Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-12-2015, 11:00   #21
Tom Atos
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Na rogu bulwaru Haussmanna i ulicy Saint–Honoré niebo przywitało ich drobnym dokuczliwym deszczem i obaj śledczy w duchu klęli na pogodę i los policjantów.
Najkrótsza droga i najbardziej oczywista w kierunku Champs- Elysées wiodła przez rue Washington.
Czy dziewczyna przez ostatnie dwa miesiące, kiedy nie miała stałej pracy, zajmowała się poszukiwaniem Janiny Armenieu?
Możliwe, na przykład, że przypadkiem zobaczyła w gazecie notatkę o ślubie z Markiem Santoni i o przyjęciu, jakie z tej okazji miało się odbyć w „Romeo”.
W takim razie musiała przeczytać dziennik późno po południu, bo było już po dziewiątej, kiedy przybiegła do „Panny Ireny” po wieczorową suknię. Ze sklepiku przy ulicy Douai wyszła koło dziesiątej.
Co mogła robić między dziesiątą a dwunastą w nocy? Z ulicy Douai na ulicę Caumartin idzie się najwyżej dwadzieścia minut. Czy to możliwe, żeby przez resztę czasu błąkała się po mieście niezdecydowana?
W raporcie podkreślono, że w żołądku zamordowanej znaleziono pewną ilość alkoholu.
A jednak, jeśli wierzyć barmanowi, dziewczyna nie miała okazji, aby wypić cokolwiek w czasie swojej dość krótkotrwałej wizyty u „Romea”.
Wobec tego albo piła przedtem, chcąc sobie dodać odwagi, albo potem, w czasie, jaki upłynął od chwili, gdy wyszła z przyjęcia, a godziną, w której znaleziono ją martwą na placu Vintimille.

Chodząc od baru do baru cierpliwie pokazywali zdjęcie zamordowanej. Bez rezultatu. Nikt jej nie widział na rue Washington. Przesłuchali także barmanów z „Fouqueta” na Champs–Elysées i z dwu innych podobnych lokali. Nie udało im się tylko złapać tego od „Maxima”, który mieszka gdzieś na peryferiach i jeszcze nie było go w pracy.
- Co teraz? – spytał zziębnięty Janvier.
Moutier poklepał go pokrzepiająco po ramieniu.
- Teraz Filipku sprawdzimy trasę od rue Douai od sklepiku Panny Ireny do rue Coumartin do „Romea”.
- Sadysta.

Wrócili na plac Vintimille i pieszo zaczęli iść w stronę „Romea”. Jak poprzednio sprawdzając wszystkie bary. Z tą różnicą, że już w pierwszym zamówili coś do jedzenia i odrobinę wina na pokrzepienie.
Kilka lokali dalej i kilka szklaneczek więcej sprawiło, że choć Mountier nieźle się trzymał, to Janvierowi błyszczały się oczy, a chód był nieco chwiejny.
Wreszcie, gdy już tracili nadzieję trafili do kawiarni na rogu ulicy Caumartin i Saint–Lazare. Miejscowy kelner imieniem Eugeniusz po obejrzeniu fotografii potwierdził, że widział dziewczynę.
Zjawiła się około wpół do jedenastej i usiadła w kącie, niedaleko kasy. Wyglądała na zziębniętą i zamówiła grog.
Kiedy Eugeniusz jej podał, poprosiła o żeton do automatu. Weszła do kabiny, ale niemal natychmiast z niej wyszła. Od tej chwili prawie do północy co najmniej dziesięć razy usiłowała się do kogoś dodzwonić.
W tym czasie wypiła trzy grogi. Co kilka minut znikała w kabinie i wykręcała numer.
Eugeniusz nie wiedział, czy się w końcu połączyła. Za każdym razem miał wrażenie, że tylko patrzeć, jak dziewczyna się rozpłacze. Jednak wytrzymała do końca. W pewnej chwili usiłował coś do niej zagadać, ale spojrzała tylko na niego bez słowa. Zauważył też, że po zapłaceniu rachunku zostało jej kilka drobnych, tyle co nic. Miała też mały miedziany kluczyk w srebrnej torebce.

Ze sklepiku przy ulicy Douai wyszła parę minut po dziesiątej. Miała dość czasu, aby dojść pieszo aż na ulicę Caumartin. Siedziała w kawiarni, usiłując dodzwonić się do kogoś, aż do chwili, gdy udała się w kierunku „Romea”. Trzy szklanki grogu to nieźle jak na dziewczynę. Musiała być trochę zawiana. I bez grosza przy duszy.

Zadowoleni z rezultatów poszukiwań postanowili wrócić na Quai des Orfèvres, by dowiedzieć się czegoś o Marcu Santonim i jego żonie.

