Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-10-2015, 22:48   #40
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Dzień mijał spokojnie, jak to czasem się zdarzało, gdy słońce opromieniało ziemię swym blaskiem, a ludziom udzielał się ów leniwy nastrój, nie pozwalający na zbytnie wybryki i skłaniający do wyłożenia się na trawie i myślenia o niczym. Kred jednakże zdawał się być odporny na owe nastroje. Praca czekała, nawet jeżeli klienci zdecydowali, że ciekawszym zajęciem będzie popołudniowa drzemka, niż wizyta w jego warsztacie czy też aptece.
Tak przynajmniej rzecz się miała aż do chwili, w której spokój ów został przerwany. Istota zaś, która tego dokonała, zdawała się nie zdawać sobie sprawy z owego czynu i jakby nigdy nic, spacerować poczęła po wnętrzu warsztatu, od czasu do czasu podnosząc jedną z maszyn czy też zabawek, po czym odkładając ją na miejsce.



Dziewczyna owa, chłopiec to bowiem zdecydowanie nie był, włosy miała w kolorze ognia, szatę białą niczym śnieg, a spojrzenie, gdy w końcu zwróciła je na Kreda, czernią i zielenią pałające. Cała zaś jej postać spowita była w delikatnym blasku, który co chwilę kolory swe zmieniał wibrując mocą, która tylko czekała by ją uwolniono.
- Kred Windath, Wybraniec. - Skłoniła głowę, po czym wyciągnęła dłoń w jego kierunku. - Podążysz za mną - dodała jakby nigdy nic.

Majsterkowicz przetarł wierzchem dłoni spocone czoło, zostawiając na nim czarną smugę od pobrudzonych smarem rąk. W pierwszej chwili nie mógł do końca stwierdzić, czy właśnie ma jakieś zwidy, czy też prawdziwie odwiedziła go tajemnicza, o płomiennej barwie włosów istota. Nie zastanawiając się już dłużej nad własną poczytalnością, odłożył na stolik, przy którym urzędował ubrany w swój roboczy fartuch jakieś urządzenie, nad którym zdawał się wcześniej pracować. Zamrugał kilkakrotnie i wygiął twarz w nieprzyjemnym grymasie.
- A panienkę to pukać i mówić dzień dobry nie nauczono? - odpowiedział dość zgryźliwie Kred, ignorując jej absurdalne polecenie, które na początku nawet nie doszło do jego świadomości.
Nie był dzisiaj w najlepszym nastroju. Zalegał z kilkoma projektami, a zbliżał się termin zapłaty czynszu. Nie był co prawda jeszcze spłukany, ale przyjemnym doświadczeniem jest, kiedy nie trzeba ledwo wiązać koniec z końcem.
A poza tym… poczuł coś, co przeszło po jego ciele falą mrowienia i pozostawiło nieprzyjemny posmak na języku. Magia.
Dziewczę uśmiechnęło się po czym cicho zastukało w stół przy którym stała, a następnie przymilnym głosikiem rzekło:
- Dzień dobry. Czy teraz zaczniesz się zbierać? Nie mamy zbyt wiele czasu. Twoi towarzysze wkrótce wyruszą, a dzieli nas od nich długa droga. Im wcześniej ruszymy tym lepiej.

