Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 09-10-2015, 22:56   #51
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
Sytuacja nie przedstawiała się szczególnie dobrze. Wszędzie bajoro, pojawiło się pewnie wiele innych śladów, a teren do sprawdzenia będzie spory. Na szczęście miejscowi mogą pomóc.
- Ślady to jedno. Z chęcią usłyszałbym te barwne opowieści na temat bunkrów.

- Nie ma barwnych opowieści o tym bunkrze. Zaraz po wojnie niektórzy próbowali tam chodzić, bo wiadomo… Bunkier, czyli cuda nie widy… Ale jak ktoś wracał prawie zawsze z jakimś kurewskim syfem a nawet jak wrócił to nic specjalnego nie znalazł. Zwykły bunkier z pustymi ścianami i przegniłymi meblami… Ale parę miesięcy temu wprowadzili się tam jacyś kolesie no i dalej tam żyją. No i tyle z opowieści o tym bunkrze. - zastępca szeryfa wzruszył ramionami streszczając Brennanowi i przy okazji reszcie zamiejscowych gości wiedzę o tym miejscu. - A wy macie jakieś barwne opowieści? Skąd właściwie jesteście? - spytał patrząc po kolei na jadących na pace gości nieco bardziej zaciekawionym tonem.

- Pas przyfrontowy. Najwięcej zleceń jest naturalnie właśnie tam. Gordon był tam już gdy go poznałem parę lat temu, sam przywędrowałem z Federacji. - wzruszył ramionami - A historia rzeczywiście niezbyt barwna. Może to rzeczywiście mutanci, skoro żyją w jakimś syfie? Moje zdolności kłamania grupie gangerów najwyraźniej mogą mieć moc sprawczą.

- Mutanci? - Brian zastanawiał się chwilę nad słowami łowcy. - No jeden to faktycznie mutant, nie da się pomylić. Taki włochaty półniedźwiedź na gadzich łapach… Ale jest miły i pomagał nam w zimie z tymi bandytami… Ale reszta wygląda i zachowuje się jak ludzie… - Saxton zdawał się powątpiewać w teorię Brennana choć nie tryskał całkowitą pewnością siebie w tej materii. - W każdym razie żyją tam już całą zimę i nie wyglądają na chorych. Nie jak ci co kiedyś stamtąd wracali. - wzruszył na koniec ramionami.

- A ten pas przyfrontowy to gdzie właściwie jest? Daleko stąd? - dopytywał się dalej na temat tego egzotycznego dla niego miejsca. Choć to dziwne nie było, im dalej od Frontu tym mniej konkretnych wiadomości na jego temat ludzie posiadali a w zamian zaczynały się różne opowieści mające mniej lub więcej lub w ogóle albo całkowicie zgodne z prawdą.

- Daleko, daleko na zachód. I cały czas przesuwa się w naszą stronę, dzień po dniu. Kilka centymetrów, kilka metrów, prędzej czy później będzie pod Łosiem.

- Na zachód? A jak przejdzie przez jezioro? - Brian zdawał się raczej zaciekawiony niż przestraszony tym co mu opowiadał łowca. Co u ludzi nie mających w życiu nic wspólnego z dziełami Bestii nie było aż tak dziwne. W końcu dla nich nie było to nic namacalnego tak jak gangerzy czy stwory z jakimi się stykali mniej lub bardziej regularnie.

- Moloch to świetny inżynier, niestety. - David poczuł krótkie i bolesne ukłucie smutku. Właśnie takie rzeczy sprawiają, że walka z maszynami jest nierówna, a być może nawet od dawna przegrana. Cheb interesuje się tym w takim samym stopniu w jakim Brennan myśli o dżungli na południu, o Salt Lake, o Stalowej Policji. Trochę o tym wszystkim słyszał, ale tyle jego zaangażowania emocjonalnego. Nie był to jego problem. - Zaleje cementem, zasypie tonami piachu, postawi kładki czy mosty albo po prostu obuduje się naokoło. Ma już wszystko zaplanowane..

Ludzie nie garną się na front. Mają swoje kłopoty już na miejscu. Po co mieliby jeszcze jechać na północ żeby zginąć po jednej serii ze strony rozklekotanego pickupa, do którego Moloch dobudował dwa karabiny maszynowe. Nikogo nie obchodzi, że za trzydzieści lat ich małe zadupie będzie prężnie prosperującym kompleksem fabryk, z których takie samochody będą masowo wyjeżdżać.



Nikogo to nie obchodzi, bo nikt nie przeżyje tak długo.

Gangerzy przyjadą i rozstrzelają wszystkich.
Mutanci postanowią pomieszkać w cieple, którym nie chcą podzielić się obecni mieszkańcy jakiejś mieściny, wobec czego trzeba będzie ich zarżnąć.
Ćpun zadźga drugą osobę, bo ta miała pół butelki wody.
Dzikie zwierzęta, które dzięki mutacji są trzy razy większe, niż były przed wojną, też lubią zapolować.
Rozrastająca się dżungla, o której David wie tylko tyle, że bez miotacza płomieni nawet nie ma co podchodzić.
Choroby i Tornado.
A na końcu tysiące innych rzeczy, które nikogo nie interesują, a które lada dzień mogą zrobić jeszcze większy bajzel.

Wszyscy mają w dupie maszyny. Jest Posterunek, może też Nowy Jork. To za mało. Gdy wszyscy już dostrzegą dziwny metaliczny połysk na horyzoncie, wtedy będzie za późno żeby się organizować. Z siarą w płucach mało kto ma siłę na pomaganie sobie nawzajem.
Ludzie wolą iść na arenę żeby popatrzeć jak dwóch facetów okłada się pięściami. Dwie silne osoby, które przydałyby się na froncie, leją się po mordach żeby zarobić na jakieś popierdolone zastrzyki, dzięki którym będą mogły lać się jeszcze mocniej.

Moloch jest tego świadomy. Gdyby był człowiekiem, pozwoliłby sobie na fuszerkę w robocie, bo i tak by wiedział, że wygra. Niestety nim nie jest.

Ale nie ma co obniżać morale już na starcie.
- Zanim jednak do tego dojdzie, razem z Gordonem postrzelamy trochę w jego kierunku, co by jednak nie było mu aż tak spieszno w naszą stronę. - uśmiechnął się - Do czego zachęcam i tutaj obecnych. Przynajmniej na najbliższy dzień, bo przecież szukamy maszyny, której zamarzyły się wakacje nad jeziorem.
 

Ostatnio edytowane przez no_to_ten : 11-10-2015 o 11:30.
no_to_ten jest offline  
Stary 09-10-2015, 23:41   #52
 
Zuzu's Avatar
 
Reputacja: 1 Zuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputacjęZuzu ma wspaniałą reputację
Rozmowę z burdelmamą Julia zaczęła od wychylenia drinka, odpalenia papierosa i szczerego, szerokiego uśmiechu rodem z przedwojennej reklamy pasty do zębów.
-To jak z tym szpachlowaniem mojego ryja? - spytała po powitalnym skinieniu głową.

- Wiesz Julcia, jak chcesz wyglądać jak foczka za 1000 gambli to i musisz wydać te 1000 gambli. - uśmiechnęła się właścicielka Grzesznika obserwując poczynania i słuchając jej słów z samego rana. - No wiesz, my cię tu uszykujemy całkiem przyzwoicie i w ramach przyjacielskiego gestu bo fajna laska z ciebie… - pokiwała głową brunetka do blondynki posyłając przy okazji piorunujące spojrzenie szatynce która chyba sądząc, że nie widzi prokurowała sobie kolejnego drinka z jej zasobów.
- No ale możesz też udać się do “Cleo”. - pokiwała powoli głową wciąż zapatrzona w pracownicę która stopniała pod tym wzrokiem i odłożyła butelki na miejsce. Ale szkło do picia nadal miało coś do wypicia. - No ale to by cię pewnie kosztowało.... No gdzieś z tyle… Albo i więcej nawet. - wróciła wzrokiem do panny Faust wskazując brodą na trzymane przez nią talony na paliwo jakie jej i Troyowi przed chwilą wręczyła za asystowanie w jej wieczornej eskapadzie.

- Dzięki. Też mi się tu z wami dobrze żyje - Klepnięciem w ramie drugiej kobiety Blue wyraziła swoją wdzięczność. Trafiła do dobrej meliny, co tu dużo gadać. O wiele lepszej niż zapleśniałe nory w których nocowała podczas podróży z Vegas do Detroit. Zamyśliła się, patrząc posępnie na papierową walutę. Trzy papiery, każdy wart 10 litrów benzyny, to dawało 30 litrów, 60 jeśli uda się jej przekonać Machado żeby wspomógł ją w potrzebie. W każdy interes trzeba najpierw włożyć a stawka była tego warta. Coś sobie nagle przypomniała, drobny incydent z poprzedniej nocy - kupienie Angel przez parę czarnuchów z którymi przed aukcją zdążyła wymienić parę uprzejmości.
- Lalka słuchaj, kurewsko mi zależy żeby ogarnąć się na najwyższym poziomie. Kłopot w tym, że większość funduszy wydaliśmy na podróż przez prawie całe Zasrane Stany, niewiele gambli mi zostało do opchnięcia. Do tego Troy usiadł dupskiem na moich patrzałkach a że ciężki z niego skurwiel to poszły w drzazgi. Nie będę cię wkręcać, ani dawać pustych obietnic, bo cię szanuję zarówno równą laskę, jak i przedsiębiorcę. Kobieta interesu...ubijmy jeden. Zainwestuj we mnie, zwróci ci się to. Odpracuję w jaki sposób będziesz chciała. Powiesz że mam latać na miotle, będę latać. Zapłacić w naturze, wyskoczę z majtek bez szemrania. Klienci Grzesznika i tak co wieczór biorą mnie za jedną z twoich dziewczyn...albo jest też inna opcja. Widziałam że wczoraj na aukcji mutantka zrobiła na tobie spore wrażenie. Nie dziwię się, sama wyobracałabym ją na tej scenie bez mrugnięcia okiem. Chuj no, nie pykło tym razem...masz Max. Angel poszła do tego niemytego fiuta który nas zaczepiał i na niego będzie pracować. Jemu przynosić zyski, zaganiać klientów, albo robić za ciekawostkę podnoszącą prestiż. Szkoda jej na tego bambusa. Przeniesienie jej tutaj przyniesie masę pytań i sprowadzi na lokal problemy...ale kto powiedział że jebany czarnuch będzie się nią cieszył już zawsze? - wychyliła się odrobinę do przodu i spojrzała Rosjance prosto w twarz - Zajmę się dla ciebie problemem jej albo jej właściciela. Jak wolisz. W Vegas nazywaliśmy to...likwidacją nieuczciwej konkurencji i przywracaniem równowagi wolnego rynku. Zniknie czynnik odwracający uwagę od Grzesznika, nikt nie podpierdoli ci klienteli. Sztony będą się sypać tak jak do tej pory, a może i bardziej. Obie zyskamy na tym biznesie.

- To ciekawe to co mówisz. -
rzekła powoli Rosjanka bawiąc się bezmyślnie pustą popielniczką. Najwyraźniej myślała o czymś intensywnie przez cały czas odkąd panna Faust się odezwała. Czasem uśmiechnęła się gdy wspomniała o wyskakiwaniu z majtek czy o tym, że biorą ją czasem za jedną z jej dziewczyn. Podczas nawijki o wyobracaniu Angel na scenie pokiwała potakująco głową uśmiechając się lekko. Na koniec jednak znów spoważniała.
- Szkoda jej dla tych fajfusów… - potwierdziła poważnym głosem i wolno kiwając raz swoją brązowowłosą główką. - Ale nie są dla mnie konkurencją. Oni są z Camino. Nie ten rewir, nie ta dzielnia. Czarnuchy od nich praktycznie tu nie przychodzą a klienci stąd nie łażą tam. - machnęła lekko popielniczką gdzieś w stronę ściany mając najpewniej na myśli dość odległą obecnie zdawałoby się strefę zdominowaną przez kolorowych.
- Ale właściwie mogłabyś coś zrobić w tej sprawie. Odbij ją. Jej śmierć nie robi mi żadnej różnicy. Nijak mnie nie urządza. Nowej zabawki nie sprzedadzą a jak już musiałabym przebić to co dali za nią na aukcję. Może i nawet ona jest tego warta bo to żywa żyła złota ale nie wywalę tyle papierów na nią. Ale jakby jakoś znalazła się u mnie to inna sprawa. Wówczas to ja bym robiła na niej kasę i mnie by przyniosła sławę. Możesz to zrobić? - Anna przedstawiła dziewczynie z Vegas swój punkt widzenia. Zadanie może zdawałoby się podobne a przynajmniej podobnie by zaczynało. Choć wyciągnąć kogoś skądeś tam było znacznie trudniejsze niż go tam załatwić. *

- Wyciągnąć rybkę z puszki to nie to samo co urwać jej w tej puszce łeb… ale temat do ogarnięcia - Faust równie powoli kiwnęła głową i wyszczerzyła się beztrosko jakby temat rozmowy nie ciążył jej na sercu - Zrobi się rozeznanie, ogarnie plan pierdolnika w którym ją trzymają. Znajdzie najlepszą drogę żeby paczkę przetransportować bezpiecznie tutaj. Da się załatwić, Lalka. Tylko to zajmie parę dni dłużej niż moja propozycja. Będzie jedna szansa i nie można jej spierdolić. Czyli mamy biznes. - wyciągnęła rękę w jej kierunku.

- Mamy biznes. - pokiwała głową Rosjanka przyjmując dłoń Julii na znak przyjęcia umowy. - Kosa! Przestań tam mi wychłeptywać szkło i dawaj wódkę. I kieliszki. - wrzasnęła całkiem radosnym wrzaskiem a zaskoczona dziwka wciąż za barem która właśnie miała umoczyć swoje pełne usta w swoim “porannym orzeźwieniu” czy co tam sobie zmajstrowała wzdrygnęła się tak bardzo, że aż przez zabawną chwilę wykonywała nerwową pantominę gdy próbowała utrzymać nagle wyślizgujące się szkło, nie oblać się drinkiem i udawać, że wcale “nie wychłeptuje szkła” na koszt szefowej. Ale zaraz się ogarnęła, sięgnęła po coś i po chwili już kołysała swoimi zgrabnymi biodrami krocząc przez pustą o klientów salę z zamówieniem szefowej.

- Oczywiście kochanie, że to sprawa nie jest do załatwienia w jeden dzień i na pewno nie dzisiaj. - rzekła Forlow z uśmiechem na wargach przejmując od pracownicy szkło i butelkę. Najwyraźniej poczuwała się w tej chwili wybitnie do roli gospodyni bo otwarła butelkę z przezroczystym płynem do złudzenia przypominającym czystą wodę, nalała po kielonie na dwa i wręczyła jeden w dłoń blondynki a drugi dla siebie.

- To za sukces operację, Angel na moich pokojach i na pohybel tym cholernym czarnuchom! - wzniosła toast zderzając się szkłem swoim w szkło blondynki po czym wypiła jednym haustem zupełnie jak jej brat.

-Za sukces i nową przyszłą Grzesznicę
- Blue podniosła swój kieliszek i powtórzyła gest Rosjanki, wlewając cały naraz do gardła. Sapnęła, odstawiła szkło i rozsiadła się wygodniej - A twój uroczy braciak gdzie? Nie zostawił może czegoś dla mnie, gazety przykładowo? Obiecał mi skołować na dziś jedną...no i co to za “Cleo”? Jedziesz szczegóły - na koniec rozochociła się wyraźnie, jak każda baba z perspektywą na babskie pierdoły w zasięgu wzroku.

- Egor? A nie słyszałaś wczoraj jak to się ciężko napracował tym dupczeniem u mnie w biurze? Będzie spał do południa. - jego siostra ironicznie i lekceważąco machnęła ręką w stronę schodów prowadzących tak i na dolne jak i na górne poziomy tej świątyni rozkoszy i rozrywki. - No jak zawsze zresztą. - dodała nieco jednak rehabilitując brata. - Ale jak mówił, że załatwi to pewnie załatwi. - rzuciła jednak już poważniejszym tonem.
- No a Cleo… - zaczęła od razu jaśniejszym i pogodniejszym tonem. - No to chyba jakiś skrót od imienia… W każdym razie to taki klub… Salon właściwie… No miejsce gdzie zrobią cię na cacy. Znaczy każdego kto tam przyjdzie i zapłaci. - zaczęła opowiadać najwyraźniej chętnie o tym miejscu które tak reklamowała ale przerwało jakieś walenie do drzwi. Nieco odległe to chyba nie do wejściowych tylko któryś bocznych. Zniecierpliwiona Forlow machnęła po raz kolejny na Kose i długonoga szatynka pokłusowała w stronę korytarza. Cokolwiek wypiła wcześniej chyba podziałało bo wcześniejsza ospałość z ruchów i twarzy znikła choć nadal wyglądała jak po nieprzespanej nocce pełnej aktywności fizycznej co raczej było prawdą i to dosłowną.

- Dziewczyny z Corvette tam chodzą…
- rzuciła w przelocie Kosa najwyraźniej z nutką zazdrości w głosie i psikusie w spojrzeniu co wywołało znowu zirytowaną minę jej szefowej. W końcu jednak “Różowa Corvette” nadal była najsławniejszym i najdroższym lokalem tego typu w mieście a sławnym daleko poza jej granice. A “Grzesznik” dopiero czekał na swoją szansę chociaż na pięć minut. Takie cudeńka jak na przykład ta cała blond Angel na pewno by mu dały szansę do dobicia do czołowych stawek w mieście w tej kategorii. Więc i Anna podchodziła do kwestii “Burdelu nr.1” w mieście niezbyt żartobliwie i przychylnie. Umykająca jednak w półmrok korytarza szatynka wyszła poza zasięg rażenia błyskawicznej reprymendy.

- Tak, dziewczyny z Corvette… - prychnęła z niesmakiem. - No chodzą. - potwierdziła w końcu słowa Kosy. - Ale chodzą też ludzie Schultz’a łącznie z Veronicą, czy Vera od Runnerów. W każdym razie chodzą tam wszyscy ci którym zależy na jakiejś klasie, stylu no i by potem mówić, że cię wystroili tak w Cleo. - dodała naświetlając nieco więcej sprawy o tym miejscu. Z Veroniką Julia wiedziała, że chodzi o córkę starego Schult’a. Podobno miała włosy do samej dupy i to tak dosłownie. A Vera była gwiazdą i śpiewaczką i gwiazdą i to znaną z koncertów nawet przed samym Collinsem w NY podobno. Właściwie to o jakiejś Verze z Detroit słyszała jeszcze będąc w Vegas.

Opowieść przerwała jej wracająca od drzwi brunetka niosąca jakiś bielejący fragment chyba papieru.
- Jakiś koleś. Mówił, że przyniósł to dla Egora. Musiałam mu zapłacić ze swoich… - dodała robiąc przy ty popisową minkę pt. “nos na kwintę” wyrażając tym jak ciężko musiała znieść sponsorowanie nie swojego lokalu w końcu. - Mam mu zanieść czy zostawić na barze? - machnęła kciukiem raz na schody raz na bar w drugiej dłoni trzymając chyba jakąś gazetę której nie miała przy sobie gdy szła otworzyć drzwi. Zaś minka wróciła jej od razu do zwykłego, neutralnego czekania na odpowiedź.

I jakieś gamble które zirytowana Anna zaczęła szukać w torebce by jej zwrócić za przesyłkę.
- Ten mój rodzony spaślak mnie kiedyś zrujnuje… Albo rozpije… - mruczała pod nosem pochłonięta szukaniem czegoś w swojej torebce.

- Daj ją tutaj, to chyba dla mnie. Przypomnij się potem to ci za nią oddam, albo zgłoś się do Troya. On już potem ściągnie ze mnie swoją należność - Julia wyciągnęła rękę w kierunku dziwki czekając aż poda jej zwinięty papierowy rulon. Rychło w czas znalazła się zguba, akurat będzie czas żeby zapoznać się z treścią i poczytać o tym rudym konusie który zachowanie tak dziwiło Kapelusznika.
- To co, na drugą nóżkę i spierdalamy do Cleo? Parę godzin zejdzie a mecz nie poczeka - uśmiechnęła się do Anny przytrzymując grzebiącą w torebce dłoń swoją dłonią - Czeka nas miłe przedpołudnie...bierzemy kogoś, czy jedziemy same?

Kosa wzruszyła ramionami i podała Julii zwiniętą gazetę. Dłonie blondynki rozprostowały egzemplarz nowojorskiej “Prawdy”. Widziała fotografię niedużej, kobiecej sylwetki o ciemnych raczej włosach ale na czarno - białej fotografii mogły być w oryginale rude, Sylwetka stała pomiędzy dwiema grupami ludzi z wycelowaną w siebie nawzajem bronią Groźne i zdeterminowane spojrzenia, pewnie dzierżona broń wskazywały, że zdjęcie robione jest na moment przed rozpoczęciem strzelaniny. Zaś kobieta w centrum obrazu nie miała żadnej widocznej broni i stała pomiędzy nimi z pustymi dłońmi jakby starała się rozgonić dwie, przeciwległe fale.

