Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-12-2015, 17:05   #116
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
STONEHENGE

Nad Stonehenge zapadał wieczór. Ciemność powoli pożerała światło. Słońce ustępowało przed nadpływającą leniwie nocą.

Sir Percival Grey – skrzydlaty posłaniec Boga – zaplanował wszystko. I chociaż plany te, z tych czy innych powodów, mogły nie podobać się ani Emmie ani Vannessie to w gruncie rzeczy nie miały one innego wyboru, niż zaufać aniołowi i przystać na nie. Stawianie na szali życia milionów ludzi i jednostki nigdy nie było proste. Nigdy nie było łatwe.

Gdzieś daleko zakwilił jakiś nocny ptak budzący się do życia.

Grey, czy też raczej archanioł Jehudiel stał z boku obserwując wszystko uważnie. Nieprzystępny, jak zawsze. Nieprzenikniony, jak zawsze. Nie był sam. Towarzyszył mu Zahadiel, którego na Ziemi znali jako Horrora. I kilkanaście innych osób, o różnym kolorze skóry, płci, których żadna z dziewczyn nie znała. To był ów „zastęp” o którym wspomniał Grey. Anioły podrzędne. Miały stanowić osłonę i część zasadzki.

VANNESSA

Vannessa czekała kilkadziesiąt metrów od kręgu kamieni. Wyczuwała moc, która je wypełniała. Widziała rozdarcie, które nadal było widoczne pośród pradawnych monolitów. Obok niej stał jeden z aniołów – wysoki i męski człowiek o posturze pradawnego barbarzyńcy wciśniętego w skórzany strój członka jakiegoś ulicznego gangu. Vannessa nie znała jego imienia. Nie był sam. Towarzyszyło mu kilku loup-garou ściągniętych z Londynu. Sojusznicy przysłani przez Króla Zmiennokształtnych. Osobista ochrona Vannessy stanowiącej najważniejszy punkt planu.

Druidka czuła dziwny dyskomfort psychiczny. Była rozbita. Od rozmowy z Emmą jej wspomnienia były … nie do końca klarowne. Pamiętała rozmowę. Nie bardzo pamiętała swoją decyzję i to, jak znalazła się pod Stonehenge. Coś w tym wszystkim nie dawało jej spokoju, ale kiedy zaczynała nad tym zastanawiać się zbyt intensywnie czuła, że ogarnia ją jakiś wewnętrzny spokój i skupiała się na zadaniu, jakie ją czekało. Nie mogła wiedzieć, że po tym, jak Emma poraziła ją paralizatorem sam Jehudiel sprowadził kogoś do pomocy. Potężnego telepatę, który wymazał wspomnienia Vannessie i wrzucił w jej system wartości krótkotrwały fanatyzm i oddanie sprawie Towarzystwa. Najwyraźniej anioły nie przejmowały się czymś tak przyziemnym jak etyka i cel uświęcał dla nich środki. Ubezwłasnowolniona Vannessa nawet nie miała pojęcia, że jeszcze kilka godzin wcześniej myślała i miała zamiar zrobić coś zupełnie innego.

EMMA

Emma została przywiązana do jednego z kamieni. Nie tak to sobie wyobrażała ale i chyba nie tak planował to Percival Grey. Wszystko jednak potoczyło się inaczej i archanioł zmuszony był improwizować. Wyczuwała to i wcale jej się to nie podobało. Zresztą po oczach przywódcy Towarzystwa Emma wiedziała, że i on był daleki od tego rozwiązania. Zapewne planował inne niż to zakończenie całej sprawy.

Na lekki znak dany przez przywódcę anioły rozpoczęły ceremoniał. Miało w nim być trochę bólu i Emma zacisnęła zęby. I był ból. Każdy z jedenastu uczestników ceremonii w tym również Horror i Grey podchodzili do przywiązanej fantomki i zadawali jej ranę ceremonialnym sztyletem. Niegroźną, ale cholernie bolesną. Krew zaczęła wylewać się z niej ciepłymi strumyczkami. Kiedy srebrzyste sztylety członków Towarzystwa cięły jej skórę ona nie odrywała wzroku od Greya. Ufała mu, w ograniczonym stopniu, lecz ufała. Nie miała wyboru. Percival ciął ostatni. Najgłębiej. Najboleśniej. Emma zacisnęła zęby. Przymknęła na moment oczy.
Uczestnicy ceremonii zaczęli inkantacje. Śpiewny, nieznany jej język w którym jednak Emma rozpoznawała elochiański język aniołów, uniósł się nad menhiry, poszybował ku niebu. Głosy narastały. Wibrowały. Wypełniały przestrzeń energią od której Emmie wzbierało się na mdłości.

I wtedy to zauważyła. Wraz z krwią jej ciało opuszczało jakieś światło. Złocisto-błękitna energia. Unosiła się z ran niczym rozjarzona mgiełka.

Śpiew Greya i jego zastępu narastał, wydawał się wdzierać w ciało Emmy. Wypełniać jej umysł. Nie była w stanie, nawet gdyby chciała wykorzystać moce fantoma, oprzeć się połączonej woli aniołów. Skrzydlaci w tej grupie byli wyjątkowo potężni. Emma mogła jedynie poddać się torturom licząc na to, że Grey okaże się godnym zaufania a jego plan nie zawiedzie. Miała jednak złe przeczucia.

W końcu upływ krwi i dziwnej energii osłabił Emmę na tyle, że była w stanie jedynie obserwować rozwój wydarzeń omdlewając przy ofiarnym kamieniu niczym bohaterka jakiś tanich opowiastek z gatunku męskich, szowinistycznych fantasy na nadejście pomocy. Tylko tutaj ratunkiem miał być nie umięśniony niczym tytan barbarzyńca wymachujący potężnym mieczem, lecz anielski zastęp. Śmiechu warte.

STONEHENGE


Nadleciały bezszelestnie. Potworne bestie – powykrzywiane i powykręcane, na błoniastych skrzydłach. W ilości od których nocne niebo poczerniało jeszcze bardziej. Wyjąc, skrzecząc i wrzeszcząc potępieńcy rzucili się na odprawiających rytuał aniołów natrafiając na płonące ogniem miecze, na miotające błyskawice włócznie i na świetliste buławy. Skrzeczenie przerodziło się w skowyt agonii, w zew szaleństwa słyszalny pewnie na wiele mil wokół.

Wraz ze skrzydlatą falangą wrogów przybyły też i inne siły. Zezwierzęceni loup-garou, blade i rozwrzeszczane wampiry. Na pomoc obrońcom rytuału ruszyły loup-garou przysłane przez Króla Londynu. Wokół pradawnych głazów zapanował chaos. W czystej, krwawe postaci.

Emma obserwowała przebieg bitwy tak osłabiona, że w zasadzie było jej całkowicie obojętne, kto zwycięży. Vannessa, nadal ukryta, czekała na sygnał, że może wziąć się za aktywowanie swojej mocy.

Na razie jednak walka nadal a sadząc po odgłosach jakie przecinały noc, coraz bardziej przeradzała się w rzeź niż potyczkę. Anioły wyraźnie tryumfowały w tym starciu, chociaż chyba kilkoro z zastępu już zostało powalonych.

Emma poczuła, że ktoś odcina ją z więzów. Opadła na ziemię, bezwładna i zbyt osłabiona by zrobić cokolwiek innego. To była Kopaczka, chociaż jej twarz nadal pokryta była paskudnymi oparzelinami.

- Zaraz tutaj będzie!

Voorda nie musiała tłumaczyć, kogo ma na myśli. Emma już go wyczuwała. Nadciągał Aderalfus. Z wrzaskiem poprzedzających go, krzyczących dziewcząt. Jak kiedyś. Wiele lat temu. Gdy o mało nie dopadł Emmy w pensjonacie na odludziu. Kiedy tak naprawdę to wszystko się zaczęło.


NATHAN i DUCAN


Wybrali swój los.

Przebijając się przez niezliczone rzesze szkieletów, które pojawiły się prawie od razu, gdy ich ucieczka została wykryta brnęli przed siebie rozwalając i niszcząc wszystkich i wszystko co stanęło im na drodze.

Nie było pardonu. Nie było przebacz. Nie było planu i subtelnych manewrów. Była jedynie brutalna, zrodzona z hyperadrenaliny szybkość i siła. Były ciosy po których przeciwnicy rozpadali się na kawałki. Aż do głównej Sali, gdzie za szeregiem opancerzonych strażników stała władczyni domeny.

- Oddaj moje dziecko, suko!

Duncan nie czekał. Rzucił się na rogów nie czekając na rozwój wydarzeń. Stosując doskonale znane mu rozwiązania siłowe. Nathan postąpił za jego przykładem niesiony karmazynową falą rozbudzonej przez Uzurpację potęgi. Ciosy zdobycznych mieczy rozdźwięczały się na stalowych pancerzach wrogów. Kilku z nich padło, ale tym razem nie było już tak prosto.

Przeciwnicy okazali się silniejsi i szybsi niż szeregowa falanga i mimo, że ustępowali siłą i zręcznością obu egzekutorom to jednak znacznie lepiej poczynali sobie w walce a pancerze dodatkowo zmniejszały przewagę Strażnika i Łowcy.

W pewnym momencie jeden z przeciwników zdołał zdzielić swoim mieczem w czaszkę Nathana z siłą, która zamroczyła egzekutora na chwilę. I wtedy ujrzał, że do walki włącza się władczyni domeny. Doskakuje do Duncana z szybkością, która była nieosiągalna nawet dla niego i zwyczajnie, bez większych oporów wbija mu rękę w klatkę piersiową, by za chwilę wydrzeć z niej serce. Nawet utrata tego żywotnego organu nie zatrzymała jednak Sinclaira. Strażnik dalej atakował opancerzonych strażników. Nathan też nie przestawał walczyć, katem oka widząc, jak Lunnaviel znika w bocznym przejściu prowadzącym pewnie do osobistych komnat władczyni. Teraz musieli jedynie dać jej czas by odzyskała dziecko Szkota.

Tyle czasu ile zdołają, bo widząc szybkość i potęgę władczyni domeny Nathan nie miał już wątpliwości, że porwał się z motyką na słońce. Że źle ocenił moce wroga.

I faktycznie. Bowiem władczyni domeny Egnehenots wypowiedziała jedno słowo i Duncan, któremu udało się w międzyczasie rozrąbać czaszkę któregoś z opancerzonych strażników zatrzymał się, a potem zamarł. Nathan ujrzał, jak otoczyła go niebieskawa poświata. Jak ciało pokrywają pancerne płyty zmieniając dawnego przyjaciela w pokrytego zbroją przeciwnika.

Odmieniony Duncan skoczył na Nathana prowadząc ze sobą resztę pancernych. Zadźwięczała stal. Nathan nie zamierzał tanio sprzedać skóry.
I nie sprzedał. Nim kolejne ciosy powaliły go na ziemię, nim okute stalą ręce przycisnęły go do posadzki, nim pancerne buty przygniotły do marmurowej, śliskiej od krwi p[odłogi, zdołał jeszcze pokonać kilku przeciwników.

Ostatnim co zobaczył Nathan, to dłoń władczyni domeny, wyciągającej mu serce przez klatkę piersiową.

To była dobra walka, chociaż zupełnie niepotrzebna.

Ale polec u boku przyjaciela to nie żal.

STONEHENGE


Markiz piekieł nadszedł wraz z gryzącym gardło oparem i co najmniej pół setką powykrzywianych Martwych. Pokracznych, przegniłych monstrów skutych ze sobą po dwóch lub trzech łańcuchami.

Emma zobaczyła, że Kopaczka rzuca się w wir walki.

I wtedy go ujrzała. W prawdziwej postaci. Jako czarny, pochłaniający wszystko wokół kształt.

- Teraz! – krzyknął do ucha Vannessie pilnujący ją anioł.

I ruszyła naprzód po drodze skupiając się na swojej mocy. O dziwo, coraz łatwiej jej to przychodziło.

Emma ujrzała, jak Horror i Markiz Piekieł ścierają się ze sobą i ten pierwszy odlatuje gdzieś w ciemność tocząc za sobą smugę płomieni, których żar poczuła znajdując się nawet kilkanaście korków od miejsca w którym stał Andrealphus.

I wtedy pojawili się Grey, Meera i ktoś jeszcze. Każde z nich trzymało w rekach jakiś promieniujący mocą przedmiot. Każde z nich coś krzyczało, lecz wrzaski walczących ze sobą demonów, aniołów i Martwych. Markiz zawył, uderzył we wrogów swoją furią ale moce trzymanych przedmiotów najwyraźniej zakłóciły działanie jego mocy.

W tym momencie Vannessa zaczęła rozdzierać zasłonę miedzy światami. Otwierać drogę do Egnehenots . Na otaczającą druidkę asystę natychmiast natarły demony i potępieńcy. Ale eskorta dawała im odpór.

Grey i jego zastęp zmusili Andrealphusa do cofnięcia się w stronę szczeliny. Markiz Piekieł chyba zrozumiał, że wpadł w pułapkę. Nie opierał się. Nie walczył. Kiedy droga stanęła otworem, zaskoczył wszystkich i … zanurkował w portal z upiornym śmiechem!

- Zamykaj! – ryknął Grey.

Za upiornym władcą skoczyło w rozdarcie kilka najbliższych demonów i opętańców. Portal zassał też kilku pechowych loup-garou, wampirów i skrzydlatych, którzy mieli pecha znaleźć się sbyt blisko.

- Nie…. – Emma chciała wykrzyczeć, że przecież muszą poczekać na Fincha i na resztę… ale nie miała sił.

Vannessa posłuchała nadal indoktrynowana mocą telepaty.

Bramna zamknęła się z sykiem, w ostatniej jednak chwili ktoś przez nią zdołał z tamtej strony wyskoczyć. Nie był to markiz piekieł, lecz uśmiechnięty szeroko Finch O’Hara.

- Wiedziałem, że przyjdziecie – uśmiechnął się O’Hara szaleńczo na widok Vannessy.

Druidka, mimo że nie przepadała za tym typkiem, oddała mu uśmiech.
Za późno zorientowała się, że przez twarz Fincha przebiega grymas zaskoczenia, strachu.

- Nieeeee!- krzyknął, jakby chciał ją przed czymś lojalnie ostrzec.

Obróciła się w samą porę, aby ujrzeć sir Percivala Greya. Trzymany przez niego w górze miecz świsnął i głowa druidki odleciała od ciała.

- Była zbyt niebezpieczna i nielojalna, a jej moc nie miała prawa dalej istnieć na tym świecie. Nie, kiedy ona nią władała.

Finch O’Hara nic nie odpowiedział. Ruszył w stronę Emmy.

- Ty jak zwykle się opierniczasz, kiedy wszyscy walczą, co…

Chciała coś powiedzieć, ale w końcu siły opuściły ją i zamknęła oczy.

EPILOG


Za oknem ćwierkały ptaki.

Emma popijała dobrze schłodzone piwo wpatrując się w widoczne w oddali, rozmazane dachy charakterystycznych budynków Londynu. Obok niej siedzieli ludzie z Towarzystwa. Obdarzeni mocami anielskich pieczęci. Nie było ich wielu. Ale stanowili elitę. Lojalni, gotowi poświęcić siebie samych, gdyby tego wymagała sytuacja. I gotowi oddać życie za niewinnych, gdyby tego wymagała sytuacja.

- Nie mogę uwierzyć, że to już koniec. Że tylu ludzi zginęło, a my popijamy tutaj zimne piwko.

- Nie tak miało się to wszystko potoczyć – powiedziała Kopaczka.

- Wiem. – Zgodził się O’Hara. – Nie powinni zabijać Vannessy. Nie powinni zostawiać Duncana i Nathana w Egnehenots.

- Gdyby wszystko potoczyło się tak, jak planował od początku Perci, nikt by nie musiał ginąć.

- Może tak, a może nie – powiedziała Emma dopijając swoje piwo. - Ty prowadzisz, Alicja – spojrzała na dawną regulatorkę. – Mamy robotę do wykonania. Anderfajfus pozostawił sporo sojuszników. W końcu namierzyliśmy najważniejszą z nich. Wiedźmę Sanctus.

- Ktoś wie, gdzie jest Grey i jego zastęp.

- Nie mam pewności, ale wydaje mi się, że odeszli do cholernego Nieba, czy gdzie tam normalnie sobie bywają. – Mruknął Finch O’Hara. - Teraz my musimy posprzątać ten bałagan.

- Wypadałoby się porozglądać za jakimiś dawnymi łowcami. Przyda nam się pomoc, nie sądzicie? – Zasugerowała Kopaczka.

Zgodzili się z nią niechętnie.

EPILOG 2

Kobieta przeciągnęła się leniwie. Spojrzała na zalany słońcem ogród w którym dojrzewały zioła. Ich zapach koił jej myśli. Łagodził ponury nastrój który nie wiedzieć czemu jej się udzielił.

Była zmęczona, ale to było dobre zmęczenie. Zrodzone z ciężkiej lecz przyjemnej pracy w ogrodzie, pośród ziół, które przebudzone jej mocą będą leczyły, pomagały stając się niedługo potrzebnymi w okolicy medykamentami.

Kobieta uśmiechnęła się widząc zbliżającego się mężczyznę. Niósł ciężki kosz wypełniony po brzegi jabłkami. Robili z nich doskonałe w smaku wino. Nie za słodkie i nie za cierpkie.

- Pięknie obrodziły w tym roku.

- A jakie są czerwone, Kris - zgodziła się kobieta.

- Wyjdzie z nich wspaniały jabłecznik, nie Vannessa.

Zgodziła się łagodnie. Była szczęśliwa. Znów.

Oboje nie zauważyli stojącego obok płotu mężczyznę. Pomarszczoną twarz okalały siwiejące włosy nadając obliczu surowego lecz patriarchalnego wyglądu.

- Nikt nie zasługuje na śmierć, Vannesso - szepnął sir Percival Grey ukryty przed oczami pary dwójki. - A już na pewno nie ktoś, kto pomógł mi z własnej woli czy też nie. Na twoje szczęście jestem mistrzem iluzji. Wszyscy myślą że nie żyjesz. Wszyscy widzieli, jak giniesz. A ty nie pamiętasz niczego, co wydarzyło się przez ostatnie miesiące. Tak będzie lepiej.

Anioł uśmiechnął się.

- Nie wyrzuca się klucza do drzwi, które być może trzeba będzie jeszcze otworzyć. Nie w ten sposób.

Zniknął pozostawiając szczęśliwą parę samą sobie.

EGNEHENOTS

Zaszurał pazurami. Zaszeleścił piórami. Zatrzepotał skrzydłami.

Obserwowali go w milczeniu. Pokrzywione twarze, rogi, łuski.

Markiz Piekieł, Mistrz Strategii, Piekielny matematyk, zaklinacz dusz spojrzał na widniejącą w z oddali wieżę, a potem zerknął w stronę, gdzie poza zasięgiem ludzkiego wzroku widać było upiorną, bladą maskę.

Markiz piekieł wyprostował swoją sylwetkę i uśmiechnął się do garstki sług, którym udało się wejść razem z nim do zakazanego i zapomnianego świata.

- Doskonale – otrzepał kurz i pył. – Jesteśmy tutaj, gdzie zawsze chciałem być. Czas wypuścić moich braci. Zbyt długo pozostali zapomniani. Najpierw jednak wypada się przedstawić władczyni tej domeny. Nie widziałem jej kilka ładnych eonów.

- Znasz ją, mój panie – ośmielił się odezwać jeden z pokrzywionych potępieńców.

- Owszem. To moja córka. Mam nadzieję, że stęskniła się za mną tak, jak ja za nią.

KONIEC CZĘŚCI IV PRZYGODY
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 15-12-2015 o 10:58. Powód: dodanie 1 epilogu
Armiel jest offline