Pan Windath, a konkretnie dwudziestoośmioletni mężczyzna z bujną czupryną i przemęczonym obliczem wstał i oparł dłonie o blat, wpatrując się złym spojrzeniem na gościa.
- Posłuchaj mnie pani jestem-niewiadomo-kto. Jeśli jeszcze nie zauważyłaś, pracuję. Kapujesz? PRA-CUJĘ. A to może oznaczać, że robię pieniądze. Moja droga, znajdujesz się właśnie w moim skromnym warsztacie, w którym można kupić różne przedmioty. Nie jestem żadnym konwojentem, ani obstawą karawany. Nie mam żadnych towarzyszy i z nikim nie podróżuję. Jestem sprzedawcą i inżynierem. I staram się z reguły być przy tym miły dla moich klientów, ale dzisiaj niestety nie trafiłaś - Kred wziął głęboki wdech, przymknął oczy i wypuścił powoli powietrze przez usta. Zawiódł się jednak, kiedy po otwarciu oczu natrętny rudzielec nadal stał przed nim.
- Dobra, może zacznę jeszcze raz, ale tym razem błagam, wyrażaj się jaśniej, bo ni w ząb nie wiem, o czym ty pleciesz. Powiedz mi, w czym mogę ci pomóc? Jaki jest twój problem? Potrzebujesz coś kupić? Może naprawić? Mam też spory asortyment ziół i medykamentów na składzie.
Rany, co za dzień - pomyślał, patrząc błagalnie na bądź co bądź atrakcyjną dziewczynę.
- Nie potrzebuję ani czegoś kupować, ani też naprawić. Zioła zaś i medykamenty bardziej przydadzą się takiej delikatnej istocie jak ty. Moje zadanie polega na bezpiecznym doprowadzeniu cię do pozostałych Wybrańców, a później na ochronie w trakcie wykonywania zadania jakie wyznaczyli ci Odwieczni. - Nieznajoma mówiła głosem całkiem spokojnym, obojętnym wręcz. Mówiąc zaś bawiła się tymi przedmiotami, które akurat znajdowały się w zasięgu jej rąk. Bez wątpienia jednak z każdą kolejną zabawką czy też urządzeniem znajdowała się o ten jeden krok bliżej Kreda.
- Jeżeli to na złocie ci zależy, jestem pewna że Odwieczni zadbają o twoje potrzeby. Gdybyś jednak miał jakieś wątpliwości jestem gotowa wezwać jednego, lub wszystkich by sami ci to powiedzieli.

Gospodarz zamilkł na moment, spuszczając przy tym wzrok. Jednak kątem oka wciąż obserwował nieproszonego gościa, jak ten przebiera w jego asortymencie, w duchu mając nadzieję, że nic nie napsoci. Kred zaczął się głębiej zastanawiać nad słowami rudej. Co też za niestworzone historyjki mi sprzedaje - rozmyślał. Wciąż nie był do końca przekonany, by brać tę istotę na poważnie. W końcu cała jej paplanina mogła być tylko odwróceniem uwagi. Wszak nie mógł zapominać, że Lef słynęło z wyborowych złodziei.
- Kim jesteś i czego tu chcesz? - spróbował raz jeszcze, ściągając przy tym brwi w gniewnym grymasie. - Kto cię na mnie nasłał? Jakieś porachunki moich niezadowolonych klientów? - zapytał rzeczowo, podnosząc przy tym wzrok i lustrując nim okolicę w poszukiwaniu podejrzanego ruchu. - I skończ te bajki z Odwiecznymi i Wybrańcami. Może jakiś naiwniak by się na to nabrał, ale na mnie to nie podziała. Jestem zwykłym, szarym człowiekiem, który próbuje utrzymać się ze swoich talentów, co nie zawsze się mi opłaca. Sprawy Odwiecznych, magii i innych świętych pierdół mnie nie dotyczą. Nie wyznaję żadnego z nich, ani też nie władam tymi ich kuglarskimi sztuczkami. Tu żadnego, jak to mówisz, wybrańca nie znajdziesz. Więc zabieraj ten zgrabny tyłek z mojego warsztatu i daj mi w spokoju pracować, jeśli nie potrzebujesz nic kupić, ani naprawić.
Kred może znał się wyśmienicie na maszynach i konstrukcjach, jednak za nic nie potrafił poznać się na ludziach. Nie był w stanie wyczytać z gestów nieznajomej, jakie ma prawdziwe zamiary co do niego oraz czy mówi prawdę.
To co wiedział, to że nosiła w sobie magię, za którą bardzo, ale to bardzo nie przepadał. A jeśli nauczył się czegoś w kontaktach międzyludzkich, to były to trzy zasady, które wziął sobie do serca: pierwsza głosiła “nasz klient nasz pan”; druga z kolei była dla niego przestrogą, by trzymać się z dala od magów; trzecia natomiast ostrzegała, by nie dawać się wykorzystywać cwaniakom. Właśnie dzięki tym zasadom mógł wieść swój spokojny żywot oddając się pasjom. Spokój tego dnia miał być jednak zamącony.