- Same pojedziemy. W końcu jakbyśmy do Ambasadora” jechały. -
odpowiedziała zbierając się do nalania kolejnej kolejki Anna. Drugi shot zniknął w jej gardle równie prędko jak pierwszy, a Blue pomyślała Egor wpędzi w alkoholizm nie tylko siostrę, ale i ją. Ale nie o tym teraz miała myśleć. Jeżeli w tłumie obserwatorów miała wyróżniać się na tyle żeby ktoś z areny zwrócił na nią uwagę...dobrze że miała Annę. Grunt to się ustawić a że dodatkowo znajdzie okazję na odegranie się na parze czarnuchów z aukcji - dobrze postawione gamble same się mnożyły.
 
__________________
A God Damn Rat Pack

Mam złe wieści. Świat się nigdy nie skończy...
Zuzu jest offline  
Stary 10-10-2015, 02:49   #53
 
Carloss's Avatar
 
Reputacja: 1 Carloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputacjęCarloss ma wspaniałą reputację
Will zacisnął z zadowoleniem pięści gdy zobaczył przez okno zapaloną, stojącą na stole świecę. Widać było, że zmutowane psy są głodne i prędzej, czy później przeprowadzą kolejny atak. Chałupa więc wydawała się prawdziwym zbawieniem.

Gdy wraz z Marlą podeszli bliżej, usłyszeli cichą rozmowę dobiegającą ze środka. Chłopak bez wahania zapukał do drzwi i odwrócił się bokiem żeby cały czas obserwować okolicę. Gdy tylko jego dłoń dotknęła drewna, odgłosy ze środka ucichły, zaś po chwili drzwi się otworzyły.

Gdy tylko się otworzyły chłopak uśmiechnął się - znał tych ludzi. A skoro on znał ich, to z całą pewnością oni znali jego. W tej kwestii się nie pomylił. Po kilku słowach wyjaśnienia, zostali zaproszeni do środka i zagrożenie ze stromy psów-mutków całkowicie zniknęło.

W środku zostali ugoszczeni naprawdę miło: ciepłe miejsce do spania, coś do picia, a rano usmażona dopiero co świeża ryba były luksusem rzadko spotykanym na Pustkowiach. Po śniadaniu, chłopak podziękował za gościnę i obiecał się odwdzięczyć przy następnej okazji.

Z pełnym żołądkiem i całkowicie bezpieczny, Will stanął przed wyzwaniem załatwienia im środku transportu. W tym celu, chłopak przeszedł wzdłuż całego portu szukając osoby, którą najlepiej zna. Gdy udało mu się odnaleźć taką osobę, chłopak z uśmiechem na twarzy podszedł do niego i spróbował go przekonać do zawiezienia ich na wyspę.

Will miał nadzieję, że po wczorajszej nocy wyczerpał limit niemiłych niespodzianek...
 
Carloss jest offline  
Stary 10-10-2015, 07:38   #54
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Pojęcie planu doskonałego nie istniało, każdy z pozoru najdoskonalszy mógł wziąć w łeb w dowolnym momencie... nieważne jakimi nie obwarowałoby się go zasadami, czy nie zabezpieczyło wszelkich ewentualności jakie tylko przychodziły człowiekowi do głowy, łącznie z tymi najbardziej abstrakcyjnymi. Zawsze coś zawodziło, pojawiał się drobny szczegół psujący misternie utkaną sieć. Niespodziewana komplikacja, lub zwykły niefart i nagle całość złożeń szła się paść, a ich twórca mógł jedynie walić głową w mur, nic poza tym. Czasem los płatał groteskowe figle, mając przy tym z pewnością mnóstwo cynicznej radości. W pierwotnej koncepcji planu Alice liczyła, że przyciągając uwagę dowódcy oddziału Runnerów zyska szansę na wyprowadzenie go w pole, zaś partia szachów którą rozgrywali zakończy się jej zwycięstwem. Postawiła na zimne wyrachowanie i przegrała z kretesem. Zawiódł czynnik ludzki - na dłuższą metę nie umiała z premedytacją oszukiwać kogokolwiek, poza sobą samą. Poprzedniej nocy wyrzuciła zalegający na sercu ciężar przez co w jej umyśle zagościł długo wyczekiwany spokój. Zamknęła rozdział kłamstw i niedopowiedzeń, przekonwertowała swój system wartości i ustaliła nowe priorytety. Cholerny Wilk wydawał się zaskoczony, nie dziwiła mu się. Sama czuła, że zwariowała. Wysiadając pod szpitalem uśmiechała się pod nosem, okrywając szczelniej ramiona pożyczoną od niego bluzą. Swoją zgubiła gdzieś na dachu i z samego rana nie chciała nikogo budzić swoja krzątaniną. Hans von Henting oraz Benjamin Mendelsohn, ojcowie wiktymologii, przewracali się w grobach... ich problem.

Dobry humor Igły rozwiał się równie szybko, co pierwsza smuga nikotynowego dymu ze świeżo odpalonego papierosa. Na horyzoncie pojawił się kolczasty cień. Coś się stało, coś bardzo złego. Jak inaczej wyjaśnić to, że chebański traper pofatygował się z domu aż do Detroit i stał przed Alice, dysząc mieszaniną złości i pogardy? Sam z siebie nigdy by tu nie zawędrował, nie gdy jego rodacy potrzebowali każdej pary rąk zdolnej do polowania. Stracili spichlerz, dużą część łodzi, w ich oczy zaglądał głód. Może i burkliwy, nieprzyjemny w obyciu myśliwy sprawiał wrażenie ostatniej osoby zdolnej do poświęcenia dobra własnego na korzyść innych, lecz lekarka na własne oczy widziała jak ranny rzucił się swego czasu na Bert’a, chcąc powstrzymać go przed wtargnięciem do wieży kościoła. Ostatnia linia obrony dzieląca zgromadzonych na parterze cywili i wrogiego, uzbrojonego po zęby najeźdźcę. Teraz w jego bladoniebieskich ślepiach widziała dokładnie swoje odbicie: wymięte ubrania, potargane włosy i podkrążone z niewyspania, przekrwione oczy. Odpalony po wyjściu z samochodu papieros tlił się zapomniany w kąciku ust, lewa brew podjechała ku górze w niemym pytaniu. Dziewczyna odchrząknęła, aktywując rutynowy schemat zachowania.
- Dzień dobry, Drzazga. Cieszę się, że mogę zobaczyć cię w dobrym zdrowiu. - kiwnęła mu lekko głową na powitanie, starając się nie myśleć o tym, że do tej pory ich znajomość dało się nazwać za pomocą notki “to skomplikowane”. Krzyczeć i wzywać pomocy nie zamierzała, mijałoby się to z celem. Gdyby mężczyzna chciał zrobić komukolwiek krzywdę już by się do tego zabrał, chociażby podkradając od tyłu i zatykając usta. Wyszedł powoli, a znając swoją spostrzegawczość Savage miała nieodparte wrażenie, że chciał zostać zauważony, być może aby dać jej czas na oswojenie się z niespodziewanym gościem. Ewidentnie zależało mu na rozmowie. Z tematów wspólnych mieli tylko jeden za to dość szeroki - Cheb. Na jej twarzy pojawił się niepokój. Czyżby świństwo z bunkra wydostało się na wolność, zmieniając miasteczko w strefę szalejącej w najlepsze pandemii? Może jednak nie było aż tak źle. Zaciągnęła się porządnie i wypuściwszy dym nosem zrobiła niewielki krok do przodu, trzymając ręce zwieszone luźno wzdłuż tułowia - Czemu zawdzięczam tą wizytę?

- Taa kurwa… Już się cieszysz, że mnie widzisz… - warknął na nią ze słyszalną i widzialną złością, irytacją i pogardą spluwając przy okazji tuż obok jej butów. Patrzył chwilę bez słowa jakby ją szacował czy zastanawiał się jaki problem może stworzyć. W końcu jednak pokręcił głową cały czas z jawnie nieprzychylnym wyrazem twarzy i splunął raz jeszcze po czym zaczął zdejmować i rozpinać plecak. Z niego wyjął spore zawiniątko, raczej pudełkowatego kształtu które Alice od razu skojarzyła z jakąś grubą encyklopedią albo czymś podobnym. Drzazga niespiesznie zapiął i założył plecak z powrotem po czym znów poświęcił jej uważne i równie “przyjazne” spojrzenie choć już bez rozsiewanie flegmy. Ostatni raz pokręcił z niedowierzaniem głową i wystawił ręce najwyraźniej oczekując, że odbierze od niego paczkę.
- Dalton kazał cię odnaleźć i ci to przekazać. I kazał się spytać kiedy uwolnicie Ben’a i naszych ludzi. - rzekł oschle. Dobór słów jasno wskazywał, że bierze ją za jednego z takich samych Runnerów, jak ci którzy byli w zimie w Cheb. Zaś jako podobno najlepszy traper i myśliwy do takiej kurierskiej roli nadawał się chyba z pozostałych przy życiu i zdrowiu Chebańczyków najlepiej. Paczka wyglądała na pustak owinięty pakowym papierem i obwiązany zwykłym sznurkiem. W oczy rzucała się pieczątka, przedwojenny znaczek z poczty bądź innego oficjalnego urzędu.

Dziewczyna przez kilka sekund przyglądała się dziwnemu prezentowi, zastanawiając się czy przypadkiem nie zawiera bomby, pakietu śmiercionośnych mikrobów, lub chociażby papieru nie nasączono trutką. Zaraz jednak zbeształa się w myślach. Zaczynała popadać w paranoję i wszędzie węszyć podstęp... zupełnie jak Guido, a przecież ludzi nie wolno oceniać ani sądzić ot tak, wedle własnego widzimisię.
-Oczywiście, że się cieszę. Żyjesz, chodzisz nie kulejąc. Czemu miałabym emanować wobec ciebie wrogością? Auditur et altera pars- uśmiechnęła się delikatnie i patrząc mężczyźnie prosto w oczy przejęła paczkę, zabierając się za odwijanie sznurka -Może wstąpisz na śniadanie? Pora jeszcze dość wczesna, pewnie nie miałeś okazji czegoś porządnego zjeść. Usiądziemy, porozmawiamy. Odpowiem na twoje pytania na tyle na ile będę w stanie. Lepsze to niż stanie tutaj na widoku...ale to za chwilę. Powiedz co u was? Co z Brianem, April, Laurą i ojcem Miltonem? Jak się miewa szeryf i Scott? Wilma i Molly są zdrowe? A Golitz? Jak jego głowa?

Z bliska mogła się przyjrzeć temu znaczkowi na papierze. Częściowo rozmazała go wilgoć, mimo to dało się rozczytać “SHERIF” i “Cheb”, choć nazwa tego drugiego wyrazu została urwana. Całość sprawiała wrażenie przedwojennej pieczątki rodem posterunku policji, w tym wypadku właśnie z Cheb. Drzazga obserwował jak lekarka szarpie się ze sznurkiem, a potem papier. Pakunek faktycznie swoje ważył, nawet pasował do jakiejś encyklopedii. Pod papierem znajdowała się folia owinięta sznurkiem, pod folią kolejna warstwa pakowego papieru. Tym razem za sznurek zatknięta była prawdziwa choć nieco pobrudzona i pogięta koperta, zaadresowana “Do dr Alice Savage” - napisano to całkiem równym, pewnym siebie pismem osoby zdecydowanie obeznanej ze sztuką pisania, a nie stawiającego kulfony, przeciętnego mieszkańca ZSA. Savage zmarszczyła czoło, przyglądając się przesyłce. List...prawdziwy list. Od szeryfa do niej. Nie do przywódcy oddziału gangerów jaki nawiedził zimą Cheb, nie do jego łysego zastępcy ani kogoś innego, lecz do niej. Już miała rozerwać papier, ale nagle opuściła ręce i podniosła wzrok znad przesyłki.

- Taa… wstąpić na śniadanie, pewnie. Już ty mnie poczęstujesz czymś takim jak na wieży, cholerna wiedźmo… - sapnął ze złością jakby numer z zastrzykiem jakim go poczęstowała w zimie na odbył się wczoraj zamiast nie parę miesięcy temu. - I akurat cię to obchodzi co się u nas dzieje? I co, pewnie zaraz polecisz naskarżyć do tych swoich kolesiów w skórach? - złościł się dalej wskazując głową na budynek do którego pierwotnie zmierzała. Widziała to w jego oczach i wyrazie twarzy, mowie ciała. Nie wierzył i nie ufał jej szczerze. Kogoś tak nastawionego negatywnie do rozmówcy nie dało się przekonać ot, tak krotką gadką na ulicy. Więcej chyba gadać z nią nie chciał, co też pasowało do zaobserwowanych emocji.
- Pytałem się co z Benem i resztą. Kiedy ich wypuścicie. Przecież macie już haracz i resztę. - ponowił pytanie o swoich pobratymców znów skazując szkołę przerabianą od paru miesięcy na ośrodek zdrowia publicznego.

Kultura przede wszystkim...łatwiej powiedzieć niż wykonać. Gdyby oboje zaczęli na siebie warczeć nic by to nie przyniosło, prócz pogłębienia jątrzącego się niczym zainfekowana rana sporu.
- A co miałeś zamiar zrobić, prócz bezsensownego machania nożem które na dłuższą metę skazywało wszystkich ukrytych na dole cywili na śmierć? Jak chciałeś przekonać Runnerów do zaprzestania ostrzału? Poprosiłam cię o pomoc, bo znasz alfabet Morse’a. Pamiętasz w jakim celu szliśmy na tą przeklętą dzwonnicę i co ci wtedy powiedziałam? Gdyby mi zależało dostałbyś pankuronium zamiast środka usypiającego i nigdy byś się nie obudził, a Krogulcowi nie wmawiałabym że schody są zaminowane, byle tylko nie zleźli na dół i nie otworzyli ognia do twoich rodaków od strony której tamci się nie spodziewali ]- mówiła spokojnie, przyglądając się traperowi z uprzejmą uwagą. Okazywanie złości i negatywnych emocji niczego by nie zmieniło - Gdyby nie obchodził mnie wasz los nie pchałabym się w sam środek tego chaosu, tylko siedziałabym cicho w kącie licząc że lekarza nie zabiją. Wciąż byłabym wolnym człowiekiem, nikt by mnie nie otruł, nie bawił się w próby egzekucji. Nie musiałabym się sprzedawać za wasz chociaż chwilowy spokój. Co, Brian nie mówił ci dlaczego wrócił do matki żywy, dlaczego “kolesie w skórach” przynieśli go do kościoła? Przecież nie z litości, ani dobroci serca...ale to już nieistotne. Jest co jest. - wzruszyła ramionami i podjęła temat jeńców - Niestety odnośnie Bena i reszty nie mogę ci udzielić żadnych konkretnych informacji, sama nie jestem odpowiednio poinformowana odnoście szczegółów ich wypuszczenia. Na razie zgarnęłam ich reszcie z oczu. Są zdrowi, bezpieczni na tyle na ile można. Nad resztą pracuję, ale co ciebie akurat to obchodzi? - znów pokręciła głową, wracając uwagę do koperty. Podważyła paznokciem zaklejony róg i rozpruła go ostrożnie nie chcąc zniszczyć zawartości.

- Jak to co bym zrobił? Zajebałbym gnoja! - warknął z pewnością siebie reprezentowaną przez zdecydowaną większość ludzi na co dzień obcujących z bronią i niebezpieczeństwem. Było prawie pewne, że gdyby teraz rozmawiała z Bert'em o tamtych wydarzeniach też by twierdził, że “zajebałby gnoja” mówiąc o Drzazdze... ale skoro wówczas się wtrąciła nadal mogli dzisiaj to mówić obaj. Resztę słów lekarki traper nie skomentował poza naburmuszoną miną i wzruszeniem ramion. Zaś ona po otworzeniu koperty mogła spojrzeć na list. Kartka została podobnie pognieciona jak koperta tu i tam, ale w przeciwieństwie do niej uchowała się czysta i zapisana odręcznym pismem najwyraźniej tym samym co na kopercie. List był raczej krótki.


Cytat:

Cheb 2041.03.28

Dr Alice Savage
Szeryf Cheb M.Dalton


Witam panią doktor.

Na wstępie z żalem muszę zawiadomić, że nasz kochany pastor Milton zmarł dwa dni temu. Choroba niestety zmogła jego ciało choć zachował pogodę ducha i wiarę w Boga, nas i co mnie dziwi w panią do ostatniego tchu. Mimo mojego wyraźnego sprzeciwu z niezrozumiałych dla mnie przyczyn obdarzył panią nadmiarem zaufania przekazując pani swoją wiedzę. Mimo, że jestem temu przeciwny niestety nie mogę odmówić spełnienia ostatniej woli zmarłego i mojego przyjaciela. Przyjaciela nas wszystkich. Dlatego otrzymuje pani tą paczkę jako ostatni, pożegnalny dar od naszego wspaniałego pastora który w krytycznych dla nas chwilach okazał się największym z Chebańczyków mimo swojej mikrej, cielesnej powłoki.


Z poważaniem szeryf M.Dalton.



To było wszystko co napisał szeryf z Cheb. Drzazga z cierpkim wzrokiem najwyraźniej czekał na to co zrobi z cierpliwością godną myśliwego. Savage chciała coś powiedzieć, zaprotestować. Wyrazić sprzeciw przeciwko niesprawiedliwości losu, zabierającego człowieka tak wspaniałego jak Milton: mądrego, dobrego, rozsądnego i życzliwego księdza, o sile ducha i odwadze jakiej na tym parszywym świecie się nie spotykało. Oddanego ludziom, bezinteresownego. Patrzącego przede wszystkim na dobro innych, nie swoje. Dlaczego nikt mu nie pomógł? Podejrzewała u duchownego zapalenie płuc, o odmrożeniach palców nie wspominając...a mimo to go zostawiła. Zamiast głosu z jej gardła wyrwał się zduszony jęk. chwiejąc się minęła naburmuszonego gościa z lewej strony i przysiadła na worku z piaskiem, stanowiącym część umocnień szpitala. Dopalony papieros wylądował na ziemi, a jego miejsce zajął kolejny rakotwórczy rulonik. Odpaliła go i w milczeniu posłała z dymem połowę, co nie zajęło dłużej niż kilka sekund.
-Przekaż Daltonowi moje najszczersze kondolencje i wyrazy współczucia. - wychrypiała w końcu. Dopaliła papierosa i rozpoczęła zapoznawanie się z resztą przesyłki.

Drzazga skinął głową obserwując ją uważnie ale nie ruszał się z miejsca. Czasem zauważyła zerka tu i tam, zwłaszcza jak pojawiła sie ruchoma sylwetka po drugiej stronie ulicy. Z jego punktu widzenia był w sercu terytorium wróg, wiec zbyt pewnie czuć się tu nie mógł.

Kolejna warstwa papieru i sznurka upadły na pogranicze zabłoconego chodnika i kałuży. Oczom dziewczyny ukazały się książki: grube albumy złożone w paczkę i przewiązane razem sznurkiem. Wolumin z góry oprawiono w skórę i zatytułowano złotymi literami “KSIĘGA PAMIĄTKOWA”. Ten w środku okazał się cieńszy, na grzbiecie miał obrazek białej, kwiatowej rośliny. Ostatnią, największą ale i najcieńszą rzecz stanowił kołonotatnik.
Pozbywszy się ostatniego sznurka mogła wreszcie zbadać zawartość dokładniej. Gdy otworzyła pierwszą księgę na zauważyła że jest napuchnięta tak, że z trudem się zamykała. Kilkanaście pierwszych stron zapełniono zapiskami, lecz zdecydowaną większość zajmował zielnik. Nawet krótki opis wystarczył jej by zorientować sie, że pastor skrupulatnie opisywał gdzie i kiedy daną roślinę da się znaleźć, czy ma postać trawy, krzaku bądź drzewa i praktycznie na każdej lub prawie każdej stronie umieszczono ususzony egzemplarz danego przedstawiciela flory. Drugi, najbardziej zwarty i stabilny nośnik danych poświęcono na “Sekrety Średniowiecznych Mnichów”, zawierającego sporo ilustracji odnośnie owych zakonników. Książka skupiała się głownie na ich kuchni i ziołowych recepturach. Przynajmniej tak wnioskowała po zdjęciach i obrazkach oraz przepisopodobnych skryptach. Została też na tytułowej stronie zatknięta kolejna koperta, zaadresowana “Do Anioła” wyraźnie chwiejnym, niepewnym pismem. Ostatni brulion wyglądał na ręczne notatki i chyba też się skupiał na przepisach i recepturach. Sądząc po czasem wzmiankowanych nazwach oraz imionach już chyba był prowadzony przez samego pastora. Otworzywszy kopertę zabrała się za czytanie następnego listu. Nie należał do długich, miejscami pokreślony i mało czytelny, jakby pisząca osoba miała wyraźne trudności z pisaniem choć sam sens był dość klarowny.

Cytat:

Droga Alice.