Lebret siedział w swoim gabinecie, gdy przyszli zdać mu sprawę ze swoich poczynań. „Stary” tylko spojrzał kwaśno na wstawionego Janviera, ale nic nie powiedział.
Wyszli wszyscy z gabinetu i skierowali się na drugi koniec korytarza, gdzie urzędował kolega Lebreta Prioliet z Oddziału Spraw Międzynarodowych. Prioliet podpisywał właśnie korespondencję. Lebret pykając spokojnie fajkę przyglądał się jego pracy.
— Potrzebujesz mnie?
— Tylko jedno pytanie. Znasz niejakiego Santoni?
— Marka?
— Tak.
— Niedawno się ożenił.
— Co o nim wiesz? –
spytał Moutier zapalając papierosa.

— Zarabia dużo i puszcza pieniądze równie łatwo, jak mu przychodzą. Przystojny chłopak, amator ładnych kobiet, wystawnych kolacyjek i luksusowych samochodów.
— Jest coś przeciwko niemu?
— Nic. Pochodzi z dobrej mediolańskiej rodziny. Tata jest grubą szyszką w przemyśle winnym, specjalność wermut, a Marco ma przedstawicielstwo firmy na Francję. Bywalec barów przy Champs–Elysées i drogich restauracji, pies na ładne dziewczyny. Mieszka przy ulicy de Berri, na samym początku pod jedynką. Kilka miesięcy temu dał się usidlić.
— Przez Janinę Armenieu? –
dociekał Moutier.
— Nie wiem, jak ona się nazywa. Nie mam żadnego powodu zajmować się nim ani jego miłostkami. O tym, że się ożenił, wiem tylko stąd, że urządził wielki jubel w jednym z nocnych lokali, który specjalnie w tym celu wynajął.
— Byłoby dobrze, gdybyś dowiedział się czegoś o jego żonie. Chcę wiedzieć, z jakiego środowiska pochodzi, co robiła, zanim go poznała, kim byli jej przyjaciele i przyjaciółki. Zwłaszcza przyjaciółki. –
poprosił Lebret.
Priollet wziął ołówek i zanotował coś w bloczku.
— To wszystko? Czy to ma coś wspólnego z tą zamordowaną z placu Vintimille?
Moutier skinął potakująco głową.


* * *


Krok za krokiem odtwarzali sobie życie obu kobiet w tym ciemnym, zagraconym mieszkaniu. W stosunku do jednej przynajmniej to było proste mieli ją właśnie przed sobą. Trudniej było wyobrazić sobie młodą dziewczynę, jej sposób bycia, głos, gesty, a przede wszystkim to, o czym myślała.
Teraz wiedzieli już, jak się nazywała, o ile to było jej prawdziwe nazwisko. Wiedzieli, gdzie przez ostatnie dwa miesiące spała i gdzie spędzała część swoich wieczorów.
Wiedzieli też, że dwukrotnie w ciągu tego czasu udawała się na ulicę Douai, by wypożyczyć wieczorową suknię. Za pierwszym razem uiściła opłatę.

Czy po raz pierwszy odwiedziła pannę Irenę na skutek owego telefonu? To zdawało się mało prawdopodobne. Kiedy wówczas zjawiła się w sklepiku, było jeszcze dość wcześnie.
Poza tym wróciła na ulicę Clichy o szóstej nad ranem, ubrana w swoją zwykłą sukienkę i płaszcz. Nie zdążyłaby więc oddać niebieskiej satynowej sukni pannie Irenie, która wstawała późno.
Wynikało z tego, że dwa miesiące temu, koło Nowego Roku, nie była jeszcze tak doszczętnie spłukana, skoro mogła wynająć pokój. Musiało jej się jednak nie przelewać.
Rano wychodziła mniej więcej o jednej porze, najpierw koło wpół do dziewiątej, później kwadrans po dziewiątej.

Co robiła po całych dniach? A wieczorami, które spędzała poza domem?
Nic nie czytała. W pokoju nie było ani jednej książki, żadnego pisma ilustrowanego. Jeśli szyła to tylko wtedy, kiedy musiała sobie naprawić coś z garderoby czy bielizny, gdyż w jednej z szuflad były trzy szpulki nici, naparstek, nożyczki, beżowy jedwab do pończoch i kilka igieł w małym pudełeczku.
Według tego, co mówił doktor, miała około dwudziestu lat.

Ludwika Laboine przypominała kliszę fotograficzną, zanurzoną w wywoływaczu. Niedawno nie istniała dla nich w ogóle. Potem była profilem, niebieskim kształtem na mokrym bruku placu Vintimille, białym konturem na marmurowym stole w Instytucie Medycyny Sądowej. Teraz miała już imię i nazwisko; obraz zaczynał nabierać ostrości, mimo iż wciąż jeszcze był tylko schematem.