Nieznajoma najwyraźniej niewiele sobie robiła ze słów jego. Na pytania także najwyraźniej nie zamierzała odpowiadać. Miast tego dalej wędrowała wśród szpargałów, wybierając spośród nich co ładniejsze i każdemu z owych wybranych poświęcając chwilę lub dwie. Sytuacja taka przeciągać się zaczęła niemiłosiernie, niezbyt łagodząc napiętą atmosferę, która zapanowała w warsztacie. Niestety nie napatoczył się żaden klient, który mógłby choćby odrobinę ją złagodzić. Utrzymywała się zatem, niczym ciężki, szary welon, do czasu aż dziewczę zdecydowało się przemówić.
- Twierdzisz iż sprawy magii i Odwiecznych cię nie dotyczą, a jednak stąpasz po ziemi, którą stworzyli, pijesz ich wodę, jesz ich jadło i oddychasz ich powietrzem. Mimo iż nią nie władasz, uzależniony jesteś od magii która utrzymuje tą krainę. W tym magii, którą oddałeś by kraina ta nadal istnieć mogła. Czy słowa twoje nie zaprzeczają czasem twojemu istnieniu? Wszak nie narodziłbyś się gdyby nie owa moc, która płynie w żyłach każdej istoty żyjącej, tli się w każdym płomieniu i skrywa w każdej skale.
Mówiąc bawiła się drewnianym pajacykiem, który po nakręceniu chodził i poruszał rękami oraz głową. Nie było widać by dziewczę ową czynność wykonało jednak jakimś sposobem nie dość że sprawiło iż owa zabawka się poruszała to na dokładkę zaczęła się zmieniać na oczach Kreda. Wpierw jej ruchy nabrały płynności, materiał z którego zrobiono szkielet zmieniać się zaczął przybierając formę, która najbliższa była ludzkiej skórze. Twarz pajacyka nabrała kolorów i wyrazu, a spojrzenie poczęło wędrować po otaczających go przedmiotach.
- Jesteś jak ta zabawka, Kredzie Windath. Stworzony z mocy. To że w nią nie wierzysz ani nie władasz niewiele zmienia w tej kwestii.

Majsterkowicz przygryzł dolną wargę, raz jeszcze spuścił głowę i odwrócił się plecami do gościa. Następnie powolnymi, niemal sakramentalnymi ruchami zdjął swój umorusany fartuch, poskładał go w równą kostkę i odłożył na stojący nieopodal mebel. Ta czynność miała oznaczać, że na dzisiaj skończył już pracę.
- Myślenie takich jednostek jak ty sprawiają, że jesteście ich niewolnikami. Uważacie się za mierne narzędzia, robactwo wśród ich pięknego ogrodu… który sami rujnują. Nie potraficie pojąć, że każdy jest kowalem swojego losu. Bo w końcu żaden przedmiot nie jest nic dłużny swojemu twórcy - Kred przemawiał, nie spoglądając nawet na natręta. Jego wzrok skupiony tym razem był na przestrzeni tuż nad jego głową. - Wszystko w tym świecie zostało przez kogoś stworzone. Tak samo jak oni. Są bytem w tym świecie jak wszystko, co istnieje. Jednak żaden byt nie powinien być uzależniony od drugiego. Każdy stanowi swoją wartość i jeśli poddaje swą wolę innej sile… wtedy staje się nędznym niewolnikiem - Windath zamilkł na moment i odwrócił się do dziewczyny, zatapiając w nią swój bystry wzrok. - Nie wiem, kim jesteś, ale teraz to wyczuwam. Jesteś ich posłannikiem. Karmią cię swoją iluzją, ograniczając twoją perspektywę. Wybacz, ale ze mną tak nie będzie.