Czuję, że siły mnie opuszczają. Muszę się śpieszyć by napisać cokolwiek. Spotkaliśmy się w złym czasie. Ale wierzę i serce mi mówi, że jesteś dobrym człowiekiem. W stadzie wilków łatwo i owce wziąć za wilka, zwłaszcza jak wilczą skórą nakryta. Stąd wybacz postronnym i błagam Cię o zrozumienie dla nich. Dziś ciężko o dobroć i cierpliwość i ciężko choć o pierwszą szansę a o drugą nawet wytrwałym modlić się bywa ciężko. Wierzę, że jesteś dobrym człowiekiem. Do tego z odpowiednią wiedzą. Dlatego wbrew namowom mojego starego przyjaciela Maurice’a postanowiłem przekazać Tobie moje skromne zapiski okruchów wiedzy nędznego sługi bożego, jakie udało mi się zebrać za mojego żywota. Bardzo boleję, że nie mogą zostać od ręki użyta dla dobra mojego stadka wiernych ale wierzę, że Pan pokieruje Twoim losem by wspomogły Cię w jego dziele gdziekolwiek trafisz. Modlę się by znów było to nasze małe, ale jakże przez nas kochane Cheb. Wierze, że jesteś Aniołem i cieszę się, że u kresu mej drogi było dane spotkać jednego. Pan musiał Cię zesłać by mi osłodzić ostatnie chwile wśród jego dzieci.
Poprosiłem Maurice'a aby dopilnował by ta paczka dotarła do Ciebie tak prędko jak to możliwe. Był bardzo zły na mnie, ale obiecał, że się tym zajmie. To człowiek honoru i starej daty, a do tego mój przyjaciel więc wierzę, że ta sprawa jest zabezpieczona póki on ma w niej coś do powiedzenia. Poza tym to surowy i twardy ale jednak dobry człowiek i też ukochał to miejsce jak swoje własne mimo, że dotarł do nas już po tej próbie ognia jaką doświadczył nas Pan stając się jednym z nas.

Z wiarą, nadzieją i z Bogiem żegnam się z Tobą mój drogi Aniele.


Milton

“...wierzę i serce mi mówi, ze jesteś dobrym człowiekiem...”

Dobrym człowiekiem… dobrym...człowiekiem… - Alice czytała z trudem. Litery rozmywały się, a wzrok przesłoniła mętna mgła. Pochyliła więc głowę, skupiając całą uwagę na koślawych słowach, byle tylko żadnego nie przeoczyć, drobnym ciałem zatrzęsło. Powinna być na jego miejscu.
W głowie słyszała spokojny, ciepły głos Miltona, zawsze pogodny nieważne co nie działoby się dookoła. Ucieleśnienie tego wszystkiego, w co sama wierzyła. Gorące łzy stoczyły się po piegowatym policzku i opadły na kartkę, szybko wsiąkając w papier i rozmazując tusz. Odsunęła ją odrobinę, aby nie zniszczyć ostatniej wiadomości człowieka, który poświęcił lwią część pozostałego mu czasu aby do niej napisać. Obdarzył rudą lekarkę zaufaniem, choć nie musiał. Nic nie musiał, tym bardziej przekazywać gromadzonej latami wiedzy tak potrzebnej teraz jego pobratymcom. Nie mieli już lekarza, Molly i Wilma może opatrywały drobne rany, ale ich poziom dało się porównać do poziomu Chrisa sprzed kliku miesięcy. Pomocnik sanitariusza, bo nawet nie zwykły sanitariusz. Stare kobiety umiały czytać, zrobiłyby użytek z notatek i zapisków. Bezcennych notatek i zapisków.

Zastanawiała się dlaczego wybrał właśnie ją. Pamiętnej nocy w Cheb widział ją pierwszy i ostatni raz. Wymienili raptem paręnaście zdań, lecz mimo to działali razem bez jakichkolwiek ustaleń, podświadomie.... bo tak trzeba. Ktoś musiał zawsze stać pośrodku i robić wszystko, by zapobiec bezsensownej rzezi - rozumieli to doskonale. Byli podobni, oboje hołdowali starym, archaicznym i zapomnianym ideałom, wierzyli że w każdym czai się iskierka dobra, a własne życie wobec bezpieczeństwa innych jest nieistotne. Dopuszczalne straty, wyższe dobro... on jeden potrafił spojrzeć pod maskę którą Igła nosiła. Ujrzeć jej prawdziwą twarz i nie szukać fikcyjnych, ukrytych zamiarów. Bez jego wsparcia i pomocy nie udałoby się zachować kruchego rozejmu. Okazał się głosem rozsądku w czasie największej zawieruchy. Odważył się iść do przeciwnika nieuzbrojony i namawiać do pokoju, co przypłacił zdrowiem i życiem. Nawet trawiony gorączką, ledwo oddychający wspierał swoich wiernych niosąc im nadzieję i obietnicę szczęśliwego zakończenia historii. Choroba odebrała mu prawie wszystkie siły, mimo to dzielił się pozostałymi resztkami ze swoimi braćmi i siostrami, nie patrząc na to kim są i co noszą na plecach. Poświęcił się dla nich, nie oczekując poklasku. Zrobił to co powinien uczynić każdy dobry chrześcijanin...a teraz, już zza grobu znów niósł pomoc, wlewając wiarę w szargane wątpliwościami serce, zupełnie jakby przeczuwał że stojąca na rozdrożu dziewczyna tego potrzebuje. Słów otuchy, podniesienia na duchu w chwili zwątpienia, kiedy patrząc w lustro coraz ciężej przychodziła jej odpowiedź na pytanie “kim jestem?”.
Skórzana kurtka, tatuaż na ręku i pozytywne relacje z nową rodziną jednoznacznie oznaczały Runnera. Należała do nich, cieszyła się mogąc ich widzieć, rozmawiać. Doświadczać szalonego, pulsującego i burzliwego życia jakie w sobie nosili. Ścigać się, żartować i snuć wspólne plany. Czuć na sobie intensywny zapach mężczyzny, zmęczenie po spędzonej z nim aktywnie nocy.
Noszony na piersi szwajcarski krzyż wskazywał kompletnie co innego, tak samo jak zakorzenione głęboko w podświadomości nauki nieżyjących od lat mądrych ludzi. Granice zacierały się, zachowanie neutralności przychodziło z coraz większym trudem. Nie Runnersi zaczęli tą wojnę, tylko grupka głupców z tendencją ciągnięcia za spust broni i brakiem umiejętności dostrzegania konsekwencji równie idiotycznych czynów. Chebańczycy próbowali się bronić przed masową egzekucją. Obie strony zapłaciły krwią za ich beztroskę i zapłacą jeszcze więcej nim nadejdzie kolejna zima… chyba że uda się znaleźć polubowne rozwiązanie bez konieczności ponownego sięgania po narzędzia masowego mordu.

“Wierzę, że jesteś dobrym człowiekiem.”

Proste stwierdzenie dodawało otuchy przypominając jej, że instytucje się nie liczą. Liczył się człowiek, nie podziały. Słowa przysięgi lekarskiej zakotłowały się Alice po głowie, pamiętała je do joty.
-Przyjmuję z szacunkiem i wdzięcznością dla moich Mistrzów nadany mi tytuł lekarza i w pełni świadoma związanych z nim obowiązków przyrzekam- poruszała niemo ustami, na chwilę zapominając o czekającym traperze, szpitalu za plecami i wizji meczu za kilka godzin. Z każdym kolejnym słowem odzyskiwała panowanie nad sobą, łzy powoli przestawały skapywać na kolana, zielone oczy zalśniły determinacją - Obowiązki te sumiennie spełniać; służyć życiu i zdrowiu ludzkiemu. Według najlepszej mej wiedzy przeciwdziałać cierpieniu i zapobiegać chorobom, a chorym nieść pomoc bez żadnych różnic, takich jak: rasa, religia, narodowość, poglądy polityczne, stan majątkowy i inne, mając na celu wyłącznie ich dobro i okazując im należny szacunek. Nie nadużywać ich zaufania i dochować tajemnicy lekarskiej nawet po śmierci chorego. Strzec godności stanu lekarskiego i niczym jej nie splamić, a do innych lekarzy odnosić się z należną im życzliwością, nie podważając zaufania do nich, jednak postępując bezstronnie i mając na względzie dobro chorych...

Potrzebowała planu. Czegoś, co pozwoli przeprowadzić wizytację z jak najmniejszą szkodą zarówno dla Cheb, jak i dla gangerów.
- Dziękuję, że ryzykowałeś żeby tu przyjść.- siorbnęła nosem ocierając oczy i odpowiedziała już opanowanym głosem - Wiem, że nie zrobiłeś tego dla mnie. Mogę jeszcze setkę razy przepraszać cię za atak w plecy, ale to i tak niczego nie zmieni. Nie przyznasz tego głośno, ale uratowałam ci życie. Tobie, resztce cywili zabarykadowanych w piwnicy, Brian’owi, obrońcom z kościoła. Nie zależy mi na podzięce, jest nieistotna. To wasze życie jest najważniejsze... jesteście moimi pacjentami. Środki jakie zostały użyte żeby to osiągnąć mogą uchodzić za kontrowersyjne… grunt że zadziałały. Pomogłam wam, a jeśli nadal mam się na coś przydać, potrzebuję pomocy. Twojej pomocy i pomocy Dalton’a. Tylko działając razem uda się nam zapobiec rzezi...ale po kolei... i nie tutaj. Zejdźmy z ulicy, stanie tutaj jest dla ciebie niebezpieczne. Ludzie Krogulca cię pamiętają, ale w szpitalu ich nie ma. Jest tylko dwójka moich pomocników i ochrona jednego z oficerów Guido. Oni cię nie rozpoznają. Obawiasz się kolejnego zastrzyku to pójdę przed tobą

- Ty?! Ty mi uratowałaś życie?! Chyba zdurniałaś do reszty! - prychnął szczerze rozzłoszczony traper. - Jakbyś zrobiła co ci kazałem i poleciała po resztę nie trzeba by było ściemniać nic z żadnymi minami na wieży bo by tam skurwysyny nie weszli a ja zajebałbym tego jednego cwela! Lina była tylko jedna to póki on na niej był to reszta by nie wlazła! A z jednym byśmy sobie poradzili! - wskazywał na nią oskarżycielko palcem warcząc wściekle. Najwyraźniej właśnie tak cały czas widział sprawę i gdyby nie jej, w jego mniemaniu, zdradziecki atak w plecy sprawa na wieży wcale nie wyglądała na przegraną. Pamiętała, że faktycznie walczył z Bert'em jak równy z równym mimo przewagi siły i gabarytów Runnera. W parę osób do pomocy faktycznie mogło przeważyć szalę na jego korzyść. W zamian tego dostał usypiający zastrzyk który go w końcu zwalił z nóg.

- Nie, zrobił to Święty Mikołaj. Jednego wroga...Drzazga. On nie był sam. Pokonałbyś jednego, drugiego...może trzeciego… i co dalej? Co przy piątym i szóstym? Jak miałeś zamiar stawić czoła całemu oddziałowi nie tylko z wieży, ale i z dołu, chronić resztę przed tym przeklętym, przebijającym ściany działkiem, koktajlami Mołotowa rzucanymi przez okna, albo granatami? Widziałeś na własne oczy co z nami robili. Wystarczyła jedna seria żeby zdjąć sześciu obrońców, twoich rodaków. Jedna, cholerna salwa...na której by się nie skończyło. Przemoc rodzi przemoc...najczęściej dotyka ona niestety tych, którzy sami nie potrafią się obronić: kobiety, dzieci, starców i rannych. Ilu byłeś w stanie jeszcze poświęcić? Wszyscy dostaliby kulkę i koniec. Za śmierć Custer’a i potem doktora Brekovitz’a Guido nie miał zamiaru wam odpuścić. Nikomu. Do przybycia Daltona nie ostałby się nikt żywy. - cierpliwie poruszała aspekty które Drzazga starał się pomijać, skupiając się na winieniu kozła ofiarnego, z tym że Alice nie czuła się nim, ani na to miano nie zasłużyła. I cokolwiek by się nie działo, nie pozwoli sobie wmówić podobnych bredni. Sytuacje zawsze stawały na ostrzu noża, gdy w grę wchodził urażony męski honor - Nigdy nie wątpiłam w twoje umiejętności walki, ale przewaga liczebna i uzbrojenia znajdowała się po drugiej stronie. Czas również grał na korzyść Runnerów. Pomoc przybiegłaby do wieży przez co dół zostałby słabiej chroniony, a gangerzy szykowali się już do ataku od frontu. Odcięcie liny było bezcelowe. Ludzie Krogulca jej nie potrzebowali, są jak pająki. Jeśli trzeba wszędzie wejdą. Obiecałam ci coś wtedy i dotrzymałam słowa. To też zanegujesz?

- Przygarnęliśmy cię na początku walk jak swojego, a ty nam wbiłaś nóż w plecy. Jakbym wiedział od razu coś za jedna wyfiletowałbym cię od razu. - mruknął do niej nadal wściekle choć już bardziej panując nad swoim głosem, a przy słowach znów splunął z pogardą pod jej nogi. - Nigdzie z tobą nie idę. Masz coś do powiedzenia i niby nie chcesz mi nic zrobić to chodź tam. - wskazał głową jeden z opuszczonych budynków po przeciwnej stronie szpitala. Gdyby tam poszła miała mizerne szanse, że Runnerzy ze szpitala przyjdą jej z pomocą i czy w ogóle ją by usłyszeli. Tu na ulicy gdyby coś próbował jej zrobić nadal istniała szansa, że zauważą, a już raczej powinni usłyszeć krzyki. Teraz usłyszeli, bo traper spojrzał czujnie w stronę szpitala.

Ruch przykuł jej uwagę. Gdy powędrowała wzrokiem do głównego wejścia kliniki zauważyła sylwetkę w skórzanej kurtce stojącą w drzwiach. Może wyszedł na fajka, może zaciekawiły go krzyki lub zauważył, że Brzytewka z kimś rozmawia. Stąd jednak nie widziała kto to. Marcus, Tom, Chris? Wyprostowała plecy i mrużąc oczy próbowała dostrzec kogo diabli wygnali na zewnątrz o tak wczesnej porze. Nic to nie dało, sylweta pozostała zamazana, a dziewczyna z bólem po raz kolejny musiała się przyznać do własnej ślepoty. Ślęczenie nad książkami i papierzyskami wszelkiej maści miało swoje konsekwencje. Powinna zakręcić się za okularami... powinna zrobić wiele rzeczy, ale to później. Teraz priorytetem stało się zachowanie anonimowości rozmówcy. Chłopaki nie zrozumieliby jego obecności w środku własnej strefy, a gdyby wieść gminna dotarła do uszu Guido, nie byłby zadowolony, oj nie. Wyciągnęła rękę i z uśmiechem pomachała anonimowemu gangerowi, po czym wstała wciąż przyciskając do piersi podarunek.
- Rzeczywiście ten “nóż w plecach” bardzo Cheb zaszkodził. Zdradzieckim potwór i socjopata ze mnie, bez dwóch zdań. Gest dobrej woli...prowadź w takim razie. Tylko pospieszmy się, muszę jeszcze zajrzeć do chorych przed wyjazdem. - Wyciągnęła z paczki kolejnego papierosa i odpaliła od tego dogasającego już w jej dłoni. Zaciągnęła się porządnie i ruszyła ulicą, ściskając mocniej otrzymany od pastora list. Spokój...musiała zachować spokój, mimo bólu głowy, zmęczenia, natłoku spraw, własnych problemów i uciekającego czasu którego nie miała za wiele.
- Przygarnęliście mnie pod koniec konfliktu, bo potrzebowaliście lekarza - stwierdziła prosty fakt, posyłając przed siebie chmurę nikotynowego dymu - Chcieliście żeby gangerzy przestali was atakować, ale pomysłu jak to osiągnąć już zabrakło. Wojna i agresja to drogi donikąd. Łatwiej coś załatwić stawiając na szacunek, niż pogardę i złość. Dobrze, załóżmy że zabiłbyś mnie na wejściu...i co dalej? Spójrz ponad własna dumę i zastanów się nad tym przez chwilę, wiem że potrafisz. Tylko daruj sobie z łaski swojej wyświechtanie frazesy pokroju “coś byśmy wymyślili”... Jakoś nikt się nie kwapił do zrobienia czegokolwiek poza strzelaniem i chowaniem się za ścianami kościoła. “Zabilibyśmy ich wszystkich” też wypada mało realnie. Inne pomysły? Zresztą dziś to raptem czcze dywagacje plus puste napinanie, nic więcej. Lepiej skupić się na tym co tu i teraz. Ewentualnie jeśli aż tak mierzi cię moja obecność, usunę się w cień. To byłoby nawet wygodne. Oszczędność dalszych kłopotów i nerwów. Nie będę więcej truć Guido głowy namowami do pokojowego rozwiązania sprawy Cheb, którego los przecież nic mnie nie obchodzi, tak samo jak żyjący w nim ludzie. Wreszcie się wyśpię, zamiast po nocach wałkować kolejne książki z zakresu mikrobiologii...Przestanę ryzykować i chronić jeńców z Ben’em na czele za każdym razem gdy ktoś z gangu ubzdura sobie poprawianie na nich swojego humoru. Bądź więc na tyle uprzejmy, by baczyć na słowa, a będziemy w stanie się porozumieć jak ludzie cywilizowani. Lub skończymy tą rozmowę, wrócimy każde do swoich obowiązków. Ja do szpitala, ty do szeryfa Daltona...z pustymi rękami. Bez konsultacji i asysty, o jakich myślał ojciec Milton pisząc swój ostatni list.

- Przygarnęliśmy cię bo wyglądałaś na taką co potrzebuje pomocy i nie wyglądałaś jak ktoś od nich. Nie wiedzieliśmy kim jesteś. Ani, że jesteś lekarzem, ani kim naprawdę jesteś. - rzekł dobitnie traperów wciąż niezbyt przekonany do jej racji i punktu widzenia. Sprawiał wrażenie klasycznego “ja wiem lepiej” i nie wyglądał na zainteresowanego zmianą zdania, a ona mogła tylko wznieść oczy ku niebu. Rzeczywiście wielka lekarska torba, brak broni i szwajcarski krzyż na piersi w ogóle nie wyglądały jak atrybuty medyka. Wcale, a wcale.

Nie prowadził jej zbyt daleko. Przeszli przez ulicę znikając obserwatorom w rozwalonym przejściu klatki schodowej. Tu musieli trochę się nagimnastykować, przełażąc przez zalegający gruz. Traper poradził sobie zauważalnie lepiej i sprawniej od lekarki, nic niespodziewanego. Wprowadził ją do jakiegoś pomieszczenia , zarośniętego badylami przebijającymi podłogę i włażącymi do środka przez okna z łuszczącymi się, pomazanymi niewiadomo czym okiennicami.
- No dobra, tu możemy pogadać. To co z Ben'em i jego ludźmi? Kiedy ich wypuścicie? - spytał nie bawiąc się zbytnio w jakieś finezyjne wstępy.

Lekarka przysiadła na zdewastowanym parapecie, usuwając wcześniej dłonią wierzchnią warstwę szarego pyłu. Dookoła panował bałagan równie wielki jak ten, który zastała w szpitalu na samym początku swojego pobytu w Detroit: hałdy gruzu, schodzący ze ściany tynk, zardzewiałe balustrady i wybite szyby, a wszystko przyprószone wszechobecnym, wydawało się, piachem.
- Mówiłam ci już, że tego akurat nie jestem ci w stanie powiedzieć. Guido mi się nie spowiada, a to od niego zależy co się z nimi stanie i kiedy. Na razie robią za gwarantów spokoju z waszej strony. Ale... - zawiesiła głos, wyglądając przed rozbite okno. Ulica przed budynkiem pozostawała pusta, żadna nowość. O tej porze mało kto chodził wstawał z łóżka, o wychodzeniu na miasto nie wspominając - Dziś jest mecz, po meczu albo będą opijać porażkę, albo zwycięstwo. Alkohol usypia czujność, jeżeli jest szansa na wyciagnięcie konkretnego terminu to dzisiejszy wieczór. Ben i reszta mają się dobrze, nic im nie jest. Nie chodzą głodni ani zmarznięci, są na uboczu i nie lezą ludziom przed oczy. Mają względny spokój. Teraz ty mi coś powiedz, Drzazga. Nikt u was dziwnie nie chorował? Chodzi mi o infekcje na tyle groźne by nie działały na nie podstawowe leki. Epidemię.

- Nie. Nikt nie choruje i nie ma żadnej epidemii. I nie było.
- wzruszył obojętnie ramionami Drzazga. Wyglądał na kogoś kto nie bardzo orientuje się do czego zmierza rozmówca.

-Dobrze. To bardzo dobrze. Czyli nie przenosi się drogą kropelkową. Świetna informacja. - pokiwała rudą głową z widoczną ulgą. Znów zawiesiła wzrok na liście od Miltona i dorzuciła cicho - Obawiam się, że gangerzy mogą okazać się najmniejszym problemem. Mam pewne podejrzenia, z którymi myślę że szeryf Dalton chętnie by się zapoznał. Daj mi czas jutro do południa. Pociągnę Guido za język w sprawie jeńców, wykopię niezbędne informacje dla szeryfa i spiszę wszystko jako że ludzka pamięć jest zawodna. Nie będziesz w stanie zapamiętać każdego szczegółu. Dodatkowo Ben i pozostali zyskają możliwość kontaktu z rodzinami. Ich najbliżsi ucieszą się jeśli dostaną od nich wieści, a listy łatwo przemycić i później przetransportować do Cheb.

