Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-11-2015, 14:48   #28
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Kred starał się ze wszystkich sił dogonić pozostałą część Wybrańców, którzy zdołali się od niego i Oren w pośpiechu oddalić. Jak stwierdził inżynier, reszta miała łeb na karku i wiedziała, co się święci. W końcu konfrontacja z Darkarem nie mogła im wyjść na dobre. Windath co jakiś czas upewniał się, że jego towarzyszka podąża za nim. Wyglądało na to, że dopiero wierny agrach zmotywował ją do ucieczki i walki o swój żywot.
Po kilku minutach szaleńczej pogoni, Kred zwolnił i pozwolił swojemu wierzchowcu złapać oddech. W tym czasie ognistowłosa istota stworzona z magii tej krainy zrównała się z nim. Mężczyzna czuł się niezręcznie. Usilnie starał się nie spoglądać w jej stronę. Było mu zwyczajnie wstyd za swoje postępowanie i dopiero teraz zaczął to odczuwać. Jak mógł się tak zachować? Czy w ten sposób okazywał swoje człowieczeństwo? Paktując z diabłem i poświęcając osobę, która bądź co bądź troszczyła się o niego i próbowała utrzymać go przy życiu? Nie, tak nie powinni postępować ludzie. Jednak co się stało, to się nie odstanie. Kred pokazał już swoją naturę. Udowodnił Oren, kim jest i do czego może być zdolny. Zapewne bardziej martwił się tym, jak wygląda we własnych oczach, niż przemyśleniami Oren o jego osobie, mimo to wciąż karcił swoje zachowanie. Poczuł się winny, choć na wyciągnięcie ręki miał cały wachlarz usprawiedliwień. Wystarczyło, żeby po nie sięgnął. A jednak wciąż myślał nad tym, jak uzasadnić swoje postępowanie tak, by został rozgrzeszony.
- Nie wiem, co mam powiedzieć - zagaił do Oren, posyłając jej ukradkowe spojrzenia. Czuł się, jakby ktoś postawił go przed sądem. Popadasz w same skrajności - pomyślał, poprawiając cylinder i utrzymując poważną postawę.
- Nie musisz nic mówić -odparła, nie spoglądając w jego stronę. - Wciąż istnieję, tylko to ma znaczenie.
Innowator skinął powoli głową, wysłuchując jej odpowiedzi. Słowa wypowiedziane jeszcze bardziej zapadły mu na sumieniu.
- Czasem samo istnienie nie jest najważniejsze - mruknął, pochylając się nad karkiem swojego konia, by pogłaskać go delikatnie. Na dłoni czuł mokry pot wierzchowca. Będzie musiał mu jakoś zrefundować ten wyścig.
- Nie mam pojęcia, co sobie myślałem tam nad rzeką. Nie jestem już pewien, czego oczekiwałem.
- Łatwe sposoby zawsze kuszą, nie jesteś jedynym. Wybrałeś ten trudniejszy, dzięki czemu zapewne wielu zginie lub zostanie rannymi - Oren nie żałowała mu prawdy. - Najpewniej do końca dotrzesz sam, nienawidząc podjętą dzisiaj decyzję i mnie, tak jak już nienawidzisz Odwiecznych. W każdej chwili jednak możesz wypełnić wolę Darkara, jestem pewna, że uzna ci ową zasługę, nawet biorąc pod uwagę, że z opóźnieniem wykonałeś jego życzenie.
- Łatwy sposób? - prychnął. - To byłoby samobójstwo. Darkar zniszczyłby mnie razem z resztą świata. Nie dla takiej sprawy narażam swoje życie. Żadna forma kompromisu nie istnieje z tym demonem. Jest absolutem zła, nie możemy mu się ugiąć - mówił pochmurnie, pochylając głowę. Nagle odwrócił twarz w jej stronę i z pełnią przekonania przemówił - Nie mogę pozwolić ci umrzeć. Jesteś kluczem w tym starciu. Posiadasz moce i wiedzę, które wykraczają poza wszelkie możliwości pozostałych Wybrańców. Bez ciebie przywrócenie Filarów i zażegnanie narastającego zagrożenia będzie niemożliwe. Teraz to zrozumiałem. I wiedz, że już nigdy nie narażę cię na niebezpieczeństwo z mojej strony. W tej sprawie możesz mi wierzyć, bowiem robię to z myślą o wszystkich ludziach stąpających po tej ziemi.