Pajacyk zajął się ogniem i wkrótce jedynym, co po nim zostało była kupka popiołów.
- Może i nie powinni być uzależnieni, jednak są i nic na to nie poradzisz. Mylisz się jednak sądząc, iż Odwieczni karmią mnie iluzją, że to, co czeka tą krainę, to tylko ułuda. Nikt nie zna zagrożeń jakie na nią czyhają lepiej ode mnie. Jestem bowiem jej oddechem, myślą i duszą. Moc, która została zamknięta w tym naczyniu - dłonią wskazała na siebie - jest połączeniem sił, które stworzyły góry, morza, lasy i wszystko co w nich żyje. Teraz zaś naczynie to przeznaczono by chroniło ciebie, mizerną istotę, która nie jest w stanie ujrzeć tego, co ma przed oczami. Łudzisz się, otulony strachem i zawiścią. Zadanie jednak wypełnisz gdyż od niego zależy zarówno twoje życie jak i losy każdego człowieka, zwierzęcia i rośliny które znalazły swój dom w tej krainie. Zostałeś wybrany, a to składa na twe barki ciężar który zmuszony jesteś unieść. Jeżeli nie uczynisz tego dla Odwiecznych czy też swych rodaków, uczynisz to dla siebie. W innym wypadku zginiesz w bólu, sam, pozbawiony wszystkiego co tak bardzo sobie cenisz. Wybór jednak, o ile można o takowym mówić, należy do ciebie.
Nieznajoma porzuciła na chwilę swą, raczej obojętną pozę, by zastąpić ją gniewem, który sprawił iż niewielka przestrzeń warsztatu przemieniła się w oko cyklonu. Zarówno narzędzia jak i twory pracy innowatora uniosły się w powietrze i zaczęły krążyć nad ich głowami. Gorąc stał się nie do wytrzymania, oddech zamierał w płucach jakby wstrzymywany przez rękę, której nie dało się dostrzec. W samym zaś centrum owego chaosu stał Kred oraz jego, wciąż bezimienna, oprawczyni.
Kred wyprostował się natychmiastowo, kiedy jego pracownia zmieniła się w istny gulasz najgorszego wydania. Odruchowo odsunął się od przedmiotów, które unosząc się w powietrzu mogły go zranić. Szybko jednak się uspokoił. Przede wszystkim nienawidził działania pod presją. Wysłuchał więc jej słów, jednak do momentu, w którym jego warsztat opanowała magiczna burza, nie wydusił z siebie żadnego słowa, obserwując szalejące “naczynie” Odwiecznych. Miał tylko nadzieję, że nieproszony gość nie zrobi nic głupiego, wierzył bowiem, że to tylko przedstawienie.

- Oren - rozległ się kobiecy głos przypominający swym brzmieniem liście poruszane lekką bryzą. - Wystarczy córko, daj mu odpocząć.
Zarówno wichura jak i gorąc ustały niemal natychmiast. Każdy z przedmiotów które chwilę wcześniej wirowały wokoło, odnalazło miejsce z którego je zabrano. Nic nie uległo zniszczeniu, czy chociażby drobnemu uszczerbkowi. Nie wszystko jednakże wyglądało dokładnie tak jak wcześniej. Stół, przy którym w spokoju pracował Kred, zaczął się bowiem zmieniać na jego oczach. Wpierw pojawiły się listki o świeżym, soczyście zielonym kolorze. Zaraz za nimi gałązki, wpierw małe, kruche i niewinnie wyglądające, wkrótce poczęły zmieniać się w konary, które oplotły stół i piąć się poczęły w górę. Na koniec, gdy korona drzewa jakie wyrosło w pracowni Windatha sięgnęła sufitu, pojawiła się twarz w jego pniu. Wyraz jej był łagodny, ozdobiony delikatnym uśmiechem. Szmaragdowe oczy zdawały się lśnić, pełne skrytej za nimi wesołości.
- Racz jej wybaczyć - rzekła Odwieczna, bez wątpienia bowiem miał on do czynienia z Mendarą, Panią Ziemi. - Wciąż przyzwyczaja się do tej formy i dość łatwo traci panowanie.

Innowator nie mógł ukryć małego zaskoczenia, kiedy w jego pracowni pojawiła się Odwieczna. Łatwiej bowiem było ich ignorować, kiedy znajdowali się daleko i nie wtrącali się w jego sprawy. Powoli odsunął się od dwójki na tyle, by mieć ich wszystkich na widoku.
- Nie masz za co przepraszać, zachowała się tak, jak mogliście się tego po niej spodziewać. Spełniła jednak swoje zadanie i wyraziła, co prawda dość rzeczowo, o co wam chodzi. - Kred przetarł twarz, zostawiając na niej jeszcze więcej czarnych smug. Musiał stwierdzić, że była spocona od nadmiaru wrażeń.
- Chodzi o sytuację pod Bramą, tak? Macie jakieś problemy, które sami sobie ściągnęliście na głowę, a które zagrażają naszej krainie? Słyszałem plotki i opowieści na ten temat. Jednak nie dowiedziałem się, o co chodzi z tymi Wybrańcami i co też tym razem mają dla was zrobić. - Inżynier przemawiał już spokojniej. Gdzieś uleciała jego irytacja.