- Jakie podejrzenia? Co znowu knujesz? - burknął traper a słowa Alice chyba nie uspokoiły jego podejrzeń jej względem.

- Myślę jak uchronić twoją okolicę przed pandemią. - odparła poważnie, sięgając do kieszeni kurtki po paczkę papierosów. Jednego wetknęła między żeby, resztę położyła na parapecie i machnęła do trapera zachęcając aby się poczęstował - Na dobrą sprawę główkuję nad tym od paru miesięcy. Niższe poziomy waszego bunkra są skażone. To co szwendało się po górze zdążyło zwietrzeć, dlatego ludzie tam mieszkający nie umarli od razu. Dalton będzie kojarzył o co chodzi, pamięta objawy u osób które wróciły z wyspy na początku wojny. Niewidzialna śmierć w fazie eksperymentalnej. Przedwojenna Puszka Pandory. Zwykłe choroby idzie zwalczyć konwencjonalnymi metodami. Przy wirusowych pojawia się już olbrzymi problem. Widzisz Drzazga... wirusy mają małe rozmiary. Zdecydowana większość przedostaje się przez filtry mikrobiologiczne, zatrzymujące chociażby bakterie. Same w sobie nie są zdolne do samodzielnego rozmnażania. W celu powielania własnych genów prowadzą proces namnażania, wykorzystując aparat kopiujący zawarty w żywych komórkach. Mogą zakażać wszystkie typy organizmów, od zwierząt i roślin po bakterie i archeony. Dany gatunek wirusa zawiera tylko jeden rodzaj kwasu nukleinowego, chociaż w trakcie rozwoju wewnątrz komórki dochodzi zwykle do syntezy drugiego rodzaju kwasu. Ze względu na pasożytnictwo komórkowe posiada na swojej powierzchni białka, które pozwalają zaatakować odpowiednie komórki, przez co ciężej go zwalczać. Nie posiada rybosomów, poza komórką nie wykazuje żadnego metabolizmu, nie umrze z głodu... hm. Na papierze wyglądać będzie zrozumialej. Co prawda wirusologia nie jest moją główną specjalizacją... jednak to co wiem powinno wystarczyć. - zeskoczyła z parapetu - Przyjdź jutro, potrzebuję czasu żeby dokładnie wypunktować szczegóły i zanieść Benowi coś do pisania. Nie wróci do domu dziś, lecz przynajmniej dotrą tam jego słowa.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 10-10-2015 o 17:32.
Zombianna jest offline  
Stary 10-10-2015, 16:11   #55
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Współudział: Adi, Lemin, No_to_ten, mg.

Po odnalezieniu śladów Gordon wręcz ucieszył się. Dobrze, że ślady nie zostały do końca zmyte. Zeskoczył z wozu i rzucił:
- To tutaj… - kucnął nad kilkoma ledwie widocznymi śladami - to są ewidentnie ślady maszyny… żadne zwierzę takich nie zostawia… - spojrzał na nowo mianowaną zastępczynie szeryfa i rzucił - poprowadzisz nas tymi śladami? Może nie są zbyt wyraźne ale to na pewne te… I przede wszystkim chcę wiedzieć czy ogólny kierunek śladów pomijąjąc fakt że idą nieco krzywo bo blaszak zdecydowanie ma problemy z tym bagiennym terenem… czy zgadza się z kierunkiem w którym trzeba iść by trafić na tę całą wyspę z bunkrem, laboratorium czy co tam tu macie w pobliżu? - Gordon wstał z kucków i wskazał palcem na ślady i czekał aż Nico zainteresuje się tym o czym mówi.

Lynx zeskoczył z wozu, prosto w błotnistą breję, jaka zaległa na drodze. Dobrze, że wieczorem dobrze natłuścił skórę butów, może choć trochę to pomoże przy wszędobylskiej wilgoci. Wyciągnął z wozu pokrowiec z karabinem snajperskim i wyciągnął broń. Sprawdził magazynek, dwadzieścia przeciwpancernych skubańców tkwiło na swoim miejscu. Miał jeszcze zapasowy magazynek i tłumik, ale póki co schowany w torbie przewieszonej przez ramię. Szturmówka zwisała na zawieszeniu taktycznym, ze złożoną kolbą , karabinek był bardzo poręczny. Obejrzał ślady i rozejrzał się po okolicy.

David przewiesił EMP przez prawe ramię. Niby dużo czasu minęło od kiedy w jednej z potyczek z molochem trafił na gladiatora, który uderzeniem odrzucił go na kilka metrów, a jednak lewy bark wciąż funkcjonował tak jakby chciał, a nie mógł. Ryzyko zawodowe, i tak udało mu się wyjść z tego względnie dobrze.
- Jeśli jest coś, czego mi brakowało, to tego dziwnego syfu.

Łąka zieleniała trawą, gdzieniegdzie upstrzoną pierwszymi kwiatami. Lynx nie bardzo się na tym znał, ale z zadowoleniem stwierdził, że dobrał odpowiednio maskowanie ghillie. Sam grunt był na pewno zdradziecki, zwłaszcza po tak obfitych opadach deszczu. Zwrócił się do Nico: - Czyli prowadzisz? Ja mogę zamykać pochód, będę uważał na nasze tyły, puszczę przodem naszych dzielnych maszynobijów. To co do roboty panowie? - zapytał żartując ironicznie nieco. Sam chwycił mocniej snajperkę i jeszcze raz obejrzał dalszy perymetr przez lunetę. Nie zauważył jednak nic podejrzanego, czy odbiegającego od scenerii wczesno-wiosennej łączki.
Brennan uśmiechnął się tylko.
- Do roboty. Dzielni maszynobije nie zarabiają na chleb zabezpieczając tyły. Chodź Gordon, przejdziemy się.
- Tak… - parsknął śmiechem pod nosem Walker. “Już wiem czemu przeżył na froncie tych kilka lat, chowając się za plecami ludzi takich jak my” - pomyślał czekając aż Nico ruszy śladami.

Nico od dłuższej chwili kucała przy śladach i przyglądała się im się po chwili wstała zrobiła kilka kroków dookoła śladów maszyny i kucnęła obok porównując głębokość odcisków i starając się ocenić jak ciężka była maszyna oraz ile mogą mieć ślady.
-Tak, bez problemu mogę was poprowadzić tymi śladami - tropicielka ruszyła za tropem.

Ślady które jadąc na wozie wcale nie było tak łatwo odnaleźć duetowi łowców maszyn teraz widzieli wszyscy. Przynajmniej te które były uprzejme zostawić odciśnięte na poboczu. Wszyscy widzieli też początek częściowo wygniecionej roślinności jaką blaszak zostawił. Wyglądąło niezbyt sensacyjnie i póki było przy drodze na dość łatwe do pójścia jego tropem. Nie było jednak wiadomo jak to będzie wyglądać dalej.

Kanadyjka zdawała się najlepiej orientować w tego typu sprawach. Na robotach może się nie wyznawała ale znała się na tropieniu śladów. A maszyna czy zwierze jakieś ślady zostawić musiało. W tej chwili wiedziała, że ma do czynienia z czymś o poziomym środku ciężkości więc pewnie musiało być dłuższe niż wyższe. Nie szorowało tułowiem po ziemi czy przy samej trawie ale jednak musiało go mieć zdecydowanie niżej od człowieka. Przynajmniej brzuch czy inny jego spód. Korpus pewnie był wielkości sporego psa czy wilka. Choć inaczej były rozstawione ślady łap, zdecydowanie bardziej szerzej jak u jakichś insektów czy jaszczurek a nie pionowo jak u zdecydowanej większości ssaków. No i miało więcej łap chyba ze trzy lub cztery pary. Odciski samych łap były dość punktowe mniej więcej jak po jakichś kijkach czy patykach. Co niezbyt sprzyjało poruszaniu się po grząskim terenie ale było ich kilka przez co ciężar nieco się rozkładał. Nadal jednak nie wyglądało by to coś z założenia preferowało podmokły teren. Z drogi wyglądało na to, że ślady ciągnął się w poprzek niej. Stwór przylazł pewnie wczoraj, niedługo po zakończeniu burzy z zachodu na wschód.

- Łąka się ciągnie dalej i stopniowo przechodzi w bagno aż do rzeki. Jak nie umie pływać to chyba by jej nie przeszedł. No to jak nie utknął gdzieś po drodze to mógł pójść albo na północ do miasta albo na południe by wyjść na twardszy teren - odezwał się Brian zsiadając z kozła i przekazując lejce Sandersowi. Teren wyglądał na dość wilgotny zwłaszcza z takimi chmurami nad głową. Tam gdzie była łąka lsniła tu i tam wilgocią trawa a tam gdzie goła ziemia było zwykłe błoto przemieszane z tym dziwnym, pomarańczowym pyłem. Ten na tle roślinności nadal był ale był znacznie mniej widoczny niż na tle szaro - burej masie błota czy kałużach. Poza niską trawą była też i przemieszana z wysoką dzięki której własnie wyraźnie widać było te ścieżki stworzeń naturalnych i fabrycznych. Do tego kłębiło się sporo krzaków i młodnika przez co teren sprawiał wrażenie dość gęstego jak na standard łąki. Było to o tyle ważne, że dorosłego człowieka od mniej więcej pasa w górę dało się zobaczyć tak samo jak na otwartym terenie ale coś niższego czy schylajacego się już niekoniecznie. Z drugiej strony też to działało bo po schyleniu się widać było nie dalej niż na kilka kroków wśród tej gęstwy.

Gordon szedł za Nico czujnie rozglądając się po gęstwinie. Rozglądanie się niezbyt dużo dawało ale za to czujne wsłuchiwanie się w teren mogło zdradzić również dużo. Jego cyber-ucho skutecznie wzmacniało dźwięki dochodzące. Lufa karabinu wędrowała co chwilę w różne strony w zależności od widoku i zasłyszanego dźwięku. Spojrzał na David’a, który szedł po jego prawej flance i rzucił:
- Obserwuj prawą… ja wezmę lewą…

Lynx ustawił się z karabinem na końcu pochodu, postanowił, że będzie osłaniał tyły. Odbezpieczył karabin i czekał na decyzję zastępców szeryfa.

-Trzy albo cztery pary szeroko rozstawionych nóg, korpus wielkości, no może psa, prześwit całkiem przyzwoity ale mniejszy od człowieka, mówi wam to cokolwiek? - zwróciła się Nico do zabójców maszyn.

- Łowca bądź pająk, a może wyjątkowa duża morwa z przepalonymi obwodami, idąca bez celu. Jednak ten pierwszy nie biega sobie przecież ot tak samemu, zresztą przez ten czas padłyby już baterie. Z kolei jeśli gdzieś jest morwa, to w Cheb, a i to wątpliwe. Stawiałbym na pająka, który siedzi sobie zakamuflowany i czeka aż go miniemy. Sprytna mądrala - David zerknął na chwilę na Briana - Niektóre potrafią pływać.

- No to jak to coś umie pływać no to niezbyt dobrze. Może przepłynąć i bagno, i rzekę i wyjść po drugiej stronie. A w pobliżu reczki to my bez łódki nie mamy co się pchać. Jak mielibyśmy to coś dorwać to zanim się doczłapie do rzeki - Brian skrzywił się słysząc najnowszą informację od David’a. Informacja o tym, że to coś może się kamuflować też nie wywołała zbytniej wesołości. Coś wielkości człowieka czy samochodu było dość łatwe do zauważenia. Ale jak miało być małe czy niskie to busz który porastał tą okolicę znacznie sprzyjał takiemu czemuś w ukrywaniu niż ludziom którzy mieliby to coś znaleźć.

- Dobra, ja tu na was poczekam. Chyba starczy wam czas do zmroku co? - spytał milczący dotąd Sanders który wciąż siedział na koźle wozu górując nad nimi wszystkimi. Wyglądał na kogoś komu przypadła w udziale wybitnie długa i niezbyt ciekawa warta.

Nie było co zwlekać. Szykowało się przetrząsanie terenu zbliżonego charakterem do polowania. Początek z szukaniem i nie gubieniem pochwyconego tropu przynajmniej. Samo uwieńczenie mogło wyglądać różnie w zależności od tego z czym ostatecznie mogliby mieć do czynienia. Na zestaw luf który mieli przy sobie blaszak wielkości łowcy czy pająka nie powinien stanowić realnego zagrożenia. No ale… Tych “ale” było całkiem sporo począwszy od tego, że teren sprzyjał zasadzce a na załamaniu pogody skończywszy. Co również sprzyjało zasadzce.

Ruszyli schodząc z zabłoconej drogi i posuwając się za Nico która prowadziła grupkę. Wysoko, mokra trawa prawie od razu zmoczyła zewnętrzną warstwę ubrań i sprzętu zwłaszcza od pasa w dół. Łąka tętniła życiem jednak mniej więcej takim jakim i na wiosnę i na takim terenie można by się spodziewać. Teren przy gruncie był dość gęsty niczym pole tuż przed żniwami. Do tego natknąć się można było na krzaki pojedyncze czy całe kępy. A tu czy tam wyrastały nawet młode drzewka. W efekcie dalsza perspektywa była dość zakrzaczona z ich punktu widzenia.

Tropy maszyny były już widoczne dość słabochoć gdyby się ich trzymać pewnie daliby jeszcze radę pójść po nich. Ale gdy się krzyzowały czy mieszały z innymi lub wychodziły na jakąś przestrzeń gdzie już nie były dla reszty grupki w ogóle widoczne pomoc Nico stawała się nieodzowna. Kanadyjka prędzej czy później odnajdywała zagubiony trop czasem wskaując im to czy tamto. Kilka razy natknęli się na jakieś otarcie smaru czy oleju pozostawione na jakichś gałęziach co dość jasno wskazywało na nieorganiczne pochodzenie tropu. Czy robot był uszkodzony, usyfiony, przeciekał czy co to jednak ciężko było zgadnąć nawet łowcom.

Szli już dobry kawałek czasu, droga i wóz z Sandersem dawno zniknęły im z oczu. Wilgoć, błoto i ten dziwny pomarańczowy pył ozdobiły ich finezyjnym deseniem mocząc przy okazji dół całkowicie i górę znacznie. Buty też chlupotały i gdy wyciagali je z podmokłej trawy i wewnątrz gdy woda wlewała się do srodka. Podróż szczególnie dała się we znaki parze łowców bo pot wyraźnie już zrosił im czoła a oddech stał się cięższy. Wówczas właśnie dostrzegli zarys jakiegoś budynku. Górę właściwie. Wygladał na jakąś stodołę czy inny budynek gospodarczy całkiem sporych gabarytów. Mieli jeszcze do niego spory kawał ale Nico twierdziła, że od jakiegoś czasu trop prowadzi mniej więcej w tym samym kierunku. Jednak czy ów budynek był celem czy etapem nie była w stanie zgadnąć. Brian twierdził, że to pozostałości farmy starego Fergusona którego połącznie siły rzeki i bagna w końcu zmogły już wiele lat temu i porzucił farmę przenosząc się do miasta a potem umarł parę lat później. Obecnie bagno pochłonęło farmę już całkowicie i jak sami widzieli wcale nie było się łatwo dostać do niej. Stanowiła też orientacyjny punkt graniczny tego gdzie dało się dojść na piechotę a gdzie już trzeba było myśleć o łódce i tego typu podobnych zabawach.

Ukryty w cieniu kolczastych krzewów Lynx, w przyklęku zerkał przez lunetę na walące się budynki farmy. Wedle słów Nico, maszyna kierowała się w tamtą stronę. Być może się tam ukryła, być może było ich tam więcej, a może nie było ich tam wcale. Nie zauważył żadnego podejrzanego ruchu, czy śladów jakiejś nowe bytności. Spojrzał na innych: - Nie widzę, żadnego ruchu, proponuję się przemieszczać powoli, ale od osłony do osłony. Może tam jest Bestia, a może jest ich kilka, a może nie ma ich wcale, ale ostrożnym warto być - powiedział patrząc na Nico i Briana.
Poruszanie się od osłony do osłony było dość proste. Osłon i miejsc gdzie można było się schować było pełno. Tak dokładniej to było ich tak pełno, że zasłaniały także i cały dół budynku parter spokojnie a i piętro może i też choć bez okien ciężko było to precyzyjnie określić. Jeśli były to gdzieś na parterze lub z innych ścian budynku niż te co widzieli. Wyglądało na to, że jeszcze kiedyś musiały rosnąć wokół farmy drzewa a po dwóch dekadach rozpleniły się i zdziczały i one i to co wyrosło w międzyczasie.

- Nic nie widać, nic nie wiemy o tym miejscu, a ścigamy coś, co pewnie potrafi się chować. Znajdźmy jakieś wejście - Brennan poszedł naprzód przed wszystkich - Pozwolę sobie iść pierwszy, ślady już nam raczej niepotrzebne.

- Mimo wszystko staraj się ich nie zadeptać możliwe że jednak gdzieś zbaczają, albo wracają. - powiedziała Kandyjka do łowcy.

- Podzielmy się na dwie grupy - zaproponował Lynx. - Jedną utworzę ja, Brian i Nico, a drugą wy. Będziemy się posuwać w oddaleniu od siebie o jakieś dziesięć, może piętnaście metrów. Podchodząc skokami i osłaniając się wzajemnie? Dotrzemy w pobliże budynków i poszukamy jakiegoś wejścia? - propozycja snajpera była prosta, sprawdzała się zarówno przy polowaniu na blaszaki jak i przy podchodzeniu do zniszczenia wioski krnąbrnych tubylców.

Kilka lat wczesniej:

Lynx przyglądał się jałowemu i wymarłemu terenowi ciągnącemu się, aż po sam horyzont. Na chwilę przymknął oczy, by odciąć się od przygnębiającego krajobrazu. Powoli włożył rękę do kieszeni odnajdując w niej filtr do maski. Zmienił go, a zużyty położył obok szeregu innych. Smród spalin i toksyn otaczał go szczelnie, przebijając się nawet przez jego maskę przeciwgazową. Razem z towarzyszącą mu scooperką leżeli na skalistym wzgórzu, gdzieś daleko na północy, w rejonach dawnego miasta Casper wgapiając się bez większego sensu w leżący pod nimi prawie, że księżycowy krajobraz. Obserwowali Pas Śmierci – ziemię niczyją, która dzieliła ZSA od terenów skolonizowanych przez maszyny. Większość południowców nazywało to miejsce Frontem, błędnie snując w swoich pustych łbach wyobrażenie kilometrów okopów, zasieków i poszarpanej gromadki ludzi broniącej się ostatkiem sił przed napierającymi zewsząd maszynami. No, może z tym ostatnim mieli akurat trochę racji.
Snajper syknął cicho z bólu powiększając przybliżenie w swojej lunecie. Wczoraj, na trwającym już drugi tydzień patrolu zasadzili się na grupę robotów zwiadowczych podążających na południe. Jeden z nich równym cięciem odciął Waylandowi dwa palce. Drobna strata, pomyślał. Wciąż mógł strzelać. Pod nimi z hukiem przewalił się dużych rozmiarów transporter zmierzający na zachód. Leżąca obok niego kobieta, nakreśliła kilka zdań w notatniku, leżącym przed jej twarzą. Nie mówiąc nic zapadli w bezruch, dalej czekając.
Nagle coś pociągnęło Lynxa trzy razy za nogę. W odpowiedzi skulił stopę przyciągając przywiązany do niej sznurek.
- Zmiana wart. – Wyszeptał, zostawiając karabin i cofając się na łokciach. Za sobą miał kilkumetrowy wybity w skale tunel wyłożony zarówno na ziemi, jak i od strony prowizorycznego zadaszenia termicznym materiałem maskującym ciepło ludzkich ciał. Maszyny musiały by zbliżyć się do nich na kilka metrów, żeby mieć choć cień szansy na ich wykrycie. Cała góra pocięta była siecią tuneli i jaskiń, umożliwiając im skuteczną walkę i obserwacje. Jednakże, o czym niejednokrotnie przekonywały się wysunięte grupy zwiadu, roboty raczej unikały wzgórza, czyniąc z niego świetną bazę wypadową dla mobilnych patroli Posterunku. Czasami jednak składały im odwiedziny, o czym świadczyły porozrzucane gdzieniegdzie wraki i kości.



