Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-12-2015, 10:31   #57
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
- Znajdziemy go. To przecież jeden Dalijczyk w głuszy, a nie sakiewka pełna złotych monet na placu targowym. Ja bym tam Mikkela w każdym razie nie ukradła...

Folca i Barac uśmiechnęli się. Starszy jeździec lekko i pobłażliwie, ledwie ugiął wargi pod siwiejącym wąsem, oceniając pewne siebie i chełpliwe deklaracje kurierki z perspektywy doświadczeń i długiego życia, w którym zwycięstwa zawsze przeplatają się z porażkami. Młodszy roześmiał się na głos. Może rozbawiło go przyrównanie, a może podzielał podejście Eddy do poszukiwań. Częściowo, bo raczej nie w całości...

Wiara kurierki w sukces była bowiem absolutna, czemu Edda dawała wyraz chętnie, często i na głos. O tym, że Mikkela znajdą i za Ostredowym stołem spoją miodem, przymuszając do opowiedzenia, o co chodzi dokładnie z tymi orłami, jeszcze zanim wyruszyli powiedziała dwa razy. W drodze przypominała o tym co jakieś dwie godziny, a na postoju barwnie rozwinęła temat. To nawet nie były nadzieje na sukces, ale bezwzględna pewność – podbudowana jeszcze dodatkowo miażdżącym uporem w dążeniu do celu.

Folca w dobrej wierze próbował sprowadzić ją cokolwiek na ziemię, ale wszelkie próby przekonania gorącogłowej kurierki, że może to nie być takie łatwe, były skazane na niepowodzenie. Dla Eddy nie było problemu, którego nie da się rozwiązać, pokonać albo obejść. Ork na wargu też nie był problemem, co najwyżej powodem, by na chwilę się zatrzymać.

Oparta o gładki pień buku Eadwine już mierzyła do kręcącego się wśród zarośli wilczego jeźdzca. Nie czekała na polecenie ani pozwolenie. Były takie rzeczy, które zawsze się jej ślicznie ze sobą komponowały i same, własną wolą powodowane, ciągnęły jedna do drugiej. Srebrne ozdoby do jej jasnych własnych włosów, na przykład. Palce do strun albo męskich twarzy. Miód do pieśni. A groty strzał do orczych mord i ich paskudne łby do włóczni. Ten tutaj też pasował, jak ulał, jak od miary.

- Nie wyczuje nas. Mogę go zdjąć - szepnęła. - Ale jak go z siodła nie zdmuchnę, to go pieszo nie zgonimy. Tam na sośnie chyba siedzi sobie drugi... w razie czego. Zdałby nam się język.

Przymrużyła oczy w tajemnej uciesze. Za daleko było, by rozróżnić, czy ten ork to ten sam, który ją postrzelił kilka nocy temu – ale ork jest orkiem, a odgryźć się można i trzeba. Grot przypasował się jak ulał do schylonej w kulbace ohydnej sylwetki...

- Poczekaj, ja podejdę bliżej - warknął Rathar niczym niedźwiedź, głucho i basowo. - Jest ich więcej. Spróbujemy ich okrążyć. Celujcie w basiory, bez wierzchowców nie uciekną. Nie wiemy gdzie reszta, więc lepiej jak nie zaczną wrzeszczeć. W pobliżu może być też następny warg.
Odpiął od juków Góry swój oszczep do rzucania.

Odjęła cięciwę od twarzy... a już miała prawie pewny strzał.
- Podprowadzić bliżej konie?
- Nie, konie łatwo wyczuje warg i na odwrót. Spróbuję podejść i cisnąć oszczepem. Utwórzcie półkole i strzelajcie jak zobaczycie, że ork lub warg mnie wyczuli albo cisnę oszczepem. Główny cel to warg, jak ork zacznie uciekać na pieszo to dorwiemy na koniach.
Poczekał, aż skiną w potwierdzeniu i ostrożnie ruszył w stronę orka. Edda w sumie uznawała zasadność planu. Gdyby góralowi udało się podejść na odległość rzutu, zwiększała się ich szansa na dorwanie obu: jeźdźca i wierzchowca. Tyle że to będzie trwało dłużej, a kurierce niebywale się spieszyło. By odnaleźć Mikkela, ale i dalej. Do siedziby Osreda, potem do brodu, na Carrock i przez niezliczoną liczbę innych miejsc – do Złotego Dworu na zielonych rohańskich stepach. I z powrotem.

Tymczasem stała na miękkiej posadzce z tysięcy bukowych orzeszków i patrzyła na oddalającą się bezszelestnie sylwetkę. Z każdym krokiem górala Edda wbrew sobie przyznawała, że taktyka była dobra. Ork nie miał prawa usłyszeć zbliżającego się zagrożenia. Nawet jedna gałązka nie trzasnęła pod stopami skradającego się Rathara. Szedł, jakby płynął – jak te elfy wędrujące przez las za ich osadą, o których opowiadał jej brat w chwilach nadzwyczajnej gadatliwości, a których ona nigdy nie widziała. Nie miała cierpliwości Dernhelma, by tkwić godzinami bez ruchu w oczekiwaniu i obserwować. Ciche jak mgła, tak mówił. Czasem się zatrzymują, czekają, aż wiatr zaszepcze wśród liści, zgłuszy odgłos ich stóp. Żadnego dźwięku.

Ork chyba nawet nie zdążył się zdziwić, a co dopiero krzyknąć. Obrócił się i w tej samej chwili Rathar cisnął włócznią, z taką siłą, że jeźdzca zdmuchnęło z siodła. Ork znieruchomiał, przyszpilony do drzewa, a pozbawiony nagle ciężaru warg zamarł zdziwiony na chwilę, na uderzenie serca. Potem zobaczył przeciwnika i odnalazł cel w życiu. Ruszył przed siebie z głuchym warkotem, który Edda słyszała wyraźnie mimo odległości.