- Brama, póki co, nie stanowi jeszcze problemu - odpowiedziała Oren. - Powinna utrzymać się przez kolejny miesiąc, może dwa.
- To, czego od was żądamy, jest znacznie pilniejsze. Odnowienie mocy filarów musi zostać dokonane nim Brama upadnie. W przeciwnym razie całą tą krainę zaleje zło, które zostało z niej wygnane. Nasza moc nie jest zdolna go powstrzymać. Spowolnić, być może, jednak nie zatrzymać. Ci z was, którzy zostali wyznaczeni do odnowienia rytuału, poddani zostaną próbom jakie niewielu śmiertelnych byłoby w stanie przetrwać czy chociaż objąć rozumem. Z tego też powodu otrzymacie pomoc Towarzyszy, których dla was przeznaczyliśmy. Końcowe zadanie będzie jednak w pełni na wasze barki złożone.
Mendara przemawiała spokojnym, pełnym dostojności głosem, w którym jednak czaiła się nutka smutku. Widać było iż żałuje losu, który został zesłany na niczemu winnych ludzi, jednak nie zamierza go cofnąć.
- Czy podejmiesz się tego wyzwania? - zapytała jeszcze, po czym umilkła by dać Kredowi czas zarówno na zastanowienie jak i odpowiedź.

Windath wysłuchał uważnie słów Odwiecznej. W paru momentach uśmiechnął się słabo pod nosem, z niedowierzaniem kręcąc głową. Kiedy w pracowni ponownie zapadła cisza, zrobił kilka kroków, stając pod przeciwległą do nich ścianą i oparł się o nią. Przez jakiś czas widać było, że usilnie nad czymś rozmyśla. W końcu jednak opuścił głowę i zapytał zrezygnowany: - Dlaczego ja? Z tego, co mówisz, wynika, że potrzebna wam banda zabijaków, wojowników, czarodziei. Kogoś, kto potrafi przeciwstawić się waszemu złemu braciszkowi. Ale ja?
- Ty posiadasz cechy, które dopełnić mają pozostałych. Zdrowy rozsądek, odmienne spojrzenie, ów brak wiary, który co prawda jest kłopotliwy, jednak może zaważyć nad pomyślnością waszego zadania. - Mimo iż słowa Odwiecznej powinny zapewne być komplementem dla Kreda, wypowiedziała je jednak z wystarczającą dozą wesołości by wzbudzić wątpliwość.
- Jesteś człowiekiem mocno po tej ziemi stąpającym, a to bywa niekiedy równie przydatne co dobrze naostrzony miecz. Poza tym będziesz miał mnie do pomocy - dodała Oren, uśmiechając się przy tym nieco złośliwie.
Kred włożył ręce do kieszeni i podniósł wzrok, omiatając nim swój warsztat i wszystkie przedmioty w nim się znajdujące.
- Nie robię tego dla was. Robię to dla ludzi, którzy przez takich jak wy znajdują się teraz w niebezpieczeństwie. - Po tych słowach innowator wyprostował się i spojrzał prosto w oczy Odwiecznej. - Gdzie mam się udać i ile czasu mi pozostało?
- Udasz się do Sideł Rozetty, tam też połączysz się z pozostałymi - odparłą Mendara.
- Czasu pozostało ci niewiele gdyż tamci zaczęli się już zbierać. Powinniśmy więc wyruszyć najszybciej jak to możliwe - dodała Oren.
- Powinieneś przygotować się na to, że nie wrócisz - owo “o ile” zawisło nad tymi słowami - do swego warsztatu przez dość długi czas. Masz czas do rana by zająć się potrzebnymi przygotowaniami. Oren powróci tu wraz z pierwszymi promieniami słońca.