Po kilku chwilach w wąskim tunelu minął innego członka swojej drużyny zmierzającego na jego stanowisko. Skinął mu głową i ruszył w głąb jaskini, z której sączyło się uspokajające światło. Wkraczając do niej zdjął maskę. Specyficzny mikroklimat, który wykształcił się w jej wnętrzu pozwalał oddychać bez obawy szybkiego zejścia z tego świata.
- Jak tam Lynx? – Odezwał się siedzący przy wejściu mężczyzna, ledwo dostrzegalny w nikłym płomieniu ogniska. W śród solidnych skalnych ścian mogli pozwolić sobie na kolejny luksus, którego naprawdę dawno już nie zaznali. Givensowi, aż zaburczało w brzuchu na samą myśl o ciepłym jedzeniu. Miał już dość podgrzewanego chemicznie MRE i jego obrzydliwego posmaku plastiku.
- No? – Ponaglił go tamten, szykując się do wyjścia. Lynx zdjął maskę, odetchnął głęboko zatęchłym powietrzem jaskiń i dopiero się odezwał.
- Spokojnie. Dwa transporty, jeden z uszkodzonym Obrońcą. – Pozostali słysząc nowinę kiwnęli głowami z uśmiechem. We wczorajszej walce położyli go celnym pociskiem z LAWa. Wayland usiadł przy ogniu wpatrując się w pieczone na nim mięso. Dziś rano znaleźli mięśniaka z połamanymi nogami. Musiał spaść ze skał. Trochę czasu zmarnotrawili sprawdzając jego radioaktywność, ale ostatecznie zwierzę okazało się zdatne do spożycia.
- No ale wracając – kontynuował porzucony przez wejście wartownika wątek dowódca zwiadu. – Najbardziej wkurwia mnie w tych blaszanych skurwysynach jedna rzecz. – Tłumaczył zajadle siedzącemu w rogu jaskini zmęczonemu mężczyźnie. Lynx nie zapamiętał, jego imienia, przez radio wołał go po prostu szóstka. Facet gdzieś na południu był jednym z lepszych żołnierzy NY, chyba nawet porucznikiem. Tutaj, na północy był nieopierzonym szeregowcem, który powoli uczył się fachu. Pozostali, nawet dużo młodsi naigrywali się z niego, jak z każdego zielonego, a dowódca zwiadu starał się natłuc mu do głowy jak najwięcej wiedzy dotyczącej maszyn, zanim któraś z nich uprze się, żeby go rozerwać na strzępy.
- Nawet jak się je rozpieprzy, to człowiek nie może być niczego pewien.
- Na północy nigdy nie świętuje się zwycięstwa. – Rzucił skulony pod kocem zwiadowca. Kilku innych powtórzyło za nim popularną mantrę.
- Dokładnie. – Pokiwał głową dowódca. – Na froncie nigdy nie świętuje się zwycięstwa. Taki obrońca, przywalisz mu kilka serii z przeciwpancernej w czujniki… Czekaj. – Mężczyzna wyciągnął z kieszeni tablet i na żarzącym się ekranie pokazał tamtemu kilka zdjęć. Podwładny przyglądał się w skupieniu przeskakującym obrazom.
- Tu masz czujniki… O patrz, teraz kamera z hełmu… - Przez kilka chwil nic nie mówili oglądając trwające starcie. – I teraz w nie dostaje… O widzisz zatrzymuje się i strzela na ślepo. Wtedy to już kwestia czasu, żeby go wyłączyć z gry. – Lynx stanął nad nimi przez sekundę również śledząc obraz. Pamiętał to starcie. Jakieś ruiny mające tylko nazwę kodową i wysadzenie dawnej huty, zanim przejmie ją maszyna. Prawie się im udało.
- No i właśnie, jak taki Obrońca leży, to często skurwiel na do widzenia się wysadzi. Raz chłopaki dopadli Matkę, kilku z nich ją otworzyło nie czekając na saperów. Niby nic się nie wydarzyło, ale kilka dni później każdy z nich zmarł na paskudną odmianę zapalenia płuc. Na poprzednim patrolu podnoszę jednego z rozstrzelanych łowców szczypcami, a była z niego jatka – dowódca poklepał leżącą mu na kolanach strzelbę KS-23. Lynx widział, jak breneka z tego potwora, ze stu metrów przebiła łowcę na wylot.
- W życiu byś nie powiedział, że dalej jest to gówno w stanie walczyć. Mam go przed twarzą, a on we mnie wywalił jakiś kolcem, czy innym chujstwem. Wbiło mi się to na szczęście w hełm i nie przecięło skóry. Chuj wie, w czym to było umaczane.
- Kiedyś - podjął temat inny zwiadowca o akcencie gościa z Teksasu. – zatrzymaliśmy transporter. Wpadł do wilczego dołu. Miotał się w nim i z godzinę strzelał do nas z niego, próbując nas dopaść. W końcu przestał się w ogóle ruszać, ale żeby się upewnić zostawiliśmy tam warty i planowaliśmy wrócić za kilka tygodni. To było na Południu – dodał wyjaśniająco – i przez ten czas skurczybyk nawet nie drgnął. Myśleliśmy, że padły mu baterię, albo coś, więc posłaliśmy kilku okolicznych najemników na dół, żeby sprawdzili, jak z jego żywotnością. Poczekała bestia, aż wszyscy do niej zejdą i BUM! – Powiedział rozpościerając ręce. – Z tamtych nie było co zbierać.
- Przesadzacie, to nie dzieje się znowu tak często.
- Zamknij ryj.
- Wiecie, ja wierzę, że to wygramy. – Zmienił temat dowódca. Pozostali spojrzeli na niego. Część zaskoczona, ale większość zdecydowanie całkowicie zrezygnowana.
– Wygramy, ale to będzie nasz ostatni dzień na ziemi. Wiecie dlaczego? Bo gdzieś w głębi tego skurczybyka siedzi mały robocik. – pokazał palcami niewielkie rozmiary konstrukcji. – I ten mały robocik, co jakiś czas pyta inne mechaniczne dupska: Jak tam, chłopaki? Żyjecie? I pewnego dnia, jak usłyszy ciszę w słuchawkach i będzie wiedział, że jego zardzewiałym przyjaciołom przepaliły się wszystkie obwody to ten malec wypieprzy w nas wszystko, co tylko te skurwysyny mają jeszcze w trzewiach. Robią tak pojedyncze sztuki, więc czemu nie miałyby tego zrobić wszystkie na raz?
- Zemsta zza grobu. – Powiedział Lynx przełykając łykowate mięso.
- Zemsta zza grobu. – Potwierdził smutno dowódca.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline  
Stary 10-10-2015, 19:41   #56
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację
W końcu ranek! Widoczność! Ukontentowana Tina jak zwykle bawiła się w małą skautkę i rozglądała po okolicy przez swoje cacuszko, czyli lornetkę. Ooo, jak ona ją kochała. Ten kto wymyślił przybliżające patrzałki był geniuszem!
Ruiny wsi, wydawały się rangerce kuszącą alternatywą dla starego magazynu, niemniej gdzieś pośród tych budynków musieli czaić się przeklęci gangerzy, którzy za nic w świecie nie mogli sobie odpuścić i zostawić bliźniaczek w spokoju. Obrała więc za cel, młodniak. Tak. Zagajnik młodych drzewek, wydawał się jak na razie jedynym rozwiązaniem tej patowej sytuacji, w jakiej się aktualnie znajdowały siostry. Gorzej z dotarciem do niego ale… jesli się zaprą.
- Whitney… ej… nie leń się, wstawaj. Wymyśliłaś jak przeniesiemy nasze rzeczy? Może zrobisz nosze? - Tina pogłaskała siostrę po policzku, po czym zajęła się Hildą, która od pewnego czasu uskuteczniała tajemnicza pantomimę. Wprawdzie nie oswobodziła, nóżek ptaka ale przynajmniej wysadziła ją z plecaka i sypnęła jej trochę okruszków. A niech zna łaskę pana.
- Jeśli bardzo chcesz mogę spróbować przynieść ci rzeczy z Baracka i pobawisz się trochę przy spycharce… niemniej, wolałabym byśmy czym prędzej stąd wyruszyły… - Tina wyjrzała z kanciapy i chwilę, pokręciła się bez pomysłu - Przejde się, popatrzę czy coś nam się przyda… na coś… - nie wiedząc do końca po co, na co i gdzie, ruszyła do wraku swojego samochodu. A może coś ją natchnie.

Whitney nie mogła się nadziwić, że żadne z chrumkających wesoło stworzonek nie wbiło im nocą do kanciapy i nie pogryzło po kostkach. Opròcz oczywiście Hildy. Ta musiała z samego rana wyjechać dziewczynie z dzióbka w głowę, kiedy monterka nierozważnie ułożyła się obok plecaka siostry. Diabeł pierzasty, siarczysty, ognisty!
Ale nic to! Dotrwały do rana! Żyły! Przynajmniej na razie.
- To nie ma sensu - odparła na słowa Tiny o częściach do spycharki. Mówiła to jednak z dobrze wyczuwalnym żalem w głosie.
- Spycharka jest za ciężka na bagno, a na drodze już mniej rzucałaby się w oczy Matka Boska z dzieciątkiem jadąca na osiołku niż to bydle - dokończyła myśl drapiąc się po głowie. Nie wiedząc samej co robić pozwoliła Tinie się poszwędać kiedy sama ogarniała po nocy ich rzeczy odganiając się co chwilę od kurczaka, który niestrudzenie polował na jej dłonie.

Tina szabrowała własny samochód w najlepsze gdy zoczyła jakiś ruch na drodze a przy pomocy swojego optycznego cudeńka mogła rozpoznać w nim nadjeżdżający pojazd. Jechał dokładnie tą samą trasą co one i ci z Panewek wczoraj. Po chwili rozpoznała charakterystyczną, szerszą niż wyższą sylwetkę humvee. Nadal całkiem popularny i lubiany choć jednak nie na co dzień je się spotykało. Barwy też miał jakby wojskowe ale czy to teraz tak ktos go pomalował czy ostał się z jakiegoś nieplanowanego przez budżet demobilu lub zwykłego szabru nie można było stąd ocenić.

Uznawszy, że strzeżonego Pustkowia strzegą wolała skitrać się na poboczu drogi. Samochód widoczny prawie idealnie od frontu zbliżał się niepokojąco lub irytująco powoli z tej perspektywy. Ale w końcu sie zbliżył na tyle, że dostrzeżono ze środka rozwalonego prawie na środku szosy Baraka. Pojazd wyraźnie zwolnił aż w końcu zatrzymał się z kilkadziesiąt metrów od ich wraku i ukrytej rangerki. Tamci byli albo podejrzliwi albo ostrożni. Bo po chwili w dachu pojawiła się góra postaci. Przez szkła lornetki widziała jakiegoś murzyna w wojskowym mundurze, który zasiadł za zamontowanym na dachu karabinem maszynowym i wodził czujnym wzrokiem po poboczu i samej drodze. Chyba nie dostrzegł ani on ani reszta nic podejrzanego bo w końcu ruszyli dalej choć znacznie szybciej. Z kilka długości osobówek przez rozkraczonym Barakiem nagle zjechali w pełnym pędzie na pobocze chcąc go najwyraźniej wyminąć jak najdalej można było. Wówczas byli już na tyle blisko i ustawieni byli burtą, że dostrzegła na bocznych drzwiach wymalowana białą, pięcioramienną gwiazdę i wielkie litery NYA.

Whitney nie bardzo mając pomysł co dalej robić obserowała poczynania siostry przy ich wraku. Widziała, że nagle zerwała się i skitrała gdzieś na poboczu najwyraźniej dostrzegając coś podejrzanego. Co to się wyjasniło gdy nerwową minutę czy dwie potem dostrzegła wyjeżdżajacego z lasku który dotąd skrywał fragmenst szosy hummera. Zasuwał całkiem sprawnie, potem zahamował, postał chwilę, jakiś chyba koleś wystawił łeb przez szyberdach czy coś podobnego i chyba obsadził rkm zamontowany na dachu. Widziała wyraźnie białą, piecioramienną gwiazdę na bocznych drzwiach i napis NYA na nich. Tiny chyba ni zauważyli i jej chyba też bo wygladało na to, że raczej minął Baraka i pojadą dalej.

Rangerka siedziała przyczajona w zaroślach, podziwiając przejeżdżającą maszynę. Czymś takim to mogłaby się przejechać, siostra nie musiałaby jej nawet dwa razy prosic o akumulator Baracka, gdyby tylko taki hummer czekał w magazynie zamiast jakiejś cholernej spycharki.
Tina przez chwilę zastanawiała sie czy nie ujawnić swojej obecności, kto wie może nieznajomi okazaliby sie pomocni i podrzuciliby ją do ruin? Gdyby była sama, gdyby była z minimalnym bagażem, gdyby…
- Weź sie w garść dziewczyno… - mruknęła pod nosem, odprowadzając wzrokiem odjeżdzające auto. Nie miała zamiaru sprowadzać na Whitney jeszcze większych kłopotów, w końcu miała sie nią opiekować a nie narażać. Gdy tylo nieproszeni goście odjadą, wróci do kanciapy i wyniesie się w cholerę z tego miejsca.

Terenówka w wojskowym kamuflażu przejechała obok rozbitego pikupa rozpryskując falę błota przemieszanego z pomarańczowym pyłem i po odległości, którą najwyraźniej załoga uznała za rozsądnie bezpieczną wróciła z powrotem na śliski od wody, błota i pyłu asfalt. Nie na długo jednak. Hummer dał nagle po heblach, aż nim szarpnęło do przodu a wraz z samą maszyną także operatorem broni maszynowej bo aż rzuciło go na nią. Do uszu rangerki doszedł znajomy odgłos zaciskanych hamulców i pisk opon na mokrym asfalcie. Od strony miasta dostrzegła pewnie to samo co załoga terenówki. Dwa wyjeżdżające z miasta pojazdy. Furgonetrka i osobówka. Panewki.

No to kurwa pozamiatane. Dziękuję, do widzenia, miło było. Gdyby te ciule były tak samo pilne do roboty, jak do poszukiwań bliźniaczek, to by odbudowali pół ameryki! Dobra… trzeba coś zrobić. Spierdalać… to chyba logiczne ale... to oznacza, że nie zabiorą ze sobą wszystkich rzeczy. Trudno, jeśli zdążą zwiać wrócą po nie, a jak nie, to będą spać na gołym betonie, jeść patykiem i nakrywać się mchem.
Tina chciała zerwać sie na równe nogi i pogalopować do magazynu, niczym młoda sarenka ale uzmysłowiła sobie, że może zostać dostrzeżona przez ekipę wojskowego samochodu. Wprawdzie wątpiła, by murzyn wypalił w nią serię z karabinu, ale jeśli Panewki jakimś cudem postanowią spytać się przejezdnych czy nie widzieli takiej a takiej, to czy ci grzecznie nie pokażą paluszkiem: “A tam panie pognała, miłego dnia życzymy!”? Mogą? No mogą. Że przyszło jej żyć w świecie pełnym bezmózgich spizgańców…
Rangerka, ostrożnie rozejrzała się wokoło i wybierając drogę jak najbardziej zasłaniającą jej osobę ale także jak najbardziej konfortową, zaczęła się skradać w kucki, czasem czołgać, w kierunku magazynu.
 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"
sunellica jest offline  
Stary 12-10-2015, 05:18   #57
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Cheb; płd. bagna; farma Fergusona; Dzień 2 - południe




Łowcy Robotów



Nikt nie widział przeciwksazań do propozycji Lynx'a więc ruszyli w stronę zapuszczonej farmy wedle jego zaleceń. Zbliżali się stopniowo podzieleni na dwie grupki. Jedna poruszała się do przdu to druga była czujna i w pogotowiu do otwarcia ognia. Zanurzyli się w ścianę drzew, zarośli i wysokiej trawy która sięgała im do pasa. Pod zielonym baldachimem panował półmrok i wiele miejsc było skrytych w cieniu. Proteza oka Lynx'a znacznie ułatawiała mu orientowanie się w detalach otoczenia ale reszta była pozbawiona tego komfortu. Zresztą nawet Wood nie był w stanie przejrzeć pnia drzew na wylot czy gęstwy zielska pod nogami. Brian widocznie mówił prawdę z tą granicą bagna bo prawie od razu gdy weszli w te zdziczałe drzewa i krzewy brudna, zimna woda zaczęła im sięgać co raz wyżej. W głębszych miejscach sięgała prawie kolan ale najczęsciej gdzieś do połowy goleni. Jedynie gdy mijali jakis większy głaz czy powalone drzewo była szansa na stąpnięcie na coś suchszego.

Miejsce wypełnione zdziczałą roslinnością przyprawiało o ciarki i świetnie pasowało na siedzibę jakiegos stwora, mutka czy robota własnie. Czasem można było mieć wrażenie, że im bardziej okolica jest odmienna od przedwojennych standardów to wręcz zwabia do siebie taki powojennych odmieńców. Choć tym razem wyglądało, że swoje zrobił po prostu czas i flora która rosła wokół i na farmie przed wojną nie kierowana ręką człowieka poszła naturalną drogą pleniąc się jak sie dało. Szli więc mijając drzewa zasadzone kiedyś przez ludzi do dawania cienia, ozdoby czy chyba sądząc po małych, zdziczałych owocach własnie i dla tego. Gorzej było z robactwem które się tu zalęgło bo co chwila musieli odganiać się od małych, latających krwiopijców jakie zawsze lęgły się na podmokłych terenach.

Atmosfera była napięta bowiem gęsty i pogrążony w półmroku teren idealnie sprzyjał zasadzaniu się na kogoś. Przeszli już chyba z połowę dytsansu bowiem jasniejsze prześwity pomiędzy drzewami oznaczające koniec tego zdziczałego lasu już prawie znikły za nimi ale za to pojawiły się już podobne przed nimi. Gdzieniegdzie już było widać ciemniejsze plamy budynku do którego zmierzali. I wówczas zielsko ożyło.

Tak to przynajmniej wyglądało w pierwszej sekundzie. Lynx zdążył złowić jakiś ruch z jakby jedna z giętkich gałęzi nagle śmignęła niczym w spuszczonej pułapce. Ale zaraz dołączyły do niej nastepne i rozległy się krzyki i wrzaski zaskoczonych ludzi. Nie mieli czasu strzelić czy zmienić broni, musieli się bronić kolbami karabinów chyba, że woleli własne buty i pięści. Nico która szła pierwsza dała się zaskoczyć tak samo jak i reszta ale jednak stwór który ją atakował dopadł ją ale nadział się na skuteczną zasłonę karabinem. Wężowate coś wciąż jednak spychało ją do defensywy. Towarzyszący jej snajper i zastępca szeryfa również mieli podobne kłopoty. Nathaniel choć zaskoczony sparował swoją hakaśką całą serię bardzo zjadliwych ciosów jakiegoś stworzenia którę próbowało się owinąć wokół niego i syczało i klekotało jakimis odnóżami i szczypcami na wężowatym korpusie. Gorzej poszło parze łowców których atak dosięgł praktycznie spod wody i warstwy zielska. Jeden moment coś się poruszyło w a w następnej już czuli miażdzące sploty zaciśnięte na ich ciałach. Jakie wielgachne stonogi czy inne wężowate cholerstwo ich dopadło i próbowało wydusić z nich życie.




Detroit; dzielnica Schultz'ów; "Cleo Spa"; Dzień 2 - południe




Julia "Blue" Faust



Czekając na swoją kolej pomiędzy jednym zabiegiem a drugim Julia miała czas nie tylko rzucić okiem ale i przeczytać gazetę którą załatwił dla niej brat Anny. Gazeta była oczywiście nowojorska no bo skąd indziej? Zimowa "Prawda" była gdzieś sprzed dwóch miesięcy. Ogólnie miała zdecydowanie propagandowy wydźwięk. Chyba. W końcu nie była nigdy w NY by przekonać się naocznie jak tam jest. Ale tendencja by pisać ku pokrzepieniu serc i dawać nadzieję była wyraźnie widoczna i wręcz wyciekała z każdej strony. Najbardziej jednak ją ciekawił artykuł z nawiązaniem do pierwszej strony. Co ciekawe nie był wcale o Runnerach a przynajmniej nie głównie. Właściwie to występowali w roli złych chłopców napadających na bogu ducha winnych i miłujących pokój obywateli jakiegoś Cheb. Nie miała pojęcia gdzie to może być więc pewnie "jakaświocha gdzieśtam".

Artykuł koncentrował się na dzielnej walce owych Chebańczyków z najazdem dzikich gangerów. Właściwie to jak się nie znało sprawy i okoliczności nawet ciężko było się domyśleć, że chodzi o Runnerówz Det. Sama zaś rozmowa była przeprowadzona z ową laską z okładki. W środku było jej zdjęcie z wyraźnie widoczną twarzą młodziutkiego podlotka. Nawijała jednak z tym dziennikarzem i autorem artykułu jak zawodowy gadacz. Jej tezy o pokoju, miłosierdziu, odbudowie nie skłanianiu się do przemocy w większości świetnie się wpisywały w ogólny nurt reszty gazety. Jedynym zgrzytem było to, że twierdziła otwarcie, że jest z Runnerów a do tego Aniołem Miłosierdzia i stara się nieść pomoc komu tylko może. To zaś było jakby sprzecznością samo w sobie. Julia nie słyszała wcześniej o Aniołach i gadka o niesieniu pomocy nawet pasowała do tego wizerunku. Ale nie słyszała o Aniołach - gangerach czy trzymających się z nimi. Zaś ludzie łaczyli się w grupy i gangi nie po to by pomagać wszystkim tylko sobie nawzajem. Taka była idea właściwie wszystkich organizacji więc nijak to się miało do tego co nawijała ta młoda. Choć nawijała ładnie wyraźnie widać było niecodziennie wysoki poziom wykształcenia i kultury rozmowy. Za cholerę jednak wizerunek jaki był wykreowany w artykule nie pasował do osoby którą należałoby sie spodziewać w pierwszej linii widowiskowego w Det czyli brutalnego i nasyconego agresją, przemocą i adrenalina widowiska. Przecież w Mieście Szaleńców nic innego nie przykuwało uwagi. No ale dzięki zdjęciom przynajmniej miała w tej chwili najdokładniejszy obraz tego członka zespołu Runnerów w nadchodzącym meczu. A gdzie ona tam i powinna się włóczyć i reszta tej runnerowej hołoty.