Po zrobieniu portretu pamięciowego Margot i Tony pożegnali się i opuścili mieszkanie. Gdy wyszli naprzeciwko w uchylonych drzwiach zobaczyli głowę młodej dziewczyny.
- Państwo z policji. – bardziej stwierdziła, niż spytała.
- To ja, Róża.
Nie miała jeszcze szesnastu lat i była pełna dziewczęcej świeżości.
— To ty telefonowałaś do nas, prawda? - spytał Tony.
— Tak, proszę pana.
— Znałaś Ludwikę Laboine?
— Nie wiedziałam, że tak się nazywała.
— Spotykałaś ją na schodach?
— Tak, proszę pana.
— Rozmawiała z tobą?
— Nigdy ze mną nie rozmawiała, ale uśmiechała się do mnie. Zawsze miałam wrażenie, że jest smutna. Przypominała aktorkę filmową.
— Nigdy nie zdarzyło ci się spotkać jej gdzie indziej niż na klatce schodowej?
— Wiele razy.
— Gdzie?
— Na ławeczce, na skwerze Św. Trójcy, dokąd chodziłam z dziećmi niemal codziennie po południu.

— Co tam robiła?
— Nic.
— Może czekała na kogoś?
— Nigdy nie widziałam jej z kimkolwiek.
— Czytała coś?
— Nie. Raz jadła kanapkę. Myśli pan, że ona wiedziała, że umrze?

To było wszystko, czego dowiedzieli się od Róży. Wynikało z tego, że przynajmniej od pewnego czasu dziewczyna nie miała stałego zajęcia. Nie trudziła się, żeby chodzić daleko. Szła kawałek ulicą Clichy i nie opuszczając tej samej dzielnicy, siadała przed kościołem Św. Trójcy.
Margot przyszło na myśl zapytać:
— Nigdy nie widziałaś, żeby wchodziła do kościoła?
— Nie, proszę pani.


Oboje wrócili na Quai des Orfèvres. Gdzie Tony chciał wykonać kilka telefonów do paryskich detektywów.
Pomimo, że obdzwonił ze trzydziestu najbardziej znanych nikt niestety nie kojarzył Ludwiki.

Marot zaś dała portret do skopiowania i sprawdzenia w kartotece.

Za to Moers z laboratorium miał dla nich kilka wiadomości.
— Czarna sukienka — rzekł — nigdy nie była w pralni, ale często usuwano z niej plamy benzyną i regularnie czyszczono szczotką. Mimo to w tkaninie pozostały odrobiny kurzu. Przyjrzałem się im dokładnie. Zrobiłem też analizę tych zanieczyszczeń, które nie chciały puścić w benzynie. Odkryłem ślady zielonej farby.
— To wszystko?
— Prawie. Jeszcze kilka ziarenek piasku.
— Rzecznego?
— Morskiego, takiego, jaki spotyka się na wybrzeżu Normandii.
— To nie jest taki sam piasek jak w Morzu Śródziemnym?
— Nie. Również niepodobny do oceanicznego.


Na korytarzu spotkali Lebreta, Moutiera i dziwnie wesołego Janviera. Wkrótce wszyscy siedzieli w gabinecie „Starego” wymieniając się informacjami.

Wysoko, w górze, chmury z białych i złocistych zrobiły się sinoszare; deszcz zacinał z ukosa, bębniąc po parapecie okna, na moście Saint–Michel ludzie nagle zaczęli poruszać się szybciej, zupełnie jak na niemych filmach, a kobiety przytrzymywały rękami spódniczki.

Lebret zamówił u dyżurnego dzbanek kawy i sięgnął po telefon włączając głośnik.
- Daj mi lotną brygadę w Nicei.
— Halo, Féret?
— To pan, szefie?

Inspektor Féret pracował z Lebretem, zanim przeniesiono go do Nicei, o co prosił ze względu na zdrowie żony.
- Sprawdź mi niejaką Ludwikę Laboine. Na kiedy będziesz coś wiedział?
- Jutro rano?
- Dobra. Czekam. –
Lebret odłożył słuchawkę.
Mieli już sporo. Doktor powiedział wyraźnie, że zanim uderzono ją w głowę, dziewczyna upadła na kolana.

Nieco wcześniej wstępowała do „Romea” przy ulicy Caumartin, kierowca taksówki pamiętał jej nędzną suknię, barman widział, jak kręciła się między tańczącymi, rozmawiała z kelnerem, potem mówiła coś do panny młodej.
Później wyszła na deszcz i zaczęła iść przed siebie. Widziano ją przechodzącą przez plac Saint–Augustin, następnie mignęła na bulwarze Haussmanna przy skrzyżowaniu z ulicą Saint–Honoré.

O czym myślała przez ten cały czas? Dokąd szła? Czego się spodziewała?
Była bez grosza po wypiciu trzech grogów. Stara Crêmieux wyrzuciła ją z domu.

Nie mogła zajść daleko; gdzieś tam właśnie, dokąd doszła, spoliczkowano ją czy też pobito pięściami — upadła na kolana, ktoś uderzył ją w głowę czymś twardym i ciężkim.

To wszystko stało się około drugiej w nocy, jeśli wierzyć sekcji. Co robiła między dwunastą a drugą?

Potem zaczął działać morderca. Zwłoki porzucono na placu Vintimille.
 
Tom Atos jest offline