A zapowiadał się taki spokojny dzień - pomyślał, sunąc w stronę Odwiecznej i jej towarzyszki.
- Wszyscy od najmłodszego uważali mnie za szalonego. I dopiero po dwudziestu ośmiu latach jestem w stanie się z nimi zgodzić. Dajcie więc mi się przygotować i zabezpieczyć moją pracownię.
- Zatem postanowione - Mendara przypieczętowała jego los owymi słowami. - Stań na wysokości zadania, Wybrańcze, a nagroda cię nie minie. Teraz zaś żegnaj, inne bowiem obowiązki wzywają mnie do siebie. - Mówiąc to jej twarz zaczęła zanikać, a wraz z nią i drzewo w którym była wytłoczona. Wpierw zanikły konary, zupełnie jakby zapadały się w sobie, wchłaniane przez niewidzialną siłę. Nieco dłużej potrwało by zniknął pień, jednak i on owej sile się nie oparł. Na koniec pozostał jedynie mały, samotny liść, uparcie trzymający się jednej z nóg stołu.
- To należy do ciebie - odezwała się Oren, burząc ciszę jaka zapadłą po odejściu Odwiecznej. W jej dłoni, którą wyciągnęła w stronę Kreda, leżał sztylet.
- Świetnie się nada, kiedy zmuszony będę zakończyć swe męki - odparł, odbierając od niej ostrze. Obejrzał go szybko i odłożył na stół.
- Ciebie też już żegnam. I nie zapomnij o moim pouczeniu, które dałem ci na początku, kiedy zjawisz się tu jutro - uśmiechnął się do niej krzywo.
Oren najwyraźniej uznała, iż nie zniży się do udzielenia odpowiedzi na owe słowa. Względnie gdzieś się jej spieszyło gdyż zwyczajnie znikła, rozpływając się w powietrzu niczym poranna mgła w promieniach słońca, zostawiając Kreda samemu sobie.


Słońce już dawno minęło swój zenit, powoli tocząc się ku zachodowi. Mimo, iż na drzwiach ze szyldem „Maszyny Kreda” wisiała tabliczka głosząca „ZAMKNIĘTE”, to we wnętrzu wciąż tliło się światło oraz dobiegały pobrzękiwania i ściszone huki. Kred Windath gorączkowo przemierzał swą zagraconą pracownię. W jednym z jej kątów miał rozłożony koc, na którym układał wszelkie przedmioty podręczne i bagaż, mający przydać mu się w podróży. Na pierwszy ogień poszedł przewiewny skórzany strój własnej roboty, zawierający mnóstwo pojemnych kieszeni i ukrytych kieszonek, o których istnieniu wiedział tylko jego twórca. W ten sposób mógł przenosić ze sobą wiele przydatnych przedmiotów, które mogły ocalić jego skórę w wielu sytuacjach. Tuż obok rozłożył swój specjalny płaszcz. Zaprojektował go osobiście, używając przy tym najnowszych technik i materiałów. Ową odzież można było założyć na siebie dwojako. Materiał jednej ze stron był w barwie srebrnych blasków księżyca i pozwalał posiadaczowi ochłodzić swe ciało w upalne dni. Jednak ubierając płaszcz na drugą stronę otulał go materiał koloru piasków pustyni, który w mroźne dni pozwalał zachowywać zgromadzone pod nim ciepło. Poza tym przyszykował swoje wygodne buty z nieprzemakalnej skóry. W podeszwie prawego buta miał ukryty mechanizm wysuwający krótkie ostrze. Zapewne przydatne w niektórych sytuacjach. Nie mógł też zapomnieć o swym gustownym, brunatnym cylindrze, bez którego obyć się nie potrafił. Wyjątkowo te jakże szykowne nakrycie głowy nie posiadało żadnych specjalnych zdolności, poza tym, że dodawało uroku i wyglądał ekstrawagancko.