Te myśli jednak mogła sobie zostawić na później. Bo gdy się nie czekało na swój zabieg jak to sie tu mówiło w "Cleo" to same zabiegi były całkiem przyjemne i odpężające. Już po pierwszym wiedziała czemu Anna tak lubi tu przychodzić i czego jej Kosa zazdrości. Sam klub wyglądał całkiem przyjemnie i zachęcająco nawet jak na schultz'ową dzielnicę. Nie tak jak przeciętna uliczka czy lokal w reszcie miasta czy właściwie świata. Brakowało mu jak i wszędzie tutaj energii i wszelakich z tym związanych komfortowych udogodnień jakie można było spotkać w Miescie Neonów na co dzień i na kazdym rogu. Choć tutaj ktoś nieźle pomyślał i postawił na świece, kadzidełka i lampiony które dawały całkiem ciekawy, ciepły półmrok, gwarantujący dyskrecje i intymność spotkania. No i było czysto. Czysto nie, że nie walało się nic pod nogami i kurz się nie rzucał na ludzi ale czysto nawet jak na schultzowy standard. Nie szło się do niczego przykleić a lokal albo zachował się po wojnie w nienaruszonym stanie albo po prostu go ktoś swego czasu wyremontował i nadal utrzymywał ten stan. No i obsługa.

Wyposażenie i wystrój to jedno ale serce i dusze danego miejsca zwanego najczęsciej atmosferą stanowią ludzie. Tutaj atmosfera była przesycona bogactwem. Anna miała rację, biedacy tu nie przychodzili. Nie było ich stać a para rosłych byczków w pobliżu wejścia gwarantowała, że ci co by mieli wątpliwości w tej materii chętnie zostaną im wyjasnione na zewnątrz. Anna musiała być stałą klientką a przynajmniej rozponawalną bowiem z laską w recepcji przywitała sie no własnie jak należałoby się spodziewać przy takich sytuacjach. Julia została przedstawiona zaś Anna nieśpiesząc się i wyraźnie ciesząc się i z wizyty i z samej rozmowy zrobiła zamówienie dla nich obu. Wyglądało tak jak rozmowa w takim przedwojennym salonie fryzjerskim czy kosmetycznym. Przynajmniej tak na filmach to wyglądało. No i się zaczęło.

Teraz patrzyła na efekt końcowy stojąc przed wielkim, wielościennym lustrem pozwalającym się obejrzeć nie tylko od frontu. Było warto. Po paru godzinach spędzonych tutaj które minęły jak z bicza strzelił i faktycznie dawało sie zapomnieć o tym co się dzieje na zewnątrz. Aż się nie chciało wychodzić. No i efekt był wyraźnie zauważalny. Po paru godzinach zabiegów i usług wszelakich wygladała i czuła się jak królowa. Nowy fryzura, nowa twarz, nowa suknia... Przed llustrem stała zupełnie nowa Julia Faust. Taka za 1000 gambli... I do cholery tak się właśnie czuła!

Poznała zaledwie kilkoro ludzi którzy się nią zajmowali. Było to zorganizowane jak w tych zespołach na wyścigach takich jakim zarządzał Egor tyle, że tu w centrum obsługi był nie pojazd ale człowiek. Ale z obsługi też każdy miał swoją rolę i jeszcze kogoś do pomocy. Tam pan od fryzury, tam od masażu, tu zespół nakładający jakieś paćki na twarz no i oczywiście Pepe. Pepe okazał się fenomenem nie z tego świata. Czarnoskóry, łysy, raczej przeciętnej postury z błyszczącym kolczykiem z brylantem w uchu. To jeszcze można było spotkać idzisiaj ale jego sposób mówienie i gesty były jakby żywcem wycięte z jakiegoś przedwojennego stereotypu homosia. Niemniej Pepe był artystą. Rzeźbił ludzi i ich wizerunki. Sprawiał wrażenie, że może wykreować każdego na każdy wizerunek i sytuację. No skoro Anna zafundowała jej full serwis no to blondynka była godna by zajął się nią sam mistrz ceremonii.

- Co my tu mamy... - mruknął wówczas jeszcze obcy mężczyzna drobiąc trochę zabawnie swoimi nóżkami za to bardzo szybko okrązając ją i obcinając z góry do dołu i z dołu do góry. - No tak, dość długa... Włosy standardowe, twarz pospolita... Nogi... Ładne nogi, trzeba postawić na nogi... Piersi... Bez szału... Nie wiem co ci faceci widzą w tych cyckach nic ciekawego... Głos... Odezwij się moja droga... O spojrzenie ciekawe... Ale trzeba podrasować... - nawijał praktycznie bez ustanku wciąż łażąc wokół niej kręcąc głową to kiwająć, cmokajac z zadowolenia czy krzywiąc się gdy coś mu nie pasowało. Kilkoro ludzi łapało chciwie kazde jego słowo zbierając jego wytyczne co do swojej działki roboty. - No więc moja droga na jaką okazję ma cię wystroić Pepe? Mecz? Ten barbarzyński pokaz u Runnerów? Tandeta... Co oni w tym widzą? Ale oczywiście, że cię wystroję, jak cię Pepe wystroi to żadna inna lafirynda nie będzie się do ciebie umywać. Ale oczywiście dostajesz do ręki jokera który przebija wszystkie karty ale to twoja sprawa jak nią zagrasz rozumiemy się? Świetnie. No to do dzieła. - nawijał dziwnie wymachując rękami zdecydowanie w gejowski sposób i chyba nie był przyzwyczajony do tego by ktoś mu przerywał. Gadał jak w jakimś transie patrząc na nią z kazdej mozliwej strony i rzucając jakieś chyba slangowe uwagi do czekającego zespołu.

- No i jak? Cudownie prawda? Możesz mnie pocałować z wdzięczności ale tylko w policzek. Włąściwie to wystarczy, że się przytulisz i nie musisz mnie ślinić. Przytulanie jest ciepłe i miłe to możesz. - rzekł wchodzacy mistrz patrząc na swoje dzieło bo przecież nie na kobietę która dla niego była tylko diamentem do obszlifowania w przepiękny brylant. O ile nie był zaś najlepszym kłamcą świata to kobiety poza tym w ogóle go nie interesowały a na pewno nie ściskanie i całowanie się z nimi.

- No zaczniemy od góry. Włosy. Jak nie ruszysz to wytrzymają do rana i wciąż bedą wyglądać jak teraz. Czyli wyśmienicie. Ale bez biegania mi, spania w nich ale jazdy kabrioletem już sie bać nie musisz. Wsystkie lafirndy będą miały zwykłe włosy a tak jak ja cię kazałem uczesać będziesz miała tylko ty. Bo zadna inna nie była u mnie by z okazji tego meczu więc będziesz wyjątkowa. Jesteś wysoka i jak włożysz szpilki będziesz jeszcze bardziej się rzucać w oczy nad tłumem tych spoconych, brudnych przeciętniaków. To twój atut skoro ci na tym zależy. I trzymaj się tego. - rzekł mistrz swoim zwyczajem chodząc wokół niej choć już zdecydowanie wolniej i mówił tym razem nauczycielskim tonem jakby gadał z jakąś uczennicą czy pdowładną.

- Lećmy dalej. Twarz. Masz podkerślone ostrą kreską by te pijane i rozwydrzone debile zrozumiały komunikat i przesłanie. I spojrzenie. Zrób jeszcze raz. O własnie tak. Pamiętaj kontakt wzrokowy to podstawa. Jak nie wytrzyma to jakiś patałach. Ale jak trafisz na faceta z jajami to ściągnie jego uwagę. I nic nie mów póki on nie zacznie. Z takim kombo masz szanse na odsianie plew. I spojrzenie, pamiętaj i tym spojrzeniu. - zakomenderował niczym jakis wódz przed bitwą. Dalej łaził i sprawdzał jej stan przygotowań no i te spojrzenie które na odświezonej i wypielęgnowanej twarzy, spod długich i podkreslonych rzes faktycznie wyglądało kusząco. Nawet gdy wcześniej robiła tak samo nie było takiego efektu. Zwłaszcza w połączeniu z nową fryzurą i resztą stroju.

- No i ubiór. Najwazniejsze są szpilki. Bo jesteś wysoka ale nie maco oszczedzać na budżecie. Zaoszczędzić będziesz mogła na co dzień a dziś musisz dać czadu jeśli chcesz błysnąć. Więc szpilki to podstawa. Dalej szmaty. Możesz założyć tą krótką. - wskazał na leżącą niedaleko klasyczną małą czarną. - Odsłoni ci nogi czyli uda. Masz ładne nogi i uda więc masz co pokazywać. Prostał łatwa i przyjemna. Będziesz wówczas wygladać lekko i zachęcająco. No albo to co masz na sobie w tej chwili. Też czarna i długa. Musi być czarna i bez ozdobników. To rozprasza uwagę a czerń jest uniwersalna i kieruje kontrastowo ku skórze. Masz jasną więc śliczny, kolorystycznie kontrast wychodzi. Będzie swiecic na tej czerni jak neuon na burdelu. No i plecy. Masz tutaj odsłoniete plecy i to co na nich widać. A Runnerom powinno się to spodobać oni lubią takie motywy więc od razy zyskasz zainteresowanie i uwagę tak jak ci własnie zależy. No i podziw jak należy okazać dziełu sztuki. Mojemu. - rzekł bynajmniej nie skromnie i nie mając zamairu nie skorzystać z okazji i by się nie napuszyć. Skromność do cech jego charakteru zdecydowanie nie należała.

- No i w krótkiej ci nie potrzebne bo krótka ale w tej ci się przyda. Wycięcie. Zostawia swobode ruchów a nie odbiera smaku i elegancji. Możesz więc nawet tańczyć. Chyba, że nie umiesz albo nie w szpilkach to nie próbuj nawet bo zepsujesz cały efekt mojej pracy. - pogroził jej palcem na wypadek gdyby w ogóle przez myśl jej przeszło skaszanić zaszczytną rolę jaki przyszło jej pełnić i być żywym modelem genialnej kreakcji mistrza Pepe.

- No i znów kontrast. Wycięcie będzie ukazywać nie za dużo i nie za mało ot w sam raz twoich nóg czyli ud. Zwłaszcza jak staniesz z wysuniętą w bok czy do prozdu nogą. Wiesz facetów zawsze kręci co kobieta ma pod majtkami a uda są po drodze więc to przykuwa uwagę... Zupełnie nie rozumiem dlaczego przecież one nie mają tam pod spodem nic ciekawego... - pokręcił z oznaka całkowitego niezrozumienia dla tego fragmentu samczego charakteruktóry najwyraźniej był dla niego zagadką.

- No i na koniec pończochy. Czarne oczywiście, proste i z połyskiem inne zepsują efekt. Tu akurat masz wybór zakładać albo nie. Szczerze mówiąc przy takim komplecie obie wersje będą równie dobre ze względów praktycznych namawiałbym cię do założenia. Zdjąć zawsze zdążysz a jak umiesz zdejmować w odpowiedni sposób to znów masz punkt do przykuwania uwagi. Ale to sobie już sama zdecyduj. - rzekł na koniec stając wreszcie w jednym miejscu i kiwając głową w końcu zadowolony z tego jak wyglada jego dzieło. Wreszcie był zadowolony i nie miał zwyczajowej miny irytacji i pogardy którą zazwyczaj serwował wszystkim na około. Zwłaszcza kobietom które jednak ku jego pechowi stanowiły zdecydowaną większość personelu i kientek Cleo. Z klientów wielu nie spotkała w środku a zazwyczaj jak już mijali sie w drzwiach czy korytarzu. Panowała leniwa, przyjemna atmosfera przydymionego światła lampionów i unosząca się wraz zapachem kadzidełek atmosfera luksusu i świadomość, że należy się do elity a nie tego brudnego, biednego tłumu tarzającym się w postapokaliptycznym kurzu i pyle tego świata. Zdecydowanie większość kientów owiniętych tak jak i ona w szlafroki czy ręczniki, z turbanami na głowie stanowiły kobiety ale i trafiła na paru facetów.

Do przebieralni wszedł jakiś młodzian wnosząc kolejną porcję ubrań i wynosząc tą co tu była. Spojrzał ciekawie na najnowsze dzieło mistrza i samego mistrza co wywołało złość tego ostatniego. - A gdzie mi sie tu tak przygladasz huliganie? Ale już cię nie ma! - pogonił go krótko Pepe wykonując odpędzający gest dłonia w który udało mu sie włożyć zdumiewajaco wiele zmanierowania. - Widziałas no kochanie? Na kobietę się patrzy i to jakim wzrokiem... - rzucił za nim zirytowanym głosem co tamten musiał jeszcze chyba słyszeć bo dopiero potem zamknęły się drzwi.

- No ale żartuję sobie oczywiście, trzeba ich trzymać krótko bo się rozwydrzeni robią... - machnął niedbale reką mówiąc rozbawionym tym razem tonem. - Przecież wiem, że na kobietę by nawet nie spojrzał. Nie przy mnie. W końcu w miłości francuskiej jest wręcz niezrównany. Dlatego pracuje tak blisko mnie. - powiedział jej jakby zdradzał jej jakąś wewnętrzną plotkę. - Powiem ci moja droga, że uwielbiam miłość francuską. Mam nadzieję, że Francja przetrwała te straszne czasy. Wszyscy Francuzi są wręcz stworzeni do takiej miłości. Powiem ci, że takiej miłej, czystej Francuzeczce mówiącej tych ich przepięknym i jakże romantycznym językiem to chyba nawet dałbym się obsłużyć jakby była okazja. No przy francuskim normalnie miękną mi nogi jak słysze ten język. - przystawił dłoń dopiersi i wzniósł oczy ku niebu. A dokładniej ku sufitowi pozwalajac się ponieść swoim emocjom i wrażeniom. - Ale tylko prawdziwej Francuzce, mówiącej naprawdę po francusku oczywiście. No i czystej oczywiście. I tylko po francusku nic więcej oczywiście. - zaraz jednak zastrzegł się od razu by jego rozmówczyni nie brała najwyraźniej go, że go kobiety poza takim rzadkim i prawie nereralnym do znalezienia wyjątkiem choc trochę interesują. - No obsługiwałem ostatnio takiego jednego Franzuca... I jaki przystojniak i jakie ciacho... I słuchac jego przepięknej francuzszczyzny to była czysta przyjemność... I nawet imię miał takie romantyczne i klasycznoromańskie... Xavier... - twarz Pepe rozpłynęła się aż w rozkosznym wyrazie gdy sobie przypomniał ową wizytę swojego klienta. - Jakaż szkoda, że on taki nieuświadomiony i nadal za spódniczkami się ogląda... Ale i tak aż mi przykro było robić to za pieniądze... - rzekł wyraźnie smutniejszym tonem. Najwyraźniej nawet dla artystów świat nie był neistety idealny. A może zwłaszcza dla artystów. Do drzwi rozległo się pukanie ponaglając ich do zakońćzenia wizyty. Na mistrza czekało następne dzieło do stworzenia.




Wyspa; Schron; poziom mieszkalny; Dzień 2 - południe




Will z Vegas



Wrócili. Cali i zdrowi. W końcu. Cwaniakowi z Vegas udało się nakłonić Frank'a który ich ugościł w nocy do pomocy przy przeprawie przez jezioro. Obietnica zrewanżowania się i długu u Schroniarzy chyba podziałała na starszego rybaka. Choć Will wiedział, że to rodziło zobowiązanie i oczekiwanie na jakąś przysługę poktórą ów rybak się może kiedyś zgłosić. Gdyby jej odmówiono tamten pewnie poczułby się wyrolowany i zaczął rozsiewać ferment jak to wszysyc wyrolowani. Sam jeden pewnie wiele by nie mógł zdziałać ale w krytycznej chwili tako niezadowolony klient mógł przeważyć szalę. Ale to był jeszcze czas o tym pomyśleć a na razie można było się nacieszyć powrotem do domu.

Wszyscy w Schronie się niecierpliwili i niepokoili. Wyszedł Baba z Kelly i jeszcze nie wrócili i wyszedł Will z Marlą i jeszcze nie wrócili. Przynajmniej nie tak od razu. Kelly wróciła wczoraj wieczorem ale bez Baby i Aarona. Snajper okazał się mocny w swoich snajperskich sztuczkach i majac tyle przewagi i początek aury po swojej stronie okazał się bardzo trudnym do schwytania przeciwnikiem. Kelly rozstała się z Babą już po zmroku i wróciła przed północą. Też musiała wrócić po poranną dawkę serum tak samo jak i reszta zarązonych. Zaś ciemność Babie nie przeszkadzała, wracać nie musiał więc postanowił kontynuować pościg.

- Siadaj i podwijaj rękaw. - Barney zaraz po powrocie wziął go w obroty. Will miał kilka godzin spóźnienia w porównaniu do zwyczajowej pory brania serum o poranku. Wieczorem jak go nie było nie można mu też było pobrać próbki krwi do aktualizacji danych o wciąż mutującym wirusie. Hibernatus jednak zaaplikował mu serum jak zawsze choć minę miał poważną. Jak zawsze gdy chodziło o serum. Nawet on nie wiedział jak długo będzie działać a takie nieplanowane wypadki nie pomagały w kontrolowaniu zarażenia. Czy serum podziała znowu zostawało tylko czekać na ewentualne objawy lub ich brak.

- No i jak tam było? Co tam sie dzieje? - spytał Chomik gdy zasiedli już razem we wspólnej sali stołówki gdzie odgrzał im poranne śniadanie. W podziemiach bunkra była masa roboty ale jednak jego mieszkańcy na ogół byli ciekawi tego co sie dzieje na górze, zwłaszcza poza Wyspą.

- Załatwiłeś jakiś prowiant? Wiesz, dziś mam jeszcze co wrzucić do garów, jutro też i może za tydzień ale co dalej będzie to jak nic nie będzie to nie wiem co będzie ale na pewno będzie ciężko. - rzekł łagodnie starszy mężczyzna z odległego południa uśmiechając się lekko choć oczy miał poważne a i mówił o poważnych sprawach. Co w tym bunkrze było to było ale na pewno nie było pozywienia. Na jego dostawy byli skazani ze świata zewnętrznego. To akurat wiedzieli wszyscy w bunkrze. Na razie jednak czuł wreszcie pełny żoładek bo wcześniej u Franka po prostu zjedli tyle, że efekt głody stał się znośny do odczuwania ale na pewno się nie dało czuć sytym. Zresztą czego oczekiwać po rodzinie rybaków przed połowem a nie po gdzie musieli jeszcze z przygotowanych zapasów na śniadanie przygotować dwie dodatkowe porcje czyli okroić własne.

Z pełnym żołądkiem zdecydowanie lepiej się myślało. A było o czym. W Cheb wszyscy zdawali się być pewni z powrotu gangerów choć nikt nie wiedział kiedy ani po co mieliby wrócić. I Chebańczycy zdawali się mieć po zimie zdecydowanie dość wszelakich walk. Ale sam widział dziesiątki świeżych mogił na cmentarzu. Ilość w stosunku do ludzi towarzyszących pastorowi w ostatniej drodze była zasmucająca. No i w Cheb nie było żywności. A jak była to mało i drogo. Mogło starczyć z trudem na bierzące potrzeby ale o zrobieniu zapasów nie było co marzyć. Dalton zaś przyjął spokojnie wymijającą odpowiedź chłopaka z Miasta Neonów w sprawie zamiany broni ale zadowolony widocznie nie był choć mógł żywić nadzieję, że jeszcze może Will wróci ze zgodą od Barney'a na taką wymianę. Zresztą jedyny erkaem jaki można było wymienić zabrał Baba choć może jeszcze dałoby się wymienić na jakieś karabinki lub podobną broń. Na willowego czuja to bez konkretu z jego strony która była zwyczajowym wstepem do handlu to Dalton pewnie nadal uważał swoja spluwę za gotową na wymianę. Tak, Schroniarze stali lepiej niż kiedykolwiek z zsytuacją wewnątrz i nza zewnątrz Schronu a mimo to wcale nie było różowo i wychodził jeden problem po drugim.




Detroit; dzielnica Runnerów; klinika "Brzytewki"; Dzień 2 - południe




Alice "Brzytewka" Savage



- Nie wiem co ty pieprzszysz... - skwitował krótko jej ostatnią odpowiedź traper. Póki coś nawijała o wietrzeniu poziomów bunkra i objawach to jeszcze po podejrzliwej minie widziała, że coś tam o niego trafia do przekonania ale gadki o kwasach i rybosomach w ogóle nie załapał. Jak zdecydowana większość jej rozmówców z jakimi się zazwyczaj stykała. Wątpiła by nawet Chris łapał takie gadki bo skupiał się na razie na codziennej praktyce która była łatwiejsza do załapania poprzez naoczne i namacalne przykłady z którymi mieli do czynienia. Jak z tą amputacją czy bieganiem po szpitalu. Póki coś nawijała o konkretach które były nazywane po imieniu tak jak znali to przeciętniacy jak reka, noga czy wątroba to nawet najczęściej łapali choć ogólny zarys rozmowy i jej tłumaczeń. Jednak gdy pojawiały się elementy specjalistyczne z wyższej szkoły jazdy pojawiały się oznaki zdziwienia i niepewności o czym mówi a gdy waliła całym bloczkiem takiej terminologii zazwyczaj zwyciężało zniechęcenie lub przypomnienie, że mają cos ważnego do załatwiena. Lub po prostu co niektózy kazali jej się zamknąć czy spadać. Drzazga najwyraźniej nie darzył jej ciepłymi wspomnieniami i uczuciami to i cierpliwości miał znacznie mniej.

