Jekil zatrzymał się gdzieś w połowie drogi między świątynią, a płonącą stodołą.
Ojciec Theodosius popędził gdzieś przed siebie, Lenz jakby rozpłynął się w powietrzu, chociaż gdzieś z oddali dobiegały jego wrzaski, a Elgast gdzieś się zapodział.
Smoka też jakoś nie było, a gdy nie było widać smoka, to nigdy nie było wiadomo, z której strony bestia może się pojawić. Na wszelki wypadek lepiej było się gdzieś przyczaić, bo co innego widzieć smoka z daleka, co innego stanąć z nim nos w nos.
A najbezpieczniejszym miejscem była, jak się Jekilowi zdało, świątynia, do której łowca nagród powoli zaczął się wycofywać, bacznie rozglądając się na wszystkie strony. |