Do jego bagaży trafiła również pojemna skórzana torba, w której trzymał swoje narzędzia zaprojektowane do wykorzystania w terenie. Zawierały między innymi przyrządy inżynierskie oraz chirurgiczne, ale także rysunkowe. Nie mógł też zapomnieć o podręcznej apteczce, ulubionej lunecie i specjalnym nożu z rozkręcaną rękojeścią, chowającą w sobie kilka innych narzędzi. Do tego druga, nieco mniejsza torba na podróżne przyrządy i naczynia, które wykorzystywał do medycyny i alchemii. Nie mógł też nie spakować kilka specyfików oraz gotowych produktów, takich jak świece dymne, które po wypuszczeniu otaczały okolice gęstym i gryzącym oczy dymem, lub fiolkę promiennika, która po zalaniu odpowiednim alkoholem wytwarzała intensywne światło zielonej barwy. Nie zabrakło też kilka flaszek żywego ognia, która po podpaleniu i rozbiciu rozprzestrzeniała się w promieniu wybuchu istną pożogą. Wierzch przykrył maską swojej konstrukcji, która umożliwiała oddychanie w powietrzu zanieczyszczonym pyłem bądź gazem.
Na koniec zostawił swój najnowszy prototyp. Coś, nad czym pracował ładnych kilka lat, a co zaowocowało śmiertelnym narzędziem. Nazwał ją Rozgadana Betty. Kusza automatyczna, jak czasem ją określał. Wyglądała dość niepozornie. Przeciętnych rozmiarów. Mocno obudowana. W jej wnętrzach znajdował się bardzo skomplikowany mechanizm, który był sercem tej broni. Na górę kuszy przyczepiane było pudełko mieszczące w sobie pięćdziesiąt specjalnie wymierzonych i przygotowanych krótkich bełtów. Posługując się przyrządami celowniczymi oraz pokrętem z prawej strony broni, mechanizm naciągał mocną cięciwę, następnie uwalniał z magazynka jeden bełt, umieszczał go w odpowiednim miejscu, a na koniec zwalniał cięciwę. Nieprzerwane kręcenie korbą pozwalało na ciągły ogień, aż do wystrzelenia ostatniego bełtu. Broń nie była jeszcze niezawodna i zdarzało się jej czasem zacinać, jednak za ów prototyp każdy namiestnik oddałby mu część własnej prowincji. Tak więc Rozgadana Betty trafiła do specjalnego pokrowca, razem z dużym zapasem bełtów dwóch typów, jedne przystosowane do penetrowania pancerzy i zbroi, inne natomiast zadające drastyczne obrażenia odsłoniętemu ciału. Jeszcze tylko bardziej ozdobny, niż nadający się do boju rapier oraz sztylet otrzymany od istoty zwanej Oren i był gotowy do drogi.

Kiedy skończył się pakować, właśnie zmierzchało. Na tym jednak nie skończyły się jego przygotowania. W całej swojej pracowni porozmieszczał masę wszelkiej maści pułapek, które miały chronić jego warsztat oraz asortyment przed ewentualnymi włamywaczami. Chciał mieć pewność, że po powrocie zastanie „Maszyny Kreda” tak, jak je pozostawił.
Wybiła północ, kiedy odwiedził starszego człowieka, u którego wynajmował własność. Pan Skąpiec, jak zwykł go nazywać Kred, był bardzo zdziwiony tak późną wizytą najemcy. Windath poinformował go, że jutro opuszcza miasto i długo go nie będzie. Kazał poinformować swoich klientów, że ich zamówienia będą gotowe po jego powrocie. Poza tym innowator wyłuskał wszystkie swoje oszczędności, jakie tylko posiadał, by opłacić czynsz na trzy miesiące z góry. Nie czuł się z tym za dobrze, jednak wolał żyć w świadomości, że kiedy wróci do Lef, to zobaczy swój warsztat z pełnym wyposażeniem i z jego imieniem nad drzwiami. Pan Skąpiec próbował wyciągnąć coś więcej od Kreda, toteż ten odrzekł mu tylko, że spełnia wole kurewskich Odwiecznych i odszedł bez pożegnania.

Kiedy wrócił do pracowni, zrobił swój ostatni obchód, przyglądając się wszelkim urządzeniom, maszynom i zabawkom, które sam wymyślił i stworzył, o które dbał i kochał jak własne dzieci. Było mu ciężko to wszystko tak po prostu zostawić. Tym bardziej, że winą całego tego zamieszania byli Odwieczni i ich wojenki. Ale Kred nie był głupi. Domyślał, co się stanie, kiedy Brama upadnie. Był to kolejny powód, by nienawidzić wszystko, co magiczne. Ale on im jeszcze pokaże. Udowodni tym wszystkim kuglarzom i zaślepionej publiczności, że to nauka, a nie magia, uratuje tę krainę przed zagładą. Nadarzyła się taka okazja. To będzie istne wypięcie tyłka w stronę Odwiecznych.
I tak podburzony do działania umył się i położył w swoim łóżku, śniąc o wielkich przygodach.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"

Ostatnio edytowane przez MTM : 15-10-2015 o 22:53. Powód: Zapomniałem obrazka :c
MTM jest offline