- Zostaw co masz do zostawienia tutaj. Mogę jeden dzień poczekać z powrotem. - rzekł wskazując na starą kuchenkę a dokładniej piekarnik. Mówił oschłym tonem najwyraźniej nie mając zamiaru się z nią kolegować i nie ufając jej nadal. Czy jednak poczucie obowiązku czy bratersta krwi z własnymi ziomkami było tak silne czy też szeryf naprawdę potrafił być tak przekonujący czy działał tu jeszcze jakiś inny czynnik tego nie wiedziała. Traper jednak zdecydowanie nie chciał z nią gadać dłużej nic to konieczne i dążył do szybkiego zakończenia spotkania.

---


- Co tak łazisz po dziurach? - spytał rozbawionym głosem Marcus gdy weszła przez drzwi wejściowe. Wskazywał głową na obdrapany budynek opuszczonej kamienicy z której niedawno wyszła. Nie była pewna czy to jego widziała przy spotkaniu z Drzazgą bo z daleka większość Runnerów wyglądała podobnie.

- Tak, chcesz wpaść w jakąś albo z kimś? - spytał drugi strażnik co wywołało falę wesołkowatego hichrania się u nich obu. Chyba nie podejżewali jej o nic dla nich zdrożnego ale gadali jakby co najmniej byli zaciekawieni czemu wróciła z opuszczonej kamienicy a nie ulicą jak zazwyczaj czy ktoś jej na miejsce bryką nie podrzucił.

---


Wewnątrz jednak czekały ją znacznie poważniejsze sprawy. Toby. Szczeniakowaty człowiek grupki Hank'a żył. Co było pocieszające i właściwie było tylko jej zaslugą. Wyrwała go choć na chwilę z lodowatych łap kostuchy ale ta nadal trzymała go jedną łapą. I trwał w takim zawieszeniu pomiędzy nimi dwoma, między zyciem a smiercią.

Najważniejsze zostało zrobione już wczoraj dlatego dziś w ogóle było jeszcze wokół kogo chodzić. Dziś miała zdecydowanie lepsze warunki niż wczoraj. Całkiem czyste pomieszczenie a nie zawalone kurzem i pyłem pobojowisko, swoje przygotowane narzędzia no i Chris'a z Tomem do pomocy. Zrobili razem co się dało a obaj pomocnicy byli jak na runnerową średnią śmiertelnie poważni. Niewiadomą pozostawała siła organizmu nieprzytomnego chłopaka. Alice była w końcu lekarzem a nie cudotwórcą nie była w stanie naprawić uszkodzonych narządów lub naprawić ich na czas a i do naprawy musiała mieć odpowiednie zasoby czasu i środków.

Tym razem jednak operacja się udała a pacjent nie zmarł im na stole. Gdy składali narzędzia a Tom odwoził nieprzytomnego chłopaka do sali szumnie nzaywanej przez Alice pooperacyjnął a która dopiero miała być taka w jej zamierzeniach pierś pacjenta z wolna ale regularnie wciąż unosiła sięi opadała w montonnym rytmie. Wymyty i nieruchomy w ogóle nie przypominał tego chałaśliwego i nieco chaotycznego narwańca gdy go poznała w ruinach kamienicy którą mieli wysadzić niecałą dobę temu. Z drugiej strony może i na codzień był miły i spokojny ale wczorajszą akcję Hanka i Jednookiego raczej nawet na runnerowa średnią cieżko było uznać za codzienną.

Po zabiegu miała wreszcie trochę czasu dla siebie. Czyli nie przeznaczonego na pacjentów, remont szkołoszpitala czy załatwianiem zleceń i spraw od i dla reszty gangu. Nic nie było jednak wieczne. Dziś był mecz. Za parę godzin właściwie. Reszta wczorajszych imprezowiczów pewnie właśnie wstawała bo to by dla większości z nichpora na to była odpowiednia. No chyba, że szef znów im wymyślił jakąś atrakcję na ten poranek po jej wyjściu. To, że gangerlandia budzi się do zwyczajowego życia dało sie zauważyć po samochodzie który zajechał przed szpital. Z okna widziała wysiadającą grupkę zdecydowanie niezadowlonych i zrzędliwych Runnerów. Poznała, że są od Viper. Najwyraźniej kompletnie nie usmiechało im się tracić dzisiejszego widowiska by pilnować jakiejś głupiej szkoły w której i tak nie ma nic ciekawego. Było widać, że wczorajsza reakcja ich szefowej trafnie przewidywała podobna reakcję choć i tak było bladym cieniem tego co działo się wczoraj na dachu kręgielni. Ale jak widziała na własne oczy Viper nie odważyła się otwarcie zignorować rozkazu szefa i przysłała swoich ludzi. Jak oni przyjęli od niej tą radosną wiadomosć można było tylko zgadywać ale zrzędzący i mamroczący efekt widziała właśnie na własne oczy jak wysiadał z samochodu. Dla odmiany witający ich Marko był w siódmym niebie, że nie tylko oni będą tu slęczeć gdzie nawet gamoniowatych palantów Brzytewka nie pozwala glanować ani chociaż w mordę dać.




Cheb; pd - wsch rogatki; magazyn budowlany; Dzień 2 - południe




Tina i Whitney Winchester



Okazało się, że stara prawda mówiąca, że najwolniejszy samochód jest szybszy od najszybszego pieszego sprawdziła się ponownie. Zwlaszcza jak pieszemu bardziej zależało na pozostanie niezauważonym niż poruszaniu się prędkim. Początkowo Tina posuwała się dość ostrożnie. Teren jej sprzyjał bowiem wilgotna, wysoka trawa z podmokłym gruntem zmoczyła ją całkowicie ale i skryła prawie całkowicie. Póki było się schylonym czy nawet zaległo na ziemii ktoś z pojazdu na drodze miał dość marne szanse zauważyć takiego zalegniętego skradacza. Ale za to ów skradacz musiał właśnie zalec lub poruszać się dość wolno nawet na piesze standardy.
Miała jednak okazję obserwować dalsze losy tego zmotoryzowanego spotkania o poranku na tej pokrytej kałużami, błotem i tym dziwnym pyłem drodze. Będący do niej tyłem wojskowy pojazd zwolnił i zatrzymał się. Facet obsługujący broń maszynową na jego dachu skierową swoją lufę i chyba uwagę na dwa nadjeżdżające pojazdy które też zwolniły by się w końcu zatrzymać. Przez chwilę obie strony zamarły nieruchomo. Sądząc po ruchach głowy tego czarnego w mundurze musiał z kimś gadać czy coś uzgadniać, pewnie z resztą załogi hummera. W końcu humvee nieco zjechał na pobocze i zatrzymał się robiąc przejaz dla pozostałych pojazdów. Facet za erkaemem machnął do tamtych ramieniem jakby zachęcał ich by jechali dalej. Podziałało. Dwa pojazdy gangerów powoli ruszyły wciąż pod okiem lufy erkaemisty. Jechali powoli kierując się ku przeciwległemu poboczu najwyraźniej chcąc zachować maksymalną, możliwą odległość od hummera. Odległość stopniowo skracała się aż nadszedł punkt krytyczny gdy nieruchomy pojazd i te dwa co go mijały dzieliła tylko szerokość drogi. Punkt krytyczny minął, pojazdy Panewek minęły zaparkowany wojskowy pojazd i przyśpieszyły chcąc się widocznie oddalić czym prędzej poza zasięg wojskowego pojazdu. Widok erkaemisty który wciąż miał ich odalające się pojazdy na muszcze na pewno miał wpływ na powzięcie takiej decyzji.

Panewki jednak widocznie nie zrezygnowały ze znalezienia dwóch sióstr bowiem skreciły w boczną drogę prowadzącą do magazynu budowlanego w którym obie przenocowały tą noc. Poza tym była to najszybsza metoda zniknięcia z pola widzenia tych z hummera. Tinie udalo się wykorzystać zwłokę jaką dalo im niezapowiedziane spotkanie na drodze by dotrzeć w pobliże magazynu. Choć wyprzedzenie w stosunku do zmotoryzowanych gangerów miała minimalne. Whitney która miała lepszą perspektywę ze swojego miejsca na dachu kanciapy widziała, że poza jadacymi wich kierunku dwoma samochodami Panewek, zaparkowanym na poboczu głównej drogi wojskowym hummerze z ruin osady wyłoniła się jakaś kolumna konnych wozów. Ale na widok erkaemu obudowanego mundurem i hammerem zatrzymali się. Erkaemista też ich wziął na celownik bo byli już bliżej niż oddalające się od nich co raz bardziej pojazdy gangerów.



Szuter



Gdy tłumek w likalu zdecydowani zgęstniał i zgłośniał pogromca pancermutanta ubrał pancerz z jego skóry, zgarnął polewaczkę i kozackiego minishotguna i powrócił spokojnie na dół do sali głównej.

- Ty jesteś Szczota? - spytał spokojnie podchodząc do szefa organizowanej wyprawy a może i wkrótce swojego.

- Tak. A kto pyta? - odparł równie spokojnie facet. Sprawiał wrażenie, że ma dobry humor choć obcego zlustrował uważnie dlatego odpowiedział po chwili.

- Na mnie mówią Szuter. Chciałem zrobić zapasy w sklepie Andrzeja, ale w chwili obecnej jest to nierealne. Ludzie mówią, że zaopatrywałeś ten sklep i, że zbierasz ludzi na wyprawę po zaopatrzenie? - Szuter przedstawił swoją sprawęw krótkich słowach.

- Ano niestety przykra sprawa z towarzyszem Andriejem… - miejscowy cwaniak rozłożył nieco szeroko ręcę krzywiąc się co nieco na twarzy. - Ale tak, dobrze słyszałeś, organizuję wyprawę. Najemnik? Chyba pierwszy raz cię tu widzę. - rzekł patrząc bystro na Szutera.

- Ano pierwszy. - odpowiedział spokojnie - Jakie są zasady? - spytał przybysz patrząc na potencjalnego szefa.

- No przede wszystkim to taka, że ja jestem szefem i tylko ja. - wskazał wymownie kciukiem na swoją klatę która jakoś imponująca nie była. - Robicie co wam powiem. Jak, to mi zwisa, ma być zrobione. - dodał wyjasniająco. - Druga sprawa no to kwestia dyskrecji. Trzymać gebę na kłódkę gdzie byliśmy i co tam było. - dodał - Trzecia sprawa to podział łupów. Ja dzielę tutaj na miejscu po powrocie z tego co nam się uda tu dowieźć. Nie toleruję samowolek w tej materii. Robię się wowczas niesympatyczny i reszta chłopaków też. - wskazał głową na niewielką grupkę ochotników która ich się przysłuchiwała rozmowie kiwając twierdząco głowami. Facet sprawiał wrażenie, że czuje się z nimi pewnie i swobodnie i oni z nim tak samo.

Umowa zdawała się być dość standardowa. Wyglądało na to, że gamble do ręki są dość niewielkie i tak naprawdę prawdziwą zapłatą jest podział przywiezionych łupów. To niejako łaczyło wszystkich by zdobyć i nawieźć ich jak najwięcej. Łupy miał oczywiście dzielić wedle uznania Szczota co też nie było niczym niezwykłym. Warto było więc zdobyć jego uznanie i inni uczestnicy wyprawy również od początku starali się wywrzeć na nim dobre wrażenie. Większosć też chyba się znała bo byli miejscowi albo brali udział w poprzednich wyprawach. Tak to wyglądało gdy Szuter posłuchał ich rozmów. Właściwie wszyscy znali się po imieniu czy ksywie, wymieniali jakieś dyfteryjki czy historyjki z poprzednich wypraw albo wymienali się plotami co się działo z od ostatniego czasu gdy się widzieli tu czy tam. Dawało to nadzieję, że z takiej wyprawy chyba da się wrócić cało skoro tylu ich wracałoz poprzednich i pchali się na kolejną.

Co do same wyprawy jechali na cztery wozy konne. Z czego jeden to była buda i kwatera Szczoty, jeden zawierał zapasy a dwa były docelowo przeznaczone na zdobyty towar i na nim tarabaniła się większość obstawy i pracowników. Było też paru konnych luzem na razie jadących w pobliżu kolumny wozów. Łącznie Szuter naliczył trochę ponad tuzin ludzi. Uzbrojenie raczej mieli zdecudowanie słabsze od niego bo dominowała broń myśliwska czyli strzelby różnego autoramentu, sztucery, pokrewne wichesterowi repetery typu lever action no i broń krótka. Brakowało natomiast broni automatycznej czy ciężkiej. Sam Szczota miał w kaburze przy pasie potężną pukawkę choć chyba traktował ja raczej jak oznakę władzy i statusu niż coś czego przyjdzie mu używać na serio.


Cała radosna i atmosfera ulotniła się momentalnie prawie zaraz po wyjeździe z miasta. Wyglądało to trochę jak w tych kawałach pt. "Wychodzę z domu a tam czołg..." czy coś w tym stylu. Co prawda nie trafili dosłownie na czołg tylko na hummera ale ten zamontowany na dachu ckm był zdolny jedną serią znacznie przerzedzić wedrowców a druga powrotna mogła dobić co nie zgarnęła pierwsza. Zwłaszcza, że hummer był w wojskowym kamuflażu, broń na dachu była obsadzona przez faceta w mundurze i hełmie i stał na poboczu a nie jechał sobie. I stał już jak się na niego natknęli po pokonaniu ostatniego zakrętu i nie wiadomo jak długo tam stał ale ruszać na razie nie zamierzał. Zaś droga prowadziła tuż obok jego burt. Będąc pod efektem wrażenia i zaskoczeni taką niespodzianką na samym początku podróży woźnica pierwszego wozu zatrzymał się niepewny co robić a za nim zatrzymała się reszta kolumny. Ktoś posłał po Szczotę a póki co karawaniarze spogladali to na siebie to na pojazd równie niepewnie a ręce nerowow błądziły im w okolicach broni.

- A ci tu czego? - spytał retorycznie szef karawany gdy znalazł się na czele swojej kolumny i na własne oczy przekonał się z czym mają doczynienia. - Szuter, Sedna, podejdźcie do nich i spytajcie się czego chcą. Jesteśmy tylko biednymi pielgrzymami i szukamy Ziemi Obiecanej. Aha, i że wojsku zgarniać haracz to grzech. I to kurwa jeszcze na samym progu świątyni chciwości... - rzucił po chwili namysłu. Na koniec przerobił trochę na żart bo większość uśmiechnęła się czy parsknęła czymś śmiechopodobnym. Skoro Szczota wiedział co robić to nie było tak źle. Szuter wiedział o co chodzi. Szczota wysyłał jego jako nowego i niesprawdzonego ciekaw jak sobie poradzi. No i "w razie czego" tracił obcego a nie kogoś ze stałej obsady. Sedna zaś była młodą dziewczyną ubranej na indiańska modłę a nawet z kołczanem, łukiem i tomahawkiem. Też była chyba nowa bo mało kto z nia gadał i ona też nie sprawiała wrażenia rozmownej. Zaś ci w terenówce na razie również byli raczej bierni. Na początku facet za ckm-em był do nich skierowany plecami i celował chyba w coś innego ale gdy wyjechali zza zakretu przeniósł lufę na nich. Ale nie strzelał. Tamci chyba równiez czekali na to co się stanie.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline  
Stary 15-10-2015, 15:02   #58
Konto usunięte
 
no_to_ten's Avatar
 
Reputacja: 1 no_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemuno_to_ten to imię znane każdemu
Ciemno jak cholera, gęsty las, nie widział absolutnie nic, co by się wyróżniało.

Cały czas skupiał się na otoczeniu. Nie był indiańcem Sokole Oko, ale próbował dostrzec absolutnie każdy szczegół. Szli w milczeniu, powoli i ostrożnie, bezustannie się rozglądając. Jedyne co ułatwiało im zadanie, to blade refleksy na wodzie.

Ktoś krzyknął. Brennan odruchowo odwrócił się w jego stronę. Broń była gotowa do strzału, ale nie miał pojęcia w co konkretnie celować. Pozwolił sobie na pół sekundy sceptycznego spojrzenia.
Gałęzie?

Dopiero po chwili do niego dotarło, że to macki. Nie ma tu maszyn, a jedynie zmutowana bestia, głodna albo agresywna. Może broni swojego terytorium. Prawdopodobnie ma po prostu instynkt zabójcy.

Nagle stracił oddech w płucach. Kości zaczęły wbijać się w organy wewnętrzne, nie miał czym oddychać, poczuł też przenikliwy ból w udzie. Czaszka zaraz miała wybuchnąć od ciśnienia, a do tego co chwila coś dźgało go po nogach.

Puścił karabin i zaczął rozwierać żelazny uścisk, w którym się znalazł. Ręce ślizgały się od gęstej mazi, ale przynajmniej zdołał na chwilę zaczerpnąć powietrza. Ciągłe jednak pozostawał w splocie. Brennan był silnym facetem, mimo to nie mógł sobie poradzić. Cały czas oplatało go ogromne cielsko, a przed twarzą przemknęło mu jeszcze zestawienie kłów i dwóch czarnych punktów na którejś z macek. Syknęło tylko i zanurkowało z powrotem w bajoro.

Chwyt w końcu zelżał. Brennan zdołał wygramolić się spod cielska, tylko po to żeby paść na błoto. Macki momentalnie wzbiły się w powietrze, by zanurkować w jego stronę.

Wierzgał się, kopał, zasłaniał karabinem. W końcu jednak poczuł delikatne łaskotanie na szyi, po którym nastąpił przeszywający, zamraczający ból. Kły wbiły się głęboko w mięśnie. David próbował złapać mackę, ale ta już uciekła.

Szybko się odczołgał i wstał gotowy do dalszej walki.

Nikt już jednak nie walczył. I dobrze.

Brennan padł na ziemię.
 
__________________
[I]Stars shining bright above you
night breezes seem to whisper "I love you"
birds singing in the sycamore trees
dream a little dream of me[/I]

Ostatnio edytowane przez no_to_ten : 15-10-2015 o 15:34.
no_to_ten jest offline  
Stary 15-10-2015, 22:38   #59
 
psionik's Avatar
 
Reputacja: 1 psionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputacjępsionik ma wspaniałą reputację
Jeszcze siedząc w Łosiu, a potem na wozie, Szuter zastanawiał się, czemu w zasadzie zgodził się uczestniczyć w tej idiotycznej misji? Nie był najemnikiem, ani rangerem. Był zabójcą, a tacy średnio przydają się w dziczy. W końcu stwierdził, że lepiej jednak zniknąć z miasta na parę dni; w końcu to on był odpowiedzialny za zatrzymanie hałastry i to na nim w pierwszej kolejności zechcą się zrewanżować brudasy w skórach. Lepiej więc nie być w mieście, gdy nie ma się taktycznych przewag.
Siedział więc teraz na wozie i przyglądał się ludziom, z którym związał swój los przez najbliższe dni. Niestety nie wyłowił nikogo wartego uwagi, nikogo, oprócz Szczoty, który mógłby się pochwalić jakimkolwiek profesjonalizmem. Składało się na to wiele czynników - wyposażenie, sposób obchodzenia z bronią, stosunek do innych, ogólne rozprężenie i brak czujności.
~ Amatorzy! ~ pomyślał z pogardą.