Zdążył postąpić jeden krok i zebrać się do skoku. Edda mierzyła w pokryte skołtunioną sierścią piersi jeszcze kiedy Rathara dzieliło od niego dziesięć kroków. Szczęknęła cięciwa, a warg skoczył, by zaraz zwalić się na ziemię, bezwładnie, w połowie zaczętego ataku. Rył jeszcze ściółkę pazurami, czepiając się życia, ale strzała Eddy dosięgła celu i wbiła się głęboko.
- Idziemy – rzekła do towarzyszy i skinęła głową góralowi, który gestem z oddali nakazał zachowanie ciszy.

Szybko okazało się, dlaczego. Im bliżej, tym bardziej słychać było odgłosy orczego obozu. Nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Plugawe głosy rozchodziły się po lesie. Krzyczą coś, głosy miały wzburzone, jakby pełne agresji... ale czasem jakby nawet którys ork się śmiał. Skrzeliwie, nieprzyjemnie.

Rathar wyrwał włócznię z orczego truchła, grotem rozchylił cuchnące zjełczałym tłuszczem skóry. Na dokładne przeszukiwanie nie było czasu.
- Idziemy – powiedział. A potem dodał: - Konie zostają.

To się Eddzie nie spodobało, bo się spodobać nie mogło... Zawsze polegała bardziej na szybkości swojego wierzchowca niż własnej sztuce władania orężem. Zawsze jej powtarzali, wszyscy: ojciec, Erkenhelm, Folcwine, Ennalda i wielu innych – nie pchaj się do otwartej walki, nie stanie ci sił, wytrzymałości ani umiejętności. To nie twoja sprawa stawać zbrojnie. Twoją rzeczą jest donieść wieści. Uderz raz a mocno – i uciekaj, zanim przeciwnik się podniesie. Nie jesteś wojownikiem i nikt od ciebie tego nie wymaga.

I dotąd nikt faktycznie nie wymagał. Rathar w sumie też nie... Przedstawił cicho plan, rozdzielił zadania, odwrócił się plecami i ruszył w stronę orczych wrzasków, zostawiając Łotrzycę zmartwiałą, z głupią miną i słowami protestu zamarłymi w gardle.

Eadwine zamrugała intensywnie i przełknęła ślinę. Upomniała samą siebie, że jeśli chce się dotrzeć do upatrzonego celu, nie można tracić go z oczu. Wszystko inne – to przeszkody, które zostawia się za sobą. Wbiła na głowę odpięty od juków hełm i schyliła się, ujmując obrożę Bursztyna. Poradzi sobie. W końcu pochodziła wojowniczego rodu... Pradziadek był dowódcą eoredu. Przodek po którym odziedziczyła imię, nosił chorągiew za Eorlem. Jeśli można mieć walkę we krwi, to ona ma ją na pewno. Nie będzie jej góral sączył znad kielicha, że nie można na niej polegać. I na pewno nie zostawi go samego, nie po tym, co się stało nad Bystrzą. Tym razem nie popełni błędu.

- Cichutko, mój piękny – nakazała Bursztynowi i pociągnęła psa za obrożę ze sobą, zachodząc obóz od nieco innej strony. Upatrzyła sobie już drzewo, zza którego będzie szyć z łuku, mając dobry widok na okolicę. Brnęła do niego pomalutku, podchodząc orków tak, jak podchodziła dzikie króliki na wieczerzę. I już-już prawie zajęła swoją wymarzoną i dogodną pozycję. Jakiś ork zarechotał na całe gardło i postanowiła skorzystać z szansy, wykorzystać kryjący jej kroki hałas. Skoczyła przed siebie, dwoma susami dopadła do drzewa i przywarła do pnia.

I w nagłej ciszy, gdzieś po swojej lewej stronie, usłyszała trzask pękającej gałęzi i ostrzegawcze syknięcie. Z gardeł wargów dobyło się głuche warczenie, jakiś ork warknął coś, chyba rozkaz. Na chwilę zamarł nawet pobliski i trwający od dłuższego czasu szczęk broni, ostrzy uderzających o ostrza.

Rathar z rumorem wypadł z zarośli. Ciśnięty oszczep przebił gardło pędzącego ku niemu warga, a góral cofnął się, zwierając szyki z Folcą i Barakiem. Edda odrzuciła łuk, puściła obrożę szarpiącego się już w jej uścisku Bursztyna i wybiegła z kryjówki... nie tak znowu idealnej, jak się jej zdawało.

Dopiero gdy stanęła za plecami górala, zobaczyła to, czego nie było widać zza pnia. Po pierwsze, wargów i orków było dużo za dużo. W otoczeniu uzbrojonych w rogowe łuki goblinów, wspierając prawicę na karku monstrualnego basiora stał największy z nich. To ten rechotał.

Zaś za nimi, wsparty plecami o pień sosny, z trzema orkami ścierał się Mikkel. Pięciu leżało martwych, pokotem u stóp rycerza. W tarczy Dalijczyka tkwiło pięć strzał.

Ponad polaną przeleciał dziwny dźwięk. Edda nie wytrzymała i wybuchnęła perlistym śmiechem. W końcu – odnaleźli swą zgubę. A zguba, zamiast czekać spokojnie na ratunek, poszła sobie na wojnę...

Chwilę potem wargi ruszyły i śmiech zamarł jak ucięty nożem.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 12-12-2015 o 10:47.
Asenat jest offline