| Wystarczyła jedna noc i krótki popas, by zmęczenie opadło z Eddy jak znoszona kapota z ramion wędrowca, co znalazł bezpieczny dach nad głową. Gdy już opatrzyła Irgun, obeszła okolicę, dowiedziała się, czego chciała i powiedziała, co miała do powiedzenia, zajęła się sobą, końmi i obozem. Wyprała kilka sztuk przybrudzonej odzieży, ugotowała wszystkim wieczerzę i odwar z rumianku, którym spłukała rozpuszczone włosy, zanim rozczesała je dokładnie i zaplotła na powrót w misterną koronę z warkoczy, wszystko czyniąc ze swobodą i wprawą kogoś, kto od lat żył w drodze, pod dachem nie goszcząc częściej niż z rzadka. Choć z twarzy nie zeszły jej zdobyte podczas pogoni odznaczenia sińców i zadrapań, swojemu odbiciu w lusterku posłała tym razem zadowolony uśmiech. Jeśli pojadą do Osreda, będzie wyglądać na córkę swego rodu, a nie pospolitego obszarpańca. Rathar prawie się dał namówić, więc pewnie tam zawitają. Była głęboko przekonana o konieczności zatrzymania się w sadybie starego wojownika. Dyktowało jej to doświadczenie, stan Irgun i Rathara, potrzeby plemienia i własna paląca potrzeba zadania kilku pytań Osredowym jeźdzcom.
Teraz siedziała ze skrzyżowanymi nogami po drugiej stronie ogniska, pod krzewem udekorowanym mokrymi sztandarami przepranej przyodziewy – lnianą halką, zdobionym prostym haftem kubraku, dwiema parami czerwonych pończoch i Ratharowym giezłem. Szorowała zawzięcie kociołek, w którym ugotowała towarzyszom zupę z młodych pokrzyw i nuciła pod nosem melodię, która uzupełniona słowami miała stać się pieśnią... gdy tylko Eadwine sprawi sobie nową kobzę lub znajdzie kogoś, kto ją rad takową obdaruje.
Zamierzała ułożyć pieśń o tym, jak Rathar odzyskał Beornowy sierp. I zamierzała ułożyć pieśń o swojej miłości. Nowy instrument był niezbędny. Wielkie czyny wymagają pięknych pieśni, a doskonałe pieśni nie wybrzmią bez idealnego dźwięku. Potrzebują mistrzowskich instrumentów, tak jak klejnoty potrzebują misternej oprawy.
Rathar się patrzył. Swoim zwyczajem, nieruchomo i prawie bez mrugania, szare oczy otoczone przez szare, zmęczone sińce. Przez moment Eddzie przeleciała przez głowę myśl, czy gdyby teraz wstała i zrzuciła suknie, zmieniłby mu się wyraz twarzy. Potem pod tym spojrzeniem zrobiło się jej nieprzyjemnie i nieswojo. Bo z ręką na sercu – nie powiedziała wszystkiego, co powinna. Musieć nie musiała, nigdy nic nie musiała... ale powinna. Góral myślał o Viglundach i ich niewolnikach co myślał i nie miała ochoty dzisiaj z tym walczyć, ale to nie była tylko jej sprawa. Odłożyła wyszorowany kociołek i zawinęła się w pled. Sen uparcie nie nadchodził.
- Paru pieszych przeszło przez bród – odezwała się cicho, własny głos zabrzmiał jej jakoś obco. - Poszli na północ, unosząc ze sobą ciało. Tego, którego zabiłam... To chyba byli ci thralle, których uwolniliście.
Odczekała stosowną chwilę na odpowiedź. Nawet się uniosła na ręku w swoim legowisku.
- Obudźcie mnie na następną wartę – powiedziała, kiedy uznała, że się żadnej odpowiedzi nie doczeka. Ziewnęła jak kot, pokazując różowy język i podniebienie i zawinęła się w koc jak w kokon, zostawiając Ratharowi pilnowanie obozu i własnego bezpieczeństwa. Komfort, którego rzadko doświadczała podczas kurierskiej służby.
- Pewnie tego nie wiesz, bo za rzadko ludzi słuchasz i to niedobrze, że nie słuchasz... - wymruczała jeszcze na krawędzi snu. - O Viglundzie mówią, że jest jak Beorn. Opuszcza swoje domostwo i idzie w Mroczną Puszczę. Znika tam na długo, pod drzewami odmieniając się w dzikie zwierzę.
Tym razem zasnęła prawie od razu. I niemal od razu otworzyła ponownie oczy, tuż nad śladami kilku par stóp. To mogła nie być wyłącznie jej sprawa, ale wina bezspornie była jej. Jej własnego niepohamowanego gniewu i dumy. I tego, że nie potrafiła się zatrzymać, choć samą siebie okłamywała, że jest inaczej. Jak Helm. Nie znała imienia tego człowieka, którego śmiercią splamiła honor, będzie przynajmniej wiedzieć, gdzie jego grób. |