Był zabójcą trolli. Tyle jedynie można było, prawdę powiedziawszy, orzec na jego temat. Włos i brodę miał zabarwioną na ognisty pomarańcz, włosy, po bokach krągłej czaszki zgolone, miał postawione w czub. Broda spleciona, tors częściowo nią zakryty, miast koszuli tatuaże. Z lekka naćpany, delikatnie, bo to ranek, pijany. Spodnie w naprzemienne, kiedyś zapewne błękitno-białe pasy, jak to u mężczyzn z brzuszkiem bywa, układające się kawałek jedynie poniżej pach, tam też trzymane paskiem. A za paskiem topór.
Prawdą było, że nie za bardzo wiedział, gdzie jest, choć na dobrą sprawę się tym nie przejmował, bo bywał w gorszych miejscach. I, ku jego smutkowi, nikomu tam nie udało się go zabić, był więc więcej niż lekko zniesmaczony wspomnieniami tamtych okolic. A tutaj jakoby grasowała jakaś organizacja, był jakiś morderca. Normalka, dobrze zwiastująca.
Inna sprawa, że dziwaków więcej niż u niego w rodzinnych stronach. Trochę jakby od czapy, nie wiadomo skąd się to wszystko wzięło. Jeden w drugiego do siebie pasują jak, nie przymierzając, kupowozak na wystawny bal. Choć mówili, trzeba im przyznać, z sensem i zamysłem.
- Rację masz, Norsmenie, nie ma co się śpieszyć. - Na bogów, ależ ten człek ma włochate jakby portki. Dziwy jakieś. I mokry, jakby się ledwo co do blaszanej wanny pełnej wody zwalił. - Ktoś ma ze sobą wódkę?