- Kredzie - pokręciła głową, obdarzając go lekkim, przyjaznym uśmiechem. - Gdy to wszystko się skończy, gdy dotrzecie do miejsca, w którym tkwi piąty filar, wbijesz sztylet w moje serce i zniszczysz tą powłokę. Na tym polega twoje zadanie.
Windath zamilkł na chwil kilka, rozważając słowa wypowiedziane przez Oren. Przez ten czas wydawał się zasępiony, jakby spadło na niego niespodziewane zmartwienie.
- O czym ty mówisz, Oren? Dlaczego mielibyśmy cię krzywdzić? Nawet Odwieczni nie posłaliby swojej ulubienicy na pewną śmierć.
- Wciąż niewiele rozumiesz - stwierdzenie nie było zbyt pochlebne, jednak wypowiedziała je czułym głosem, który nieco osłodził jej słowa. - Nie jestem ich ulubienicą i nigdy nie byłam. Stworzyli mnie korzystając ze swojej mocy, jednak tylko dlatego, że tego chciałam. Gdyby takie było moje życzenie, mogłabym zniszczyć ich i każdą istotę w tej krainie. Tak jednak nie jest. To ciało - uniosła dłoń by skupić na chwilę swe spojrzenie na delikatnej skórze. - To ciało stworzono tylko po to, by zebrało moc zła tkwiącą w tej krainie i połączyło ją z mocą Darkara, która już we mnie istnieje. Na końcu należy ją zniszczyć, rozproszyć, by nie mogła przejść do Odrodzonego i zapanować nad tymi ziemiami. Bez tego, bez mojej “śmierci” nie odnowicie ostatniego filaru.
Kred stawał się coraz bardziej skonfundowany z każdym wypowiedzianym zdaniem. W końcu nie wytrzymał, popędził konia i zagrodził Oren drogę, ponownie stając z nią twarzą w twarz. Wyglądał na zmieszanego, jednak jego spojrzenia wydawało się skupione, wręcz wypełnione determinacją.
- Nie wiem, czym jesteś. Zapewne nigdy się tego do końca nie dowiem. Mówisz, że możesz zniszczyć świat? W porządku. Dopóki jednak podróżujesz z nami, dopóki dzielisz z nami niebezpieczeństwa i działasz na korzyść naszej sprawy, dopóty będziemy dbać o ciebie, jak o każdego członka drużyny. I żadna krzywda cię nie spotka, dopóki na to nie pozwolimy. Wszak magia to zawiła sprawa, na pewno istnieje inne rozwiązanie pozbawienia złego braciszka mocy. Znajdziemy je i nikt nie będzie musiał się poświęcać. Uwierz mi. - Kred przemawiał stanowczym, twardym głosem, a jego spojrzenie przewiercało te szmaragdowe jeziora.
- Dlaczego tak bardzo zależy ci na utrzymaniu tego naczynia w dobrym stanie? - Zapytała, celowo kładąc nacisk na słowo naczynie. - Przecież to tylko skorupa, która i tak nie ma prawa istnieć w tym świecie, która jest wybrykiem. Przecież to, co widzisz przed sobą nie jest żywą osobą, nie narodziło się, nie ma ojca ani matki. Możesz je zniszczyć ale nie zabić. Dlaczego więc dbać, poświęcać się za nie?
Windath zaprzeczył pokręcając głowę i ponownie wbił w nią swój wzrok.
- Człowiek nie może być ignorantem. Czasem najlepszego sojusznika nie znajdujemy w drugim człowieku. Każdy, kto zachowuje cnoty i ludzką waleczność zasługuje na szacunek. Nie jesteś naczyniem ani skorupą. Jesteś towarzyszem. Siostrą, która staje u naszego boku, nie zwracając uwagi na koszta. Jesteś… przyjacielem, którego próbowałem zabić, by zaspokoić mój głód nienawiści. Nie, nie pozwolę na ponowienie tej sytuacji. Zrobię wszystko, by temu zapobiec. Zrobię wszystko, by uratować człowieczeństwo. Zrobię, co będę w stanie, by uratować ciebie.
- Zatem wbrew temu co sam rzekłeś, będziesz musiał zniszczyć tą, którą znasz jako Oren - odparła twardo, bezwzględnie. - Bez tego wszystko jest stracone - dodała, zbliżając wierzchowca tak, że niemal stykali się kolanami. - Tylko tak możesz mnie uratować.
- Nie - odpowiedział, wciąż nie spuszczając z niej wzroku - Znajdę wyjście. W determinacji tkwi potęga. Znajdę - zakończył i zawrócił swojego wierzchowca, by ponownie ruszyć za Wybrańcami.
- Zabijesz ich swoim uporem - dotarła do niego odpowiedź, mniej więcej w tym samym czasie, w którym jego wierzchowiec odmówił posłuszeństwa i miast dalej galopować, stanął w miejscu. - Na to zaś nie mogę pozwolić, bez względu na to co uważasz za słuszne lub nie - dodała zrównując się z nim i tak jak on wcześniej, zataczając koło by znaleźć się z nim twarz w twarz. - Nie poświęcisz mojego losu i losu tych ludzi dla tak błahego powodu. – To, że była rozgniewana, widać było gołym okiem.
Kred zaskoczony jej reakcją, przytrzymał wodze i ponownie wtopił w nią swe spojrzenie.
- Każde istnienie jest bezcenne. Nie ma czegoś takiego jak mniejsze zło, w którym można poświęcić jeden byt dla innych. Jeśli się na to pozwoli, wtedy wszyscy stają się winni. Dlatego trzeba walczyć do końca. Ja jestem zdecydowany. Dopóki żyję nadzieją, że można to rozwiązać w inny sposób, dopóty będę próbował - odpowiedział, nie zważając na ton jej głosu. Zdawał się konfrontować swoją determinację z jej uporem.
- Jak zatem do twoich słów ma się to, że chcesz zesłać każdego z wybranych i ich towarzyszy by uratować tą powłokę? Oni umrą na twoich oczach, a to naczynie i tak zostanie zniszczone w ten lub inny sposób. To co widzisz, co chcesz ratować, to nie ja, a jedynie drobna część tego czym jestem. Czy warto dla czegoś takiego poświęcać te życia? Proszę - jej głos złagodniał - porzuć ten upór i nie utrudniaj tego zadania, które i tak do łatwych nie należy.
- Nikogo nie będę poświęcał, rozumiesz? Znajdę sposób, z którego wszyscy wyjdą cali. Wybrańcy, towarzysze i ty, Oren. Wreszcie zrobię coś, jak należy. Uratuję to, na czym mi zależy. Dowiodę, że człowiek, jego determinacja i rozum mogą rządzić na tym padole. Rządzić mądrze, chroniąc każde istnienie. Jeśli nie będziesz mi przeszkadzać, pokażę ci to. Zobaczysz, a może potem podziękujesz.
Widać było, że chciała coś jeszcze dodać, dalej ciągnąć dyskusję, jednak zamiast tego pokręciła tylko głową.
- Zatem będę zmuszona rozwiązać ów problem w inny sposób - rzuciła, obracając konia i ruszając powoli w stronę, w której zniknęli pozostali.
Kred spojrzał za nią nieco zmieszany, jednak już nic nie odpowiadając, podążył dalej, wciąż utrzymując wyprostowaną, pewną postawę.

Gdy dotarł do Zaren, łatwo odnalazł miejsce, w którym zatrzymali się Wybrańcy. Byli na tyle charakterystyczną grupą, że wystarczyło tylko spytać kilku przechodniów o to, czy ktoś ich widział. Przybytek „Wędrowna Mewa” nie wyglądał najgorzej, choć Kred zaczął się już przyzwyczajać do salonów Cyth. Odstawił swojego konia do stajni i dając większy napiwek stajennemu, polecił, by zaopiekował się nim dobrze. Nie wiedział, jak mają ulokować agracha, toteż zostawił to na głowie Oren, samemu ruszając do karczmy. Wyglądało na to, że strawa jakby czekała na ich przybycie. Inżynier zdjął więc płaszcz, odwiesił cylinder i przemywszy dłonie zasiadł do posiłku. Starał się nie wszczynać rozmowy. Nie wiedział, czy pozostali byli świadkami jego wybryków i nie chciał tego sprawdzać. Dowiedział się tylko, iż poczciwy kapłan wyruszył na poszukiwanie łajby dla nich i to mu na razie wystarczało. Nie chciał za długo pozostawać w jednym miejscu.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline