsze stawały na ostrzu noża, gdy w grę wchodził urażony męski honor - Nigdy nie wątpiłam w twoje umiejętności walki, ale przewaga liczebna i uzbrojenia znajdowała się po drugiej stronie. Czas również grał na korzyść Runnerów. Pomoc przybiegłaby do wieży przez co dół zostałby słabiej chroniony, a gangerzy szykowali się już do ataku od frontu. Odcięcie liny było bezcelowe. Ludzie Krogulca jej nie potrzebowali, są jak pająki. Jeśli trzeba wszędzie wejdą. Obiecałam ci coś wtedy i dotrzymałam słowa. To też zanegujesz?

- Przygarnęliśmy cię na początku walk jak swojego, a ty nam wbiłaś nóż w plecy. Jakbym wiedział od razu coś za jedna wyfiletowałbym cię od razu. - mruknął do niej nadal wściekle choć już bardziej panując nad swoim głosem, a przy słowach znów splunął z pogardą pod jej nogi. - Nigdzie z tobą nie idę. Masz coś do powiedzenia i niby nie chcesz mi nic zrobić to chodź tam. - wskazał głową jeden z opuszczonych budynków po przeciwnej stronie szpitala. Gdyby tam poszła miała mizerne szanse, że Runnerzy ze szpitala przyjdą jej z pomocą i czy w ogóle ją by usłyszeli. Tu na ulicy gdyby coś próbował jej zrobić nadal istniała szansa, że zauważą, a już raczej powinni usłyszeć krzyki. Teraz usłyszeli, bo traper spojrzał czujnie w stronę szpitala.

Ruch przykuł jej uwagę. Gdy powędrowała wzrokiem do głównego wejścia kliniki zauważyła sylwetkę w skórzanej kurtce stojącą w drzwiach. Może wyszedł na fajka, może zaciekawiły go krzyki lub zauważył, że Brzytewka z kimś rozmawia. Stąd jednak nie widziała kto to. Marcus, Tom, Chris? Wyprostowała plecy i mrużąc oczy próbowała dostrzec kogo diabli wygnali na zewnątrz o tak wczesnej porze. Nic to nie dało, sylweta pozostała zamazana, a dziewczyna z bólem po raz kolejny musiała się przyznać do własnej ślepoty. Ślęczenie nad książkami i papierzyskami wszelkiej maści miało swoje konsekwencje. Powinna zakręcić się za okularami... powinna zrobić wiele rzeczy, ale to później. Teraz priorytetem stało się zachowanie anonimowości rozmówcy. Chłopaki nie zrozumieliby jego obecności w środku własnej strefy, a gdyby wieść gminna dotarła do uszu Guido, nie byłby zadowolony, oj nie. Wyciągnęła rękę i z uśmiechem pomachała anonimowemu gangerowi, po czym wstała wciąż przyciskając do piersi podarunek.
- Rzeczywiście ten “nóż w plecach” bardzo Cheb zaszkodził. Zdradzieckim potwór i socjopata ze mnie, bez dwóch zdań. Gest dobrej woli...prowadź w takim razie. Tylko pospieszmy się, muszę jeszcze zajrzeć do chorych przed wyjazdem. - Wyciągnęła z paczki kolejnego papierosa i odpaliła od tego dogasającego już w jej dłoni. Zaciągnęła się porządnie i ruszyła ulicą, ściskając mocniej otrzymany od pastora list. Spokój...musiała zachować spokój, mimo bólu głowy, zmęczenia, natłoku spraw, własnych problemów i uciekającego czasu którego nie miała za wiele.
- Przygarnęliście mnie pod koniec konfliktu, bo potrzebowaliście lekarza - stwierdziła prosty fakt, posyłając przed siebie chmurę nikotynowego dymu - Chcieliście żeby gangerzy przestali was atakować, ale pomysłu jak to osiągnąć już zabrakło. Wojna i agresja to drogi donikąd. Łatwiej coś załatwić stawiając na szacunek, niż pogardę i złość. Dobrze, załóżmy że zabiłbyś mnie na wejściu...i co dalej? Spójrz ponad własna dumę i zastanów się nad tym przez chwilę, wiem że potrafisz. Tylko daruj sobie z łaski swojej wyświechtanie frazesy pokroju “coś byśmy wymyślili”... Jakoś nikt się nie kwapił do zrobienia czegokolwiek poza strzelaniem i chowaniem się za ścianami kościoła. “Zabilibyśmy ich wszystkich” też wypada mało realnie. Inne pomysły? Zresztą dziś to raptem czcze dywagacje plus puste napinanie, nic więcej. Lepiej skupić się na tym co tu i teraz. Ewentualnie jeśli aż tak mierzi cię moja obecność, usunę się w cień. To byłoby nawet wygodne. Oszczędność dalszych kłopotów i nerwów. Nie będę więcej truć Guido głowy namowami do pokojowego rozwiązania sprawy Cheb, którego los przecież nic mnie nie obchodzi, tak samo jak żyjący w nim ludzie. Wreszcie się wyśpię, zamiast po nocach wałkować kolejne książki z zakresu mikrobiologii...Przestanę ryzykować i chronić jeńców z Ben’em na czele za każdym razem gdy ktoś z gangu ubzdura sobie poprawianie na nich swojego humoru. Bądź więc na tyle uprzejmy, by baczyć na słowa, a będziemy w stanie się porozumieć jak ludzie cywilizowani. Lub skończymy tą rozmowę, wrócimy każde do swoich obowiązków. Ja do szpitala, ty do szeryfa Daltona...z pustymi rękami. Bez konsultacji i asysty, o jakich myślał ojciec Milton pisząc swój ostatni list.

- Przygarnęliśmy cię bo wyglądałaś na taką co potrzebuje pomocy i nie wyglądałaś jak ktoś od nich. Nie wiedzieliśmy kim jesteś. Ani, że jesteś lekarzem, ani kim naprawdę jesteś. - rzekł dobitnie traperów wciąż niezbyt przekonany do jej racji i punktu widzenia. Sprawiał wrażenie klasycznego “ja wiem lepiej” i nie wyglądał na zainteresowanego zmianą zdania, a ona mogła tylko wznieść oczy ku niebu. Rzeczywiście wielka lekarska torba, brak broni i szwajcarski krzyż na piersi w ogóle nie wyglądały jak atrybuty medyka. Wcale, a wcale.

Nie prowadził jej zbyt daleko. Przeszli przez ulicę znikając obserwatorom w rozwalonym przejściu klatki schodowej. Tu musieli trochę się nagimnastykować, przełażąc przez zalegający gruz. Traper poradził sobie zauważalnie lepiej i sprawniej od lekarki, nic niespodziewanego. Wprowadził ją do jakiegoś pomieszczenia , zarośniętego badylami przebijającymi podłogę i włażącymi do środka przez okna z łuszczącymi się, pomazanymi niewiadomo czym okiennicami.
- No dobra, tu możemy pogadać. To co z Ben'em i jego ludźmi? Kiedy ich wypuścicie? - spytał nie bawiąc się zbytnio w jakieś finezyjne wstępy.

Lekarka przysiadła na zdewastowanym parapecie, usuwając wcześniej dłonią wierzchnią warstwę szarego pyłu. Dookoła panował bałagan równie wielki jak ten, który zastała w szpitalu na samym początku swojego pobytu w Detroit: hałdy gruzu, schodzący ze ściany tynk, zardzewiałe balustrady i wybite szyby, a wszystko przyprószone wszechobecnym, wydawało się, piachem.
- Mówiłam ci już, że tego akurat nie jestem ci w stanie powiedzieć. Guido mi się nie spowiada, a to od niego zależy co się z nimi stanie i kiedy. Na razie robią za gwarantów spokoju z waszej strony. Ale... - zawiesiła głos, wyglądając przed rozbite okno. Ulica przed budynkiem pozostawała pusta, żadna nowość. O tej porze mało kto chodził wstawał z łóżka, o wychodzeniu na miasto nie wspominając - Dziś jest mecz, po meczu albo będą opijać porażkę, albo zwycięstwo. Alkohol usypia czujność, jeżeli jest szansa na wyciagnięcie konkretnego terminu to dzisiejszy wieczór. Ben i reszta mają się dobrze, nic im nie jest. Nie chodzą głodni ani zmarznięci, są na uboczu i nie lezą ludziom przed oczy. Mają względny spokój. Teraz ty mi coś powiedz, Drzazga. Nikt u was dziwnie nie chorował? Chodzi mi o infekcje na tyle groźne by nie działały na nie podstawowe leki. Epidemię.

- Nie. Nikt nie choruje i nie ma żadnej epidemii. I nie było.
- wzruszył obojętnie ramionami Drzazga. Wyglądał na kogoś kto nie bardzo orientuje się do czego zmierza rozmówca.

-Dobrze. To bardzo dobrze. Czyli nie przenosi się drogą kropelkową. Świetna informacja. - pokiwała rudą głową z widoczną ulgą. Znów zawiesiła wzrok na liście od Miltona i dorzuciła cicho - Obawiam się, że gangerzy mogą okazać się najmniejszym problemem. Mam pewne podejrzenia, z którymi myślę że szeryf Dalton chętnie by się zapoznał. Daj mi czas jutro do południa. Pociągnę Guido za język w sprawie jeńców, wykopię niezbędne informacje dla szeryfa i spiszę wszystko jako że ludzka pamięć jest zawodna. Nie będziesz w stanie zapamiętać każdego szczegółu. Dodatkowo Ben i pozostali zyskają możliwość kontaktu z rodzinami. Ich najbliżsi ucieszą się jeśli dostaną od nich wieści, a listy łatwo przemycić i później przetransportować do Cheb.

- Jakie podejrzenia? Co znowu knujesz? - burknął traper a słowa Alice chyba nie uspokoiły jego podejrzeń jej względem.

- Myślę jak uchronić twoją okolicę przed pandemią. - odparła poważnie, sięgając do kieszeni kurtki po paczkę papierosów. Jednego wetknęła między żeby, resztę położyła na parapecie i machnęła do trapera zachęcając aby się poczęstował - Na dobrą sprawę główkuję nad tym od paru miesięcy. Niższe poziomy waszego bunkra są skażone. To co szwendało się po górze zdążyło zwietrzeć, dlatego ludzie tam mieszkający nie umarli od razu. Dalton będzie kojarzył o co chodzi, pamięta objawy u osób które wróciły z wyspy na początku wojny. Niewidzialna śmierć w fazie eksperymentalnej. Przedwojenna Puszka Pandory. Zwykłe choroby idzie zwalczyć konwencjonalnymi metodami. Przy wirusowych pojawia się już olbrzymi problem. Widzisz Drzazga... wirusy mają małe rozmiary. Zdecydowana większość przedostaje się przez filtry mikrobiologiczne, zatrzymujące chociażby bakterie. Same w sobie nie są zdolne do samodzielnego rozmnażania. W celu powielania własnych genów prowadzą proces namnażania, wykorzystując aparat kopiujący zawarty w żywych komórkach. Mogą zakażać wszystkie typy organizmów, od zwierząt i roślin po bakterie i archeony. Dany gatunek wirusa zawiera tylko jeden rodzaj kwasu nukleinowego, chociaż w trakcie rozwoju wewnątrz komórki dochodzi zwykle do syntezy drugiego rodzaju kwasu. Ze względu na pasożytnictwo komórkowe posiada na swojej powierzchni białka, które pozwalają zaatakować odpowiednie komórki, przez co ciężej go zwalczać. Nie posiada rybosomów, poza komórką nie wykazuje żadnego metabolizmu, nie umrze z głodu... hm. Na papierze wyglądać będzie zrozumialej. Co prawda wirusologia nie jest moją główną specjalizacją... jednak to co wiem powinno wystarczyć. - zeskoczyła z parapetu - Przyjdź jutro, potrzebuję czasu żeby dokładnie wypunktować szczegóły i zanieść Benowi coś do pisania. Nie wróci do domu dziś, lecz przynajmniej dotrą tam jego słowa.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 10-10-2015 o 17:32.
Zombianna jest offline