Wyłowił jednak jedną osobę, która tak jak on, nie pasowała do tej karawany - młoda, ledwie dwudziestoletnia dziewczyna, o jasnych włoskich korzeniach (jeśli ktoś widział prawdziwą Włoszkę) w stroju charakterystycznym dla natywnych mieszkańców stepów.
[media]http://www.italianbeautysrl.net/wp-content/uploads/2015/08/beautiful_native_american_women_coloring.jpg[/media]

Dziewczyna wyglądała na spiętą i zdecydowanie wyróżniała się od innych nie tylko strojem. W przeciwieństwie do innych nie miała żadnej broni palnej, a przynajmniej na widoku. Miała ze sobą łuk, strzały i lekki toporek - tomahawk.
Szuter zastanawiał się co taka dziewczyna robi w karawanie. Wyglądała jeszcze bardziej absurdalnie niż on. Jak dwie wisienki na torcie ekskrementów. Przez chwilę ich oczy się spotkały. Mężczyzna dostrzegł mieszaninę uczuć, w tym niepewność, strach i ciekawość. Była sama, nie integrowała się z nikim, jak islamscy imigranci w Europie przed wojną, jednak w przeciwieństwie do nich, siedziała cicho na uboczu.
Szuter przyśpieszył, by zrównać się z dziewczyną, po czym zagaił z wrodzoną charyzmą ćwiczoną na salonach świata:
- Też pierwszy raz, czy po prostu nikt Cię tu nie lubi?
Dziewczyna spojrzała na niego koso przez chwilę się nie odzywając. - Ich się spytaj, to oni mają jakieś jazdy a nie ja. Nie wiem czy zawsze tak jest, pierwszy raz jadę z nimi. - burknęła w końcu niezbyt sympatycznie.
- Tacy jak oni zawsze mają “jazdy” - odparł zupełnie spokojnie ignorując naburmuszenie dziewczyny. - Czują się pewni bo są w grupie. To daje im poczucie bezpieczeństwa, bezkarności i wyższości. Rozdziel ich, a będą srać po nogawkach.
Jestem Szuter, a Ty? -

- Sedna. - odparła krótko dziewczyna. Była wyposażona i ubrana na klasyczną, indiańską modłę choć z rysów twarzy niezbyt pasowała do typowej przedstawicielki tej nacji. Z drugiej strony nie tylko rodowici mieszkańcy tej krainy uważali się obecnie za kultywatorów czy miłośników indiańskiej tradycji tzw. “białych Indiań” też było całkiem sporo. - Skąd wiesz jak się czują? Pracowałeś już z nimi? - spytała już trochę mniej naburmuszonym tonem.
~ Mięknie ~ uśmiechnął się.
- Z tymi nie, ale znam się nieco na ludziach. Widać że ich Szczota siłą od pługa wyrwał, nieobyci z bronią, źle wyposażeni, pewni siebie i głośni w grupie, cisi i niepewni gdy podchodzę do zbłąkanej owcy oddalonej od stada. - Szuter przyglądał się dziewczynie przez chwilę. W sumie to ona była jeszcze gorzej wyposażona, ale liczył, że Indiańcy nauczyli ją korzystać z broni. Reszta i tak nie miała broni repetujacych, więc w walce jeden na jeden, Panienka Śmierć mogła pójść w obie strony.
- Co cię skłoniło do tej wyprawy? Wydaje się, że nie idziemy po strzały i toporki - spytał po krótkiej przerwie.
- Zbłąkane owce zawsze są niepewne i głośno beczą. - rzuciła neutralnym tonem i zamilkła na chwilę jakby zastanawiając się co czy cokolwiek odpowiedzieć na resztę pytania sąsiada.
- Muszę przejść próbę. Biegnący Księżyc mi kazał. To wybrałam to. - rzekła zagryzając nieco wargę po chwili wahania.
- Z tym bywa różnie. Na przykład Ty nie wydajesz się becząca, a od stada jesteś jednak daleko - odpowiedział pewnie, ale nie kontynuował wątku. I tak zrobiło mu się niedobrze od kadzenia młodej dziewczynie. Poza tym, nie chciał wchodzić z nią w zbyt dużą poufałość, bo jeszcze przyjdzie mu stanąć w jej obronie, gdy reszta zdecyduje się z nią zabawić. W tej sytuacji przy zdecydowanej przewadze liczebnej mógł liczyć tylko na Szczotę, a to mu się zdecydowanie nie podobało. Tym bardziej, że facet mógł nie być dżentelmenem i sprawy mogły przyjąć bardzo nieciekawy obrót. A Szuter nie lubił takich sytuacji.
- Wybrałaś jednak marnie. Uważnie patrz za siebie i nie ufaj nikomu, taka moja rada. Pierwsza jest gratis.
- Co ma być to będzie. Jeśli wrócę to przejdę próbę. - stwierdziła filozoficznie i wzruszyła obojętnie ramionami dziewczyna. - Chyba nie masz o reszcie zbyt dobrego zdania. Skąd jesteś? - spytała Szutera patrząc na niego uważnie.
- Ja nie mam o nikim dobrego zdania. Dzięki temu żyję - odparł równie filozoficznie drapiąc się zabliźnioną ręką po brodzie.
- I wierz mi maleńka, nie chcesz wiedzieć skąd jestem. - odpowiedział zapalając fajka i patrząc w niebo.
- Aha, dobrze wiedzieć… - mruknęła pod nosem dziewczyna chyba uznając ich pierwszą rozmowę za zbliżającą się do rychłego końca.

Dalszą rozmowę przerwał nieoczekiwany postój, a potem jakiś pachołek robiący najwyraźniej za gońca. Przekazał bowiem wiadomość, że on i Sedna mają się zjawić u Szczoty. Mężczyzna wzruszył ramionami, poprawił broń i skinąwszy na dziewczynę podszedł do wozu.

- Szuter, Sedna, podejdźcie do nich i spytajcie się czego chcą. Jesteśmy tylko biednymi pielgrzymami i szukamy Ziemi Obiecanej. Aha, i że wojsku zgarniać haracz to grzech. I to kurwa jeszcze na samym progu świątyni chciwości...
- Jesteśmy w ich zasięgu. Mogą nas z łatwością zdjąć jedną, góra dwiema seriami. Skoro jeszcze tego nie zrobili i nie wysłali nikogo do nas, to pewnie nie nas szukają. Jedźmy dalej. W razie czego, z bliska łatwiej będzie twoim ludziom celować.
- Noo… - kwinął głową szef na chwilę w strone hummera a potem znów na Szutera. - Ale możemy też wrócić do miasta i poczekać aż sobie pojadą w cholerę tylko to mi cholernie nie pasuje. Pasuje mi natomiast, żebyście skoczyli do nich i wyniuchali o co im biega. Nic do nich nie mam i mam nadzieję, że oni do nas też nie. [/i]- rzekł cierpko Szczota patrząc z wozu na stojącego nadrodze mężczyznę w nietypowym pancerzu. Jakoś nie sprawiał wrażenie na skorego do zmiany zdania.
- Jak chcesz - Szuter wzruszył ramionami.
~ Co za idiota? ~ pomyślał odwracając się tyłem do "Wodza". Ten typ ewidentnie miał ego odwrotnie proporcjonalne do IQ, o ile wiedział co znaczą te terminy.
Nic to, schował PMkę pod płaszczem na plecach, sprawdził mocowanie swojej mini-pompki przy biodrze i przewiesiwszy Bushmastera przez plecy ruszył na spotkanie z Humviem. Granatnik zostawił razem z resztą ekwipunku na wozie. Nie chciał denerwować gości z CKMem. Obstawa w postaci indianki z łukiem przywodziła na myśl sławne i nieprawdziwe szarże polskich ułanów konno na niemieckie czołgi.
Tak, czy siak, mężczyzna postawił kołnierz swojego płaszcza w modnym kolorze rdzawo-sraczkowo-żygowym i ruszył spokojnie i w milczeniu. Szuter nieco z przodu. Nikomu się nie spieszyło, choć mężczyzna starał się wyglądać na spokojnego.

[media]http://www.combatindex.com/hardware/images/land/hmmwv/LG/hmmwv_81.jpg[/media]

Szli w milczeniu chyba z jakieś kilkadziesiąt czy i setkę kroków we dwójkę. Szli powoli, odkrytym terenem prosto pod tą cholerną lufę karabinu. Tamten koleś mógł wypalić w każdej chwili i szanse by zwiać i ujść z życiem byłyby wtedy bardzo mizerne. Ale jednak nie strzelił choć facet na dachu cały czas ich miał na muszce. Gdy podeszli zauważyli więcej detali. Koleś za karabinem był czarnoskórym facetem w mundurze i hełmie. Mundur wyglądał z tej odległości całkiem nieźle w kamuflażu na leśny teren. Z klapy na piersi wystawała mu latarka kątowa co sugerowało całkiem porządne wyposażenie. Z bliska na klapie silnika białawe plamy przekształciły się w dużą, białą, pięcioramienną gwiazdę z napisami “NYA”.

Za szybą która była nieźle zakurzona i ubłocona tak samo jak reszta wozu zwłaszcza na rogach i brzegach gdzie nie sięgały wycieraczki widzieli kolejnego faceta też w mundurze choć już bez detali jak ten wystający na zewnątrz murzyn. Wzrok Szutera przebił się nawet w półmrok pojazdu i na tylnych siedzeniach dostrzegł jeszcze dwóch, też mundurach. Wyglądało więc na to, że jest ich tam w środku czterech o ile nie robili jakiegoś myku pod tym kątem.

Z bliska zmienił się kąt widzenia i zauważyli ruch na poboczu. Okazało się, że terenówka wojskowych była zaparkowana niedaleko jakiegoś zjazdu który chyba prowadził do większego budynku na poboczu. Ten wyglądał na jakąś farmę czy magazyn opuszczony tak samo jak większa część miasteczka do którego przybył wczoraj Szuter. Jednak ruch jaki zauważył robiły dwa pojazdy. Te same które widział wczoraj zaparkowane przed “Łosiem” i właściwie były tam jeszcze dziś rano. Te które należały do tego grubego i jego bandy co wczoraj próbowali robić problemy w postrzelanej knajpie.

- Nie podchodźcie bliżej! - rzucił krótko i ostrzegawczo facet za karabinem trochę wcześniej niż zamierzał zatrzymać się strzelec.
- Czołem panowie, zabłądziliście? Paliwa zabrakło? - Szuter nie tracił humoru, nawet w krytycznej sytuacji. To, że debile marnowali benzynę stojąc na jałowym biegu powinno mu powiedzieć, że to debile z Nowego Jorku, jeszcze zanim zidentyfikował białą gwiazdę na drzwiach pojazdu.
Zaczął mówić coś znacznie ciszej do wnętrza pojazdu co Hegemończyk wyłowił jako “panie poruczniku…” ale nic więcej. Po chwili drzwi od strony pasażera otwarły się i ukazał się kolejny facet w mundurze. Ten był biały i bez hełmu i miał krótko ostrzyżone włosy choć koloru podobnego do przedstawiciela Szczoty.

- Dzień dobry, porucznnik Richardson, Armia Nowego Jorku. - zaczał uśmiechając się co nieco. Wyglądało to dość oficjalnie. - Nie zgubiliśmy sie oczywiście… - zaczał rozkładając nieco ręce jakby kpił nieco czy opowiadał jakiś dowcip. - Ale bardoz by nam pomogło sie dowiedzieć co to za malownicze miasteczko z którego wyjechaliscie. - rzekł wskazując brodą na Ruiny z którcyh wyjechała kolumna wozów. Znów oparł dłonie na ramie drzwi i czekał na odpowiedź dwójki parlamentariuszy.

- Ta dziura, ten szczyt cywilizacyjnego zacofania, to ni mniej, ni więcej jak Cheb - nękana przez gangerów wieś jakich zapewne pełno w okolicach Detroit. - odpowiedział całkowicie spokojnie. -Panie poruczniku - przez chwilę kusiło go, żeby przekręcić stopień lub nazwisko, ale po pierwsze nadal był w zasięgu strzału, po drugie stał przed nim tępy nowojorczyk. Skończył więc na sardonicznym tonie - jesteście strasznie daleko od Nowego Jorku - powiedział i ugryzł się w język - w końcu to mogli być przebierańcy, którzy buchnęli wózek i mundury zadufanym trepom z Ogryzka. Hołdując starej hegemońskiej zasadzie - im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz, postanowił nie wnikać w ten temat i nie zdradzać się zbyt dużą wiedzą - Czy potrzebujecie jakieś asysty? Jeśli nie, to wrócę do naszej małej wiejskiej karawany i ruszymy w swoją stronę z zapewnieniem, że nas nie ostrzelacie. Chłopaki na wozach trochę boją się podziurawienia. Wasz CKM zrobił na nich wrażenie - odpowiedział starając się uśmiechnąć naturalnie.

- Cheb? O jak miło… - powiedział nowojorski oficer przenosząc wzrok z rozmówcy gdzieś za niego. Sądząc po ruchu głowy chyba ogarniał wzrokie panoramę ruin tego miasteczka. Nie była zbyt wielka jak chyba wszystko co znajdowało się w środku i dotyczyło tego miejsca więc żołnierz skończył dość szybko swoje oględziny.

- Asysty? Niee… - machnął ręką oficer ale prcychnął trochę rozbawiony słyszać słowa Szutera o reakcji karawaniarzy. - No ten ckm własnie jest od robienia właśnie takiego wrażenia choć oczywiście nie nadaje się tylko do tego. - pozwolił sobie na okazanie zadowolenia ze słów wędrowca i spojrzał na zamontowaną na obrotnicy broń. Z bliska Szuter widział, że to klasyczny M 60 zwany tradycyjnie świniakiem. No sprawna broń tego rodzaju na pewno mogła zrobić to czego słusznie obawiali się karawaniarze. Przed tego rodzaju pociskami nie chroniła większość pancerzy ani nawet dechy wozów a ciężko by tam było znaleźć coś bardziej ołowioodpornego.

- A tyś co za jeden? Bo to chyba nie jest twój dom jak widzę? - spytał ponownie kierując wzrok na rozmówcę. Zdawał się być zaciekawiony z kim ma do czynienia.
- Co mnie wydało? - uśmiechnął się zabójca wyraźnie rozluźniony. - Jestem najemnikiem. dodał po chwili już na poważnie. - Wczoraj pilnowałem porządku we wsi przed tymi gangerami, których chwilę temu puściliście, teraz razem z moją niedokońca czerwoną towarzyszką ochraniamy karawanę. Szukacie czegoś konkretnego w Cheb? Szuter postanowił napomknąć o gangerach utrudniających życie poczciwym ludziom. Jeśli to faktycznie Nowojorczycy, to może zajmą się eliminacją takich szumowin i on będzie mógł nieco odetchnąć?

Oficer przeniósł wzrok poprzez dach na oddalające się co raz bardziej pojazdy. Te już dojeżdzały prawie do tego dużego, opuszczonego budynku który zdawał się być pusty, cichy i opuszczony tak samo jak najczęśceiej spotykany na Pustkowiach tym współczesnego budownictwa z kategorii “zanodebany ale chętnie przyjmie nowych lokatorów”. I często w przyjmowaniu gościny wybitnie mało wybredny łącznie z tym, że nowi gospodarze czy goście niekoniecznie musieli być mili czy choćby trzymać się humanodialnej sylwetki.

- No w Cheb szukamy Cheb. - odparł gdy skończył lustrowanie pojazdów i budynku znów przenosząc wzrok na rozmówcę. Szuter zanotował w głowie, że ta zapchana wszami i prymitywizmem dziura musi mieć jednak w sobie coś, skoro interesuje się nią nawet pożal się Boże armia, pożal się Boże miasta oddalonego jedynie jakieś 600 mil. - A no to jak to twoja sprawa te pilnowanie no to pilnuj. Widać nieźle ci wczoraj poszło skoro dziś są tu a nie tam w środku. - odpowiedział lekko kiwając głową i nieco mrużąc oczy jakby coś sobie kalkulował. - A najemnik taki od takiego pilnowania nazywa się jakoś konkretnie? - spytał ponownie o imię nieznajomego.

- Borys poruczniku. Najemnik od takiego pilnowania zwykle nazywa się Borys. Każdy stara się robić swoje jak najlepiej, prawda?
Nic to, my tu gadu gadu, a Słońce wędruje ku zachodowi. Miło było poznać. -
machnął ręką na pożegnanie, po czym odwrócił się i ruszył do karawany.
Po paru krokach zatrzymał się jednak i odwrócił do Richardsona wołając
- Panie poruczniku, a pestki SS190 macie? -

- Na pewno, każdy orze jak może. - zgodził się grzecznie oficer ponownie się usmiechając. Kiwnął głową na pozegnanie choć gdy Szuter z Sedną się odwrócili nie usłyszeli trzaśnięcia drzwi oznaczającego by, że wsiadł do środka. Gdy strzelec odwrócił się i spytał tamten wciąż stał oparty o drzwi. Wówczas Szuter dojrzał, że przy nodze która kawałek wystawała spod drzwi wystaje mu kawałek pochwy, pewnie od jakiegoś noża.

- Do P 90? Albo FN? Heh… Dowcipniś z ciebie Borys widze jest całą gębą… - rozesmiał się porucznik o krótko scietych włosach. - Ale z ciekawości powiedz co był byś w stanie zaoferować za takie niecodzienne ammo? - zapytał wciąż rozesmiany i chyba szczerze zaciwkawiony.

- Laski za to nie zrobię - odpowiedział odwzajemniając uśmiech. - Ale skoro nie macie pestek, to się chyba nigdy nie dowiemy, prawda? Do zobaczenia poruczniku Richardson. odpowiedział wracając do karawany.

- Od robienia laski są laski. - oficer zdawał się być szczerze rozbawiony gadką Szutera. Gdy odchodzili ponownie z nie do końca indiańską Indianką usłyszeli trzask zamykanych drzwi. Silnik nadal jednak pracował na jalowym biegu tak samo jak gdy podchodzili i rozmawiali.


Droga powrotna do "karawany" miała znacznie szybciej niż droga w drugą stronę. Szuter rozważał, czy może to być efekt zakrzywienia czasoprzestrzeni, czy bardziej chodzi o spokój i pewniejszy chód, wiedząc, że świniak nie wystrzela ich jedną serią ze świniaka.
~ Tak, to zdecydowanie to drugie ~ pomyślał uśmiechając się.
Musiał zapalić. Czuł potrzebę wyciągnięcia fajka, zaciągnięcia się, poczucia zapachu palonego tytoniu, tego miłego drapania w gardle i przede wszystkim dmuchnięcia dymu prosto w twarz Szczoty. Powstrzymał się. Ledwo.

- Możemy jechać, strzelać nie będą. - rzucił do Szczoty, gdy doszli z powrotem do karawany. - To dupki z tak zwanej Armii Nowego Jorku i szukają wyobraź sobie Cheb. Puszczą nas i chyba zawitają do Łosia, więc Twój pomysł na wycofanie się raczej by nie zadziałał. - Szuter wiedział, że nie powinien fikać Szczocie, jeśli chce zobaczyć jakiś brzdęk z tej wyprawy, ale po prostu nie byłby sobą, gdyby nie skomentował.
- No i kurwa zajebiście! - rzekł wyraźnie ucieszony szef karawany gdy usłyszał wieści od swoich posłańców. Dał znak i karawna znów zaczęła się szykowac by ruszyć w dalsza drogę.

Szuter załadował się na wóz i sprawdził swój ekwipunek. ~ Nigdy nie można być zbyt nieufnym. ~ to kolejne z jego "prawd życiowych".
Spojrzał jeszcze na jadące w oddali samochody gangerów. Jeżeli będą przejeżdżać obok, trzeba będzie się schować. Nie ma co robić większej atencji karawanie swoją skromną osobą.
 
psionik jest offline  
Stary 16-10-2015, 12:42   #60
 
AdiVeB's Avatar
 
Reputacja: 1 AdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumnyAdiVeB ma z czego być dumny
Gordon szedł spokojnie i czujnie przez gęstwinę lasu. Nie lubił takich terenów, zawsze zbyt łatwo w takim miejscu wpaść w zasadzkę. No ale niestety nie mieli wyboru gdzie ich ślady zaprowadzą. Dumał dalej nad tą całą wyprawą kiedy nagle… coś na pełnej kurwie wyskoczyło spod niego. Owinęło wielką macką i zaczęło dusić wprawionego w boju łowcę maszyn. Walker starał sie w pierwszym momencie wyrwać z klincza tego czegoś ale zdawało się być to nieskuteczne gdyż zacisk sprawiał że coraz ciemniej robiło mu się przed oczami, coraz ciężej było łapać oddech. Nie mniej jednak karabin nadal mocno trzymał w dłoni za pas nośny. Gordon po chwili starania się złapania oddechu i uspokojenia się podjął próbę wyswobodzenia się z ścisku potwora. Probówał przecisnąć głowę pod macką, którą oplątywała jego szyję. Zdawało się jednak że jest to na nic...

Gordon tonął w objęciach macki stwora. Starał się wyrwać cały czas, w pierwszej chwili wydawało mu się to niemożliwe ale po kilku próbach „rwania” udało mu się wyrwać uścisku stwora. Walker był wolny, jednak uwolnienie spowodowało tylko tyle że Zabójca został doszczętnie sprowadzony do defensywy. I to niestety niezbyt skutecznej. Systematycznie obrywał kolejnymi uderzeniami, starając się po kolei unikać ich lub przewidywać uderzenia. Stwór był szybki, celny i bezlitosny, a Gordon w zwarciu był bardzo słabym przeciwnikiem. Starał się co chwilę odskoczyć od stwora, i przycisnąć karabin do piersi by oddać strzał, jednak za każdy razem sięgały go macki i był spychany do obrony. W pewnym momencie stwór padł, jak gdyby nigdy nic... rozejrzał się i już wiedział że to sprawka Nico... stwór był martwy czyli jak na gust Gordona... najlepszy los jaki mógł go spotkać... Chciał się zebrać z ziemii i podejść do Dave’a ale mięśnie jakby zaniemogły. Gordon upadł na kolano, łapiąc się kurczowo za ramię. Rana była paskudna... bardzo zaogniona i piekła jak jasna cholera... pewnie zatruta... przed oczami zrobiło mu się trochę niewyraźnie, ciężej również było mu złapać oddech...
 

Ostatnio edytowane przez AdiVeB : 16-10-2015 o 12:45.
AdiVeB jